Ta tożsamość jest hołdem wobec tych, którzy zginęli tylko dlatego, że byli Żydami. To nie godzi się, aby na pytanie, czy jestem Żydówką, powiedzieć, że nie jestem. Po prostu to jest sprawa honoru – na temat własnej tożsamości mówi Joanna Sobolewska-Pyz podczas spotkania z Ocalałymi z Zagłady w Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie.
26 stycznia w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN odbyło się spotkanie z dwojgiem członków Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce – przewodniczącą stowarzyszenia Joanną Sobolewską-Pyz i członkinią zarządu Jadwigą Gałązką. Spotkanie prowadził Piotr Kowalik z MHŻP.
Joanna Sobolewska-Pyz została ocalona z warszawskiego getta gdy miała niespełna 4 lata i przygarnięta przez państwa Sobolewskich. Jej polscy rodzice wzięli ją od pani Niczowej, która była nauczycielką języka polskiego i prowadziła tajne komplety. „2 maja 1943 roku moi rodzice pojechali mnie obejrzeć. Bardzo się mamie spodobałam. Ustalili, że będę Inka, bo choć nazywałam się Joanna, mama nazywała się Anastazja, więc żeby nie było dwóch Asi. (…) Moje pierwsze wspomnienie rodziców – mama była bardzo ładna, taka kolorowa, umalowana, ojciec też mi się podobał” – wspomniała pani Joanna.
Inka znalazła się u pani Niczowej 18 kwietnia 1943 roku, a 19 kwietnia wybuchło powstanie w getcie warszawskim. Pani Niczowa po latach powiedziała Ince, że „przyniósł ją granatowy policjant”. Powiedział jej, że znalazł ją pod murem czy gdzieś w kanale. Nie wie dokładnie. „To po prostu jest nie do wiary, żeby tak długo gdzieś taki dzieciak się przechował” – powiedziała Inka.
Prawdy o sobie dowiedziała się dopiero, gdy miała osiemnaście lat. Kiedy zachorowała jej polska mama, przed śmiercią zwróciła się do niej: „żebyś Inka na nikogo nie liczyła”, „jesteś tylko moją córką”. Dziewczyna nie od razu zrozumiała, co matka chce jej przez to powiedzieć – „Zaczęłam myśleć, że jestem mamy nieślubnym dzieckiem i może mama chce mi to powiedzieć w ostatniej chwili. Zaczęłam szukać takiego wyjścia nieszczególnie trudnego” – dodała. Całej prawdy dowiedziała się dopiero od ojca: „Nie jesteś żadnym nieślubnym dzieckiem. Nie jesteś ani córką mamusi, ani moją. Jesteś żydowskim dzieckiem wziętym z getta”.
Inka znalazła się u pani Niczowej 18 kwietnia 1943 roku, a 19 kwietnia wybuchło powstanie w getcie warszawskim. Pani Niczowa po latach powiedziała Ince, że „przyniósł ją granatowy policjant”. Powiedział jej, że znalazł ją pod murem czy gdzieś w kanale. Nie wie dokładnie. „To po prostu jest nie do wiary, żeby tak długo gdzieś taki dzieciak się przechował” – powiedziała Inka.
Matka nazywała się Halina Grynszpan, ojciec – Tadeusz Grynszpan. Inka rozpoczęła poszukiwania – udała się do ambasady Izraela. Dowiedziała się, że była spokrewniona z Felicją Czerniaków, żoną Adama Czerniakowa, prezesa Judenratu w getcie warszawskim. Napisała o tym w gazecie i wujek jej matki z Izraela, Bolek Prusak, znalazł to ogłoszenie i napisał do niej list. W ten sposób dowiedziała się, że urodziła się 31 lipca, a nie sierpnia, jak miała napisane w dokumentach. Wkrótce pojechała do Izraela odnaleźć krewnych. Była tam cztery razy.
Jadwiga Gałązka, przygarnięta przez polską rodzinę, od samego początku wiedziała, że nie jest biologiczną córką swojej matki. Nie wiedziała jednak, skąd pochodzi. Gdy po latach napisał o jej historii Newsweek, do autora artykułu zwróciła się Alina Sosnal, bibliotekarka z Pińczowa. „Mam w oczach małą, piękną Klarcię, z czarnymi kręconymi włoskami, o pięknej oliwkowej cerze. Piękna dziewczynka. Pragnę się z nią skontaktować. Czy pan może nas skontaktować? Może telefonicznie? Podaję mój nr telefonu…” – od tego zaczęła się ich znajomość.
Jadwiga dowiedziała się, że najprawdopodobniej urodziła się w Pińczowie. Alina Sosnal mieszkała po sąsiedzku z rodziną Jadwigi, która naprawdę nazywała się Klara Gross.
Alina przesłała Jadwidze kopię obrazka namalowanego przez jej matkę w 1941 roku – matka była malarką. Jadwiga odszukała rodzinę w Izraelu – ciocię i córkę drugiej cioci. Dowiedziała się, że jej rodzice mieszkali w Gdańsku. Zwróciła się do Grzegorza Berendta z IPN w Gdańsku, historyka z Uniwersytetu Gdańskiego. Berendt w archiwum sądowym natrafił na akta jej ojca po niemiecku – życiorys, korespondencję, indeks ze studiów. Ojciec nazywał się Siegbert Gross. Później zdarzył się kolejny „cud” – Jadwiga otrzymała w oryginale legitymację biblioteczną ojca ze zdjęciem. Z kolei w 2012 roku jej córka natrafiła na książkę „Dzieje Żydów gdańskich”. Na końcu książki była informacja o jej dziadku ze strony ojca, który mieszkał w Gdańsku i został wywieziony do obozu w Terezinie. Synowa Jadwigi zaczęła poszukiwania w Szwajcarii. Z archiwum państwowego Jadwiga otrzymała dokumenty swojego dziadka opatrzone zdjęciem.
Gdy Inka dowiedziała się o swej prawdziwej tożsamości, zaczęła rozumieć wiele niejasnych wspomnień z dzieciństwa. Na przykład to, że znajoma jej mamy powiedziała kiedyś po rosyjsku: „Mnie każetsa, szto wasza Ineczka jaka Jewrejka (Wydaje mi się, że wasza Ineczka jest Żydówką)”. „Moja mama bardzo się zmieszała. Jak zaczęłam uczyć się rosyjskiego, to poleciałam do słownika i patrzę: Jewrej – Żyd, Jewrejka –Żydówka. Ale nic mi to nie powiedziało. Bo ja nie wiedziałam, kto to jest Żyd, kto to jest Żydówka. Ale zapamiętałam to sformułowanie” – dodała.
Inne wspomnienie: „Byłam u swojej koleżanki. I ona powiedziała: +moja mama powiedziała, że ty jesteś podobna do Żydówki+. To ja sobie pomyślałam, że jestem bardzo brzydka widocznie, bo co to może znaczyć? (…) Chłopaki latały za nami i mówiły – +Ineczka, przeżegnaj się+. Ja sobie pomyślałam – takie dziwne podrywanie. A co, oni od tej Emilki to nie chcą, żeby się przeżegnała? Ja mam się przeżegnać?” .
Na pytanie o swoją tożsamość Inka odpowiedziała: „Ta tożsamość jest hołdem wobec tych, którzy zginęli tylko dlatego, że byli Żydami. To nie godzi się, aby na pytanie, czy jestem Żydówką, powiedzieć, że nie jestem. Po prostu to jest sprawa honoru”.
Aleksandra Beczek (PAP)
aleb/ mjs/ ls/