31 sierpnia 1982 r., w drugą rocznice podpisania Porozumienia Gdańskiego, Polacy masowo wyszli na ulice, aby zamanifestować swoje poparcie dla „Solidarności”. Według mocno zaniżonych danych MSW do demonstracji doszło w 66 miejscowościach, a wzięło w nich udział 118 tysięcy osób. Ludowa władza postanowiła dać im zdecydowany odpór. Pokojowe manifestacje przerodziły się zatem w wielu miastach w zażarte, niekiedy niestety również krwawe, starcia. Ogółem zginęło siedem osób, z czego niemal połowa (trzy) w Lubinie. I to mimo że akurat w tym mieście – sądząc przynajmniej po stratach funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej – starcia nie były tak zażarte jak w niektórych miastach Dolnego Śląska (np. Głogowie)…
Śmierć 28-letniego Michała Adamowicza (elektryka z Zakładów Górniczych w Lubinie), 26-letniego Mieczysława Poźniaka (robotnika w „Elektromontażu” w Lubinie), 32-letniego Andrzeja Rajkowskiego (mechanika z Wrocławskiego Przedsiębiorstwa Instalacji Przemysłowych) oraz rany postrzałowe w przypadku kilkudziesięciu innych osób były efektem nie tyle gwałtownych starć, co bestialstwa funkcjonariuszy, którzy strzelali często do przypadkowych osób. Kilka relacji na ten temat zebrał „na gorąco” przygotowujący artykuł dla kierowanej przez wicepremiera Mieczysława Rakowskiego „Polityki” Wojciech Markiewicz. 29-letni stolarz Ireneusz Lao opowiadał: „O 16.35 otrzymałem postrzał w okolicy plebanii. Strzał padł z grupy milicjantów usiłujących rozpędzić tłum z odległości chyba 200-250 metrów”. I dodawał, zapewne nie bez ironii: „Przecież z takiej odległości kamieniem trudno dorzucić”.
Z kolei 45-letni robotnik Edward Wertka relacjonował: „Należę do +Solidarności+, więc we wtorek pomyślałem sobie – pójdę zaśpiewam, to mnie najwyżej zaaresztują. Zapłacę kolegium, ale obowiązek organizacyjny wypełnię. Nie myślałem jednak, że będą do mnie strzelali. A strzelali dwa razy – raz niedaleko łąki z przejeżdżającej Nyski, jak kowboje, tak że kulki koło mnie w asfalt waliły jak na filmie. Ale nie trafili. Drugi raz koło plebanii, kiedy uciekałem, to poczułem, że mi ramię odrzuciło”. Poszkodowane były jednak nie tylko osoby uczestniczące w manifestacjach czy walkach z milicją, ale też kompletnie przypadkowe. 17-letnia Brygida Wieczorek tak zapamiętała swoje postrzelenie „Idąc Al. Niepodległości koło kiosku Ruchu, zostałam postrzelona przez funkcjonariuszy MO przejeżdżających Nysą. W moim pobliżu nie było nikogo. Strzelał chyba niski, ale na pewno tęgi funkcjonariusz z odległości 10-12 metrów. Zrobiłam jeszcze parę kroków i upadłam”. Z kolei 31-letni kierowca Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Legnicy Kazimierz Rusin wspominał: „Zjechałem do zajezdni przed piątą. Poszedłem zobaczyć autobus z rozbitymi szybami, gdzie koledzy znaleźli nabój czy kulę. Potem szedłem z żoną do domu ul. Rzeźniczą. To jest co najmniej 700 metrów od Rynku. Ulice były puste. Nagle poczułem ból w lewym udzie […] Nie widziałem nikogo, i nie wiem skąd padł strzał”.
Władze (w tym przypadku wojewoda legnicki) tłumaczyły, że ofiary były efektem tego, że „Jedna z grup MO została otoczona i zaatakowana kamieniami i butelkami z benzyną. Wobec bezpośredniego zagrożenia życia funkcjonariuszy - użyto broni”. Podobna była też wersja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W „Informacji Dziennej MSW” z 1 września 1982 r. pisano: „Lubin – w centrum miasta agresywny tłum obrzucił funkcjonariuszy MO butelkami z benzyną i kamieniami. W toku działań jeden z pododdziałów MO został otoczony i odcięty od pozostałych sił. Jeden z funkcjonariuszy użył broni raniąc dwie osoby, które zmarły w szpitalu. Ponadto do szpitala zgłosiło się także kilka innych rannych osób cywilnych”. Szkoda jedynie, że w tej (nie wolnej od kłamstw) „informacji” nie wymieniono nazwiska owego funkcjonariusza, a de facto funkcjonariuszy.
Fakty były jednak zupełnie inne – milicjanci (działający w tzw. grupach rajdujących, poruszających się po Lubinie samochodami) strzelali w różnych punktach miasta do często przypadkowych osób. Takie rajdy według Marka Ochockiego, komendanta MO w Legnicy miał to być rzekomo normalna praktyka – „jeden z podstawowych standardów działania policji w przypadku rozpraszania zbiegowisk”. Tyle, że w Lubinie sytuacja miała wymknąć się spod kontroli. „Według mnie, milicjanci się pogubili. Strach miał wielkie oczy, strach pociągał za spust…” – dodawał. I jak twierdzi historyk Sebastian Ligarski rzeczywiście tak mogło być, bowiem właśnie w tym mieście działali od początku 1982 r. tzw. lubińscy bombiarze. Z drugiej strony mogła to też być zemsta ze strony funkcjonariuszy za ich działalność. Tak na marginesie – jak wynika z relacji jednego z sekretarzy partyjnych cytowanych przez Markiewicza (Czai): „Kiedy użyto broni palnej, to dopiero zaczęło się kotłować”…
Trzeba zresztą przypomnieć, że użycie broni nie zakończyło manifestacji w Lubinie. Ludzie (głównie młodzi) wyszli na ulice ponownie 1 września, a starcia z milicją zakończyły się po północy, czyli już 2 września 1982 r. A wszystko to działo się w mieście oblężonym przez „siły porządkowe”, przy ograniczonej swobodzie poruszania się. Atmosferę tych dni świetnie oddaje zresztą relacja szefa Prokuratury Rejonowej w Lubinie Lechosława Kadzidłowskiego: „To już nie jest to samo miasto, co przedtem. To jest teraz miasto gniewne. Atmosfera napięta, ludzie szepczą, odwracają się, są nieufni”. To akurat nie dziwi. Zagniewana była również władza. Wysłannik „Polityki” w jednym z gabinetów usłyszał nawet: „aby w kraju zapanował ład i porządek potrzeba kilkudziesięciu tysięcy ofiar. Żeby wstrząsnąć społeczeństwem”. Widać zatem, że dla niektórych przedstawicieli władz ofiar było zbyt mało.
Nigdy niestety nie udało się ustalić nazwisk milicjantów odpowiedzialnych za śmierć Adamowicza, Poźniaka i Trajkowskiego. Peerelowskim władzom dużo bardziej zależało na ukaraniu osób demonstrujących swe poparcie dla „Solidarności”. Jak stwierdzał 1 września 1982 r. I zastępca ministra sprawiedliwości Tadeusz Skóra odpowiedzialnych za „próbę cofnięcia naszego kraju wstecz, do czasu anarchii, zakłócenia rytmu życia społecznego, skłócenia społeczeństwa i przeciwstawienia go władzom państwowym”. Posypały się zatem wyroki w trybie doraźnym, w postępowaniu przyspieszonym, a nie przed kolegiami ds. wykroczeń. Wyroki – zgodnie z wytycznymi wiceministra – surowe, uwzględniające „w pełni stopień zagrożenia bezpieczeństwa kraju”. Tym bardziej, że prezesi sądów wojewódzkich zostali zobowiązani do „zabezpieczenia odpowiednio przygotowanych składów [sędziowskich – GM] do rozpoznawania spraw”. W tej sytuacji fakt, że np. 2 września w przypadku 71 oskarżonych o „zakłócanie porządku publicznego” dwa dni wcześniej tylko 1 uniewinniono chyba nie powinien dziwić.
Nie było natomiast przed 1989 r. najmniejszych szans na ustalenie, a tym bardziej skazanie, funkcjonariuszy odpowiedzialnych za śmierć trzech lubinian. Co prawda w ramach wszczętego jeszcze 31 sierpnia 1982 r. śledztwa w sprawie śmierci dwóch osób (Adamowicz zmarł 5 września) prokurator Wojskowej Prokuratury Garnizonowej we Wrocławiu Miłan Senk nakazał zabezpieczenie broni milicjantów interweniujących w Lubinie, ale po interwencjach samego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka zwrócono ją. Kiedy więc została w końcu poddana standardowej analizie balistycznej była już kilkukrotnie przestrzelana, co spowodowało niemożność ustalenia, z której broni oddano śmiertelne strzały. Notabene jak zeznał w 1992 r. prokurator Senk, który początkowo rozważał postawienie niektórym funkcjonariuszom zarzutów, został zmuszony przez przełożonych do podpisania decyzji o umorzeniu śledztwa z uzasadnieniem, że „nieustalona grupa funkcjonariuszy działała w obronie koniecznej”. Sprawców nie udało się również niestety ustalić w wolnej Polsce. Było to zresztą tym trudniejsze, że w celu utrudnienia śledztwa już po kilkudziesięciu godzinach usunięto ślady po kulach, zebrano łuski po pociskach, a broń, z której strzelano trafiła (w 1985 r.) do Algierii.
Skazani zostali natomiast, ale dopiero po ponad dekadzie wolnej Polski, przełożeni milicjantów – zabójców. Ich procesy trwały kilkanaście lat (od 1992 r. do 2004 r.). W efekcie dwaj z nich (Bogdan Garus, zastępca komendanta wojewódzkiego MO w Legnicy skazany na 1 rok i 3 miesiące i Tadeusz Jarocki, dowódca plutonu ZOMO na 2,5 roku) trafili do więzienia, trzeci natomiast (Jan Maj, zastępca komendanta miejskiego MO w Lubinie, skazany na 3,5 roku więzienia) za kratki powędrował dopiero kilka tygodni temu. Po blisko 35 latach od zbrodni lubińskiej…
Grzegorz Majchrzak
Żródło: MHP