Ostatniego dnia sierpnia 1920 roku, krótko po odrzuceniu bolszewików spod Warszawy, w okolicach Komarowa koło Zamościa rozegrała się wielka bitwa kawaleryjska, jeden z największych bojów z udziałem jazdy w XX stuleciu. Po całodniowej walce Polacy pokonali kilkukrotnie liczniejszego przeciwnika, odbierając mu inicjatywę oraz zmuszając do odwrotu - jak się później okazało - aż za linię frontu. To był przysłowiowy „gwóźdź do trumny” 1 Armii Konnej Siemiona Budionnego, do niedawna siejącej postrach na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej.
„Bój pod Komarowem (…) nie miał sobie równego od czasu wojen napoleońskich. Pod względem ilości zaangażowanej jazdy i długotrwałości walki wręcz, może równać się z nim tylko bój pod Liebertwolwitz (stoczony 14 października 1813 roku - red.) prowadzony przez samego króla Neapola, Joachima Murata. Sto szwadronów miało wówczas przez dwie godziny toczyć walkę aż do całkowitego wyczerpania sił koni i ludzi. W naszym wypadku było mniej szwadronów (około 80), ale walka wręcz trwała prawie trzy godziny, była zawziętszą i wytrwalszą” - wspominał po latach rtm. Kornel Krzeczunowicz, jeden z bohaterów spod Komarowa, który przeprowadził zwycięską szarżę 8. pułku ułanów w decydującym momencie bitwy.
Zatrzymać Budionnego
Konarmia Budionnego posiadała największe możliwości manewrowe ze wszystkich oddziałów bolszewickich, biorących udział w wojnie z Polską. Gdy w połowie 1920 r. skierowano ją na front polski, liczyła ok. 18 tys. szabel, 350 karabinów maszynowych (każdy pułk jazdy miał na wyposażeniu jeden szwadron km) i 350 dział. Budionny, pogromca wojsk „białych” w rosyjskiej wojnie domowej, dysponował nawet pociągami pancernymi. Celem zaprawionej w bojach Konarmii było zdobycie Lwowa, a następnie wsparcie armii Michaiła Tuchaczewskiego, maszerującej na Warszawę.
Opanowanie Lwowa okazało się zadaniem niewykonalnym, dlatego Budionny skierował siły na Sokal i Zamość - planował zająć je „z marszu”, idąc z odsieczą wojskom Tuchaczewskiego. Po raz kolejny natrafił jednak na zdecydowany opór polskiej załogi - obroną Zamościa kierował Ukrainiec płk Marko Bezruczko. Pod koniec sierpnia twierdza została odblokowana, a Armia Konna zaczęła odwrót. Pod Komarowem starła się z polską Grupą Operacyjną, złożoną z 1 Dywizji Jazdy płk. Juliusza Rómmla i 13 Dywizji Piechoty gen. Stanisława Hallera (był też dowódcą całej GO). Budionny chciał wycofać się za rzekę Huczwę (tędy przeprawił się idąc na Zamość), ale rankiem 31 sierpnia natrafił na polskie siły i musiał przyjąć bitwę. Dysponował czterema dywizjami kawalerii (4, 6, 11 i 14) oraz samodzielną brygadą kawalerii. Dwie dywizje (4 i 6) pozostawił w odwodzie pod Zamościem; po jednej skierował na Komarów (11) i Grabowiec (14).
Polacy także zamierzali realizować plan zaczepny - rozkaz zaatakowania nieprzyjacielskiej kawalerii wydał gen. Haller. Główny ciężar bitwy spoczywał na płk. Rómmlu, który miał pod rozkazami dwie brygady jazdy - 6 Brygadę Jazdy płk. Konstantego Plisowskiego (1 Pułk Ułanów Krechowieckich, 12 Pułk Ułanów Podolskich, 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich, 6 dywizjon artylerii konnej) oraz 7 Brygadę Jazdy płk. Henryka Brzezowskiego (2 Pułk Szwoleżerów Rokitniańskich, 8 Pułk Ułanów ks. Józefa Poniatowskiego, 9 Pułk Ułanów Małopolskich i 3 dywizjon artylerii konnej).
„Kawaleria polska, to znaczy moja 1. Dywizja kawalerii wraz z 13. Dywizją piechoty pod wspólnym dowództwem generała Stanisława Hallera, mają uderzyć od południa, przez Komarów i przez Łabunie na Czaśniki i dalej; nasza 10. Dywizja piechoty generała Żeligowskiego od zachodu w ogólnym kierunku na Zamość-Czaśniki-Miączyn, a 2. Dywizja Legionów z tak zwaną Syberyjską Brygadą - od północy i też ma połączyć się z nami gdzieś za Miączynem, odcinając nieprzyjacielowi drogę odwrotu. Jeżeli uderzymy jednocześnie Konna Armia Budionnego zostanie niewątpliwie zniszczona” - pisał w pamiętniku wojennym płk Rómmel. Jednoczesny atak z kilku stron na wroga miał zapewnić sukces, nie był jednak zadaniem łatwym - jak zwrócił uwagę polski dowódca „w tej bitwie dywizje polskie (…) są rozrzucone na bardzo wielkiej przestrzeni i przedzielone masami kawalerii nieprzyjacielskiej”.
Krwawa walka o wzgórze
Do pierwszych walk z nieprzyjacielem doszło ok. godziny 7.00 na zachodnim krańcu bagien komarowskich, we wsi Wolica Śniatycka (w jej okolicach stoczono najcięższe walki). Bitwa rozpoczęła się od ataku bolszewików na prawe skrzydło GO - uderzenie przyjęła na siebie 7 BJ. Jej dowódca, płk Brzezowski, rankiem 31 sierpnia otrzymał rozkaz od gen. S. Hallera - celem planowanego polskiego natarcia było „wtłoczenie konnej armii Budionnego w widły bagien zbiegających się pod Zamościem” oraz całkowite jej zniszczenie.
Zasadniczy bój stoczono na północ od linii bagien, na terenie wyżynnym, zalesionym. Jak pisał we wspomnieniach dowódca 1DJ, rankiem 31 sierpnia wszystkie wzgórza na północ od Wolicy Śniatyckiej silnie obsadziła jazda bolszewicka. Zadaniem Polaków było opanowanie wzniesień, szczególnie wzgórza 255, najlepszego punktu obserwacyjnego w okolicy. „Wzgórze to dawało rozległy widok prawie we wszystkich kierunkach. Jak na dłoni widać było miejscowości Niewirków, Miączyn ,Koniuchy, szosę prowadzącą na Werbkowice” - relacjonował po latach dowódca 7 BK.
Zgodnie z rozkazem przełożonego, płk Brzezowski nakazał rozwinięcie natarcia. Polacy atakowali najpierw pieszo (tyralierą); potem konno. „Zasypaliśmy Wolicę Śniatycką tak strasznym ogniem, że nieprzyjaciel nie odważył się nosa wysunąć, nie odważył się wyskoczyć do szarży, mimo że odległość między nami nie wynosiła 300 kroków. Niedługo trwała ta sytuacja; nagle wyskoczyli Kozacy, lecz nie do szarży, a do odwrotu. Nie wytrzymali morderczego ognia. Bezładnie uciekała ta chmara jeźdźców na północny wschód, ścigana naszym ogniem i znikła z horyzontu” - czytamy w relacji dowódcy 7. brygady.
Pierwsza faza bitwy zakończyła się opanowaniem przez Polaków wzgórza 255. Nieprzyjaciel przyjął linię obrony w rejonie Cześniki-Niewirków, próbując zapewnić sobie drogę odwrotu za Huczwę. Znaczne odwody Konarmii umożliwiały jej jednak równoczesne prowadzenie działań zaczepnych w celu oskrzydlenia polskich ugrupowań. Większość uderzeń rozbiło się o ogień artylerii konnej i karabinów maszynowych. Niestety, polski ostrzał dosięgnął także ułanów z 9. pułku. Położenie Polaków utrudniał także brak odwodów.
„Sytuacja była nad wyraz groźna. Cała 6. brygada była zaangażowana w kierunku Niewirków-Koniuchy. Na jej bezpośrednie tyły wychodzi cała dywizja bolszewicka, której przeciwstawić możemy trzy liczebnie bardzo słabe, ranną ciężką walką zmęczone pułki. Na północ, południe i wschód od wyżyny, na której walczymy, bagna nie do przebycia. Szanse tej walki stoją 1:10. A jeśli nie zwyciężymy, nie uda nam się odrzucić tej chmary, to stracimy całą naszą artylerię i skończymy w bagnach nas otaczających” - charakteryzował skalę zagrożenia płk Brzezowski.
Jak zauważył jego zwierzchnik, wraz ze stopniowym przejmowaniem inicjatywy przez wroga w polskie szeregi wdzierał się chaos: „Bolszewicy z tego korzystają i prowadzą nowe natarcie z lasków, leżących tuż tuż naprzeciwko nas i z kolonii Wolicy Śniatyckiej. Widać również te ich oddziały, które, osłaniając się domkami Wsi Antonówka i Wolica Śniatycka, bardzo zręcznym manewrem kierują się na skrzydło 8. pułku ułanów. Sytuacja zaczyna być nieprzyjemna. Nasze baterie, które wyjechały za dużo naprzód, już są zmuszone do cofnięcia się wstecz i zaczynają to wykonywać poszczególnymi działonami. To cofanie się artylerii wznieca jeszcze większy popłoch; widać, jak zaczyna się przyśpieszony i bezładny odwrót poszczególnych jeźdźców i grupek. Jednym słowem, obraz bitwy, gdzie wszystko zależy od psychologicznego momentu przewagi moralnej jednej ze stron walczących” - pisał płk Rómmel.
„Rozwinięty, galopem, Hurra!”
Niebezpieczeństwo udało się opanować, ale Budionny nie rzucił się do odwrotu, co więcej - wieczorem przypuścił siłami 6. dywizji zaskakujące uderzenie na polskie pozycje. Decydująca dla losów bitwy okazała się szarża 8. pułku ułanów rtm. Krzeczunowicza.
„Idzie kłusem, oszczędzając siły koni; nie rozwija pułku przedwcześnie, bo w kłębowisku i kurzawie pod krwawo zachodzące słońce nie może rozpoznać, czy ma przed sobą cofający się 9. pułk ułanów, czy też szarżującego nieprzyjaciela (…) Ale już cofający się zniknęli w odstępach między szwadronami, już pada jak grom komenda: „rozwinięty, galopem, Hurra!”. Jadący w roli szperacza przed prawym skrzydłem pułku adiutant pułku, ppor. Aleksander Krzeczunowicz (brat Kornela - red.), oddaje szereg strzałów z pistoletu, rtm. Krzeczunowicz płazem szabli wprowadza swego przemęczonego deresza w cwał i już cały pułk impetem rusza do szarży i w mgnieniu oka pokrywa odległość kilkudziesięciu zaledwie kroków, dzielącą go jeszcze od wroga. Tej niezwykle silnej szarży nie wytrzymał nieprzyjaciel. Przyjął ją salwą z pistoletów, ledwie dosłyszalną wśród naszych gromkich „hurra” i natychmiast podał tyły. Wzdłuż całej linii frontu nawróciły jego oddziały. W jednym miejscu przełamana, cała 6 dywizja bolszewicka galopem opuszczała pole bitwy (…). Było to widowisko wspaniałe, którego nigdy w życiu nie zapomnę” - relacjonował płk Brzezowski.
Bitwa pod Komarowem zaangażowała wielkie siły kawalerii - łącznie 21 pułków jazdy, z czego sześć polskich - ale oprócz brawurowych szarż dochodziło też do zaciętej walki z udziałem piechoty, a nawet działań lotnictwa bojowego (7. Eskadra Myśliwska im. Tadeusza Kościuszki, w której u boku Polaków służyli amerykańscy ochotnicy). Polacy przejęli spore zapasy wroga zgromadzone w wozach taborowych. Przy jednym z poległych bolszewickich oficerów odnaleziono rozkaz operacyjny Armii Konnej dotyczący kierunków działań bojowych w rejonie Komarowa.
Bolszewicy stracili w boju ok. 1500 zabitych; bilans ofiar u Polaków był pięciokrotnie niższy. Ogółem od 25 maja do 1 września Konarmia straciła prawie 8 tys. ludzi i 9,5 tys. koni.
Wojska polskie miały szansę zadać Budionnemu ostateczną klęskę, ale po bitwie nie udało się całkowicie okrążyć jego armii, na co wskazywał zresztą w swej późniejszej relacji rtm. Krzeczunowicz. „Raz jeszcze nieszczęściem naszym stała się nieobecność dowódcy całości (gen. Hallera) na polu bitwy i brak współpracy z piechotą. W decydującej chwili tego wielkiego dnia, gdy chodziło o przypieczętowanie naszego zwycięstwa przez natychmiastowy pościg, potężna duchem i świetnym uzbrojeniem 13 dywizja piechoty wypoczywała!”. Jak wskazywał rotmistrz, nie przecięto dróg odwrotu przeciwnika, a płk Rómmel nie mógł atakować całością sił, „póki nie miał zabezpieczonych tyłów”.
Konarmia w odwrocie
Porażka bolszewików była równoznaczna z utratą przez Budionnego inicjatywy strategicznej - to właśnie pod Komarowem Konarmia wykonała ostatni w tej wojnie manewr zaczepny, przechodząc od odwrotu, który zakończył się dopiero po przekroczeniu linii frontu.
Pomimo zaprzepaszczenia przez Polaków możliwości zamknięcia wroga w tzw. kotle, wrześniowy pościg dywizji płk. Rómmla za bolszewikami, w czasie którego przebyto ponad 300 kilometrów, doprowadził do utraty przez Konarmię możliwości bojowych. 20 września, na prośbę Budionnego, Tuchaczewski wycofał ją z walk. „Najważniejszym sukcesem było to, że im dłużej trwał ten niezmordowany pościg, tym bardziej przeciwnik tracił ducha, wiarę w powodzenie i tym mniej starał się zdobyć na jakąkolwiek walkę. To też prócz mnóstwa jeńców, jeszcze większy ubytek w szeregach stanowili dezerterzy. Z drugiej strony cofanie się Konnej Armii Budionnego w tak szybkim tempie powodowało w jej szeregach ogromny ubytek koni, które padały masowo wskutek wycieńczenia” - zwrócił uwagę w pamiętniku dowódca 1DJ.
Rezultat boju z 31 sierpnia 1920 roku miał też niebagatelny wpływ na morale przeciwnika. Izaak Babel, który jako korespondent gazety wojennej przebył z Konarmią cały szlak bojowy - opisując to, co zobaczył w słynnym „Dzienniku 1920” - zwrócił uwagę na ogólne przygnębienie dowództwa i poważne oznaki rozkładu bolszewickiego wojska. „Rozmowy o tym, że armia już nie ta sama, że pora odpocząć. Co będzie dalej? Nocujemy w Cześnikach - zmarznięci, przemęczeni, milczący, nieprzejezdne, zasysające błoto, jesień, rozmyte drogi, przygnębienie. Mroczne perspektywy przed nami” - pisał kronikarz armii Budionnego tuż po bitwie pod Komarowem. Nie miał wątpliwości, że poniesiona klęska stanowiła „początek końca Pierwszej Konnej”.
Waldemar Kowalski
Źródło: MHP