Tego dnia sala warszawskiego sądu okręgowego pękała w szwach. Już wcześniej zainteresowanie procesem było tak duże, że wejście było biletowane. Dla 40 relacjonujących dziennikarzy dostawiano specjalne ławy. Stół sędziowski został cofnięty, by zmieścić zgromadzone dowody rzeczowe. 13 stycznia 1936 r. sędzia po niemal dwumiesięcznym procesie odczytał wyroki dla uczestników zamachu na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego.
Skazanych zostało 12 ukraińskich nacjonalistów. To zabójstwo nie tylko wstrząsnęło całym krajem, ale też miało daleko szersze polityczne konsekwencje.
Wyroki były surowe. Stepan Bandera – kara śmierci z zamianą na mocy amnestii na dożywocie, podobnie Mykola Łebed i Jarosław Karpyneć. Kolejni dwaj oskarżeni – kara dożywocia. Siedmiu pozostałych skazanych zostało na kary od 7 do 16 lat więzienia. Wszyscy – za przygotowanie akcji i pomoc zamachowcowi, w tym Bandera dodatkowo za propagowanie ukraińskiego nacjonalizmu.
„Po ogłoszeniu sentencji wyroku oskarżeni Bandera i Łebed poczęli wznosić okrzyki i wobec tego przewodniczący wiceprezes p. Posemkiewicz zarządził przerwę przed ogłoszeniem uzasadnienia wyroku, celem usunięcia Bandery i Łebeda z sali sądowej. Po przerwie podczas nieobecności Bandery i Łebeda sąd okręgowy przystąpił do odczytania motywów” – relacjonował Kurier Polski.
Więzienia uniknął natomiast zamachowiec. Hrihorij Maciejko nigdy nie został aresztowany.
Bomba, rewolwer i kokarda
Było czerwcowe popołudnie 1934 r., gdy pod siedzibę Klubu Towarzyskiego przy ul. Foksal, popularnego miejsca spotkań polityków obozu rządzącego, podjechał służbową limuzyną Bronisław Pieracki. Maciejko czekał na niego od rana, co najmniej kilka razy pojawiał się w pobliżu budynku, ale nie wzbudził niczyich podejrzeń.
Maciejko trzymał w ręku kartonowe, obwinięte w papier pudełko. W nim umieszczona była bomba, ale zamachowcowi nie udało się jej odpalić. Był jednak na to przygotowany. Wyciągnął rewolwer i trzykrotnie strzelił do ministra. Dwie kule trafiły w tył głowy. Mimo szybkiego udzielenia pomocy Pieracki zmarł w szpitalu. Rządowa „Gazeta Polska” tak relacjonowała ostatnie godziny ministra: „Upływ krwi udało się zatamować. Następnie lekarze dokonali trepanacji czaszki i wydobyli kulę. Stan ministra pogarszał się z każdą chwilą. Tętno słabło. O godz. 5 minut 15 po południu nastąpiła agonja”.
Maciejce udało się zbiec z miejsca zamachu, a później dzięki pomocy innych członków Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) uciec najpierw do Czechosłowacji, a później do Argentyny.
Śledztwo było zakrojone na szeroką skalę. W związku z zabójstwem aresztowano kilkaset osób. Przeczesano okoliczne ulice i domy. W wyniku poszukiwań na jednej z klatek schodowych odnaleziono pudełko z bombą, pistolet, a także płaszcz zamachowca. W jego kieszeni znajdowały się kokardka i spinka ze szkiełkiem w niebiesko-żółtych ukraińskich barwach.
To właśnie owo znalezisko naprowadziło śledczych na wątek ukraiński. Wcześniej bowiem głównymi podejrzanymi były środowiska nacjonalistów... ale polskich.
Oburzenie i odosobnienie
„Tymczasem na mieście huczało od plotek. Tak zwany vox populi oskarżał stanowczo bądź Obóz Wielkiej Polski, bądź Obóz Narodowo-Radykalny, który ostatnio zaczął właśnie rozwijać ożywioną działalność” – pisał Mieczysław Lepecki, adiutant marszałka Józefa Piłsudskiego. Zamach miał być odwetem za delegalizację ONR przez władze ledwie pięć dni wcześniej. W Warszawie doszło nawet do manifestacji antyprawicowych – ponad 100 osób zdemolowało redakcję i drukarnię endeckiej „Gazety Polskiej”.
Jeszcze w czasie procesu inspektor policji Józef Piątkiewicz zeznawał: „Zamach nie mógł wyjść ze sfer ONR, bowiem blisko będąc ministra Pierackiego, wiem, że z przywódcami ONR prowadził on pewne pertraktacje, które w dniu jego śmierci były w toku. Oenerowcy nie mieliby celu i interesu w tym zabójstwie. Gdyby ONR dokonał tego zamachu, miałby on raczej charakter zamachu stanu, a nie mordu politycznego”.
Ale ani to zeznanie, ani dowody zebrane przez policję, ani nawet późniejsze przyznanie się OUN do przeprowadzenia zamachu nie rozwiało podejrzeń. Pisał przebywający na emigracji były premier Wincenty Witos: „22 lipca 1934 r. przybył Bagiński [działacz ludowy – przyp. aut.] [...] Posiada zupełnie pewne wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady. Zupełnie bezpodstawne jest aresztowanie studenta ukraińskiego”.
Bez względu na to, kogo uznawano za winnego, nastroje społeczne były jednoznaczne. Wróćmy jeszcze raz do wspomnień adiutanta Lepeckiego:
„Oburzenie zapanowało tak wielkie, że jak największe nawet represje i w jakąkolwiek stronę skierowane napotkałyby entuzjastyczny poklask, tym większy, im same represje byłyby mocniejsze. Niewątpliwie podobnym nastrojom uległy również i sfery rządzące, dla których obok przyczyn wywołujących głębokie oburzenie w szerokich warstwach społeczeństwa było i inne: zabito im przyjaciela. [...] Nic też dziwnego, że myśl pomszczenia go, wypalenia bodaj żelazem hańby skrytobójstwa w walce politycznej, rzucającej na nasz kraj cień, zrodziła się jeszcze tego samego dnia, gdy śmiertelnie ranny minister oddał ostatnie tchnienie. W godzinę po jego śmierci zgłosił się do Marszałka Piłsudskiego premier Leon Kozłowski i został przyjęty. Na dłuższej konferencji przedstawił on pewien projekt i uzyskawszy nań zgodę zaczął go od następnego dnia realizować”.
Już trzy dni po śmierci Pierackiego ukazało się rozporządzenie prezydenta „w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu”. Dokument pozwalał na zamykanie w miejscu „izolacji” osób, „których działalność lub postępowanie daje podstawy do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju lub porządku publicznego”. Tak powstał obóz w Berezie Kartuskiej – jedna z najciemniejszych kart polskiej historii okresu międzywojennego.
Obóz połączył zresztą obie grupy podejrzewane o związek ze śmiercią ministra – bez wyroku wysyłano do niego zarówno członków mniejszości ukraińskiej, jak i przedstawicieli skrajnej polskiej prawicy. Więzieni byli tam też zresztą inni przeciwnicy obozu władzy – komuniści, socjaliści czy ludowcy. Wobec więźniów, których w sumie przez obóz przewinęło się ok. 3 tys, stosowano tortury. W Berezie zabito od 4 do nawet 20 więźniów. Obóz istniał do 1939 r.
Zamach za rozmowy
Nie był to jedyny efekt sprawy Pierackiego. Wiele wskazuje na to, że minister stał się ofiarą ukraińskich ekstremistów z powodu... prób unormowania stosunków z mniejszością ukraińską.
Ukraińcy stanowili największą z narodowych mniejszości. W Polsce żyło ich od 4,5 do 5 mln i stanowili ok. 13 proc. całej populacji kraju. Stosunki były niezwykle napięte – ukraińskie organizacje przeprowadzały akcje sabotażowe, na co w 1930 r. władze polskie odpowiedziały pacyfikacją w ramach odpowiedzialności zbiorowej – policja i wojsko dokonywało rewizji, niszczyło budynki i mienie. Dochodziło też do pobić czy aresztowań.
Wśród motywów zamachu na Pierackiego wymieniano więc chęć zemsty za pacyfikację, której ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych miał być jednym z organizatorów. Ale najprawdopodobniej motywy zamachowców były inne.
Pieracki w ostatnich miesiącach przed śmiercią dwukrotnie wyjeżdżał na tereny Galicji Wschodniej. Spotykał się m.in. z hierarchami kościelnymi – zarówno katolickimi, jak i prawosławnymi, czy unickimi, ale też z miejscowymi organizacjami.
„Minister Pieracki wskazywał w stosunku do zagadnień mniejszościowych, szczególnie do zagadnienia ukraińskiego głęboką znajomość, wyrozumiałość i dużą tolerancję i troskę o uregulowanie tych niezdrowych stosunków, jakie istniały na terenie Małopolski Wschodniej. Troska jego o uregulowanie tych stosunków wynikała z chęci współpracy opartej na podłożu zagwarantowanych praw konstytucyjnych ludności ukraińskiej” – mówił przed sądem naczelnik referatu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Henryk Suchenek-Suchecki. W peany wygłaszane przez byłego podwładnego Pierackiego w całości trudno uwierzyć, ale coś mogło być jednak na rzeczy.
Jakakolwiek próba zmniejszenia napięcia w tym rejonie była zdecydowanie nie na rękę nacjonalistom ukraińskim, którzy opowiadali się za polityką konfrontacji i dążyli do utworzenia niepodległego państwa. Już wcześniej planowali głośny zamach, być może Pieracki swoimi działaniami ułatwił im podjęcie decyzji co do celu.
Jeśli taki był rzeczywisty motyw – działacze OUN cel osiągnęli. Zresztą nie jedyny. Zabójstwo Pierackiego, a następnie zachowanie podczas procesów – warszawskiego i nieco później lwowskiego – stało się podstawą budowy legendy postaci, która do dziś dzieli oba narody – Stepana Bandery.
Atmosfera skandalu
Dwa dni zajęło samo odczytywanie aktu oskarżenia. Liczył on ok. 200 stron maszynopisu, a akta mieściły się w 26 tomach. Podczas procesu sąd wysłuchał ponad 100 świadków i kilku biegłych. Głównym oskarżonym był właśnie Bandera – komendant krajowego Prowodu OUN. Z aktu oskarżenia wynikało, że to właśnie jemu kierownictwo emigracyjne organizacji zleciło przygotowanie i wykonanie zamachu.
Proces rozpoczął się od awantury o język. Podczas odczytywania personaliów oskarżeni odpowiadali w języku ukraińskim. Sędzia nie zgodził się na to, argumentując, że językiem urzędowym jest polski, a prawo dopuszcza składanie zeznań po ukraińsku jedynie w województwach południowo-wschodnich. Ale Bandera i pozostali oskarżeni nie zastosowali się, odmawiając mówienia po polsku. Ostatecznie sędzia potraktował to stanowisko jako odmowę zeznań i zarządził odczytanie zeznań złożonych w śledztwie.
Ostatecznie złamało się i zeznawało po polsku tylko dwóch z dwunastu oskarżonych. Atmosfera procesu pozostawała gorąca aż do dnia ogłoszenia wyroku. Spora część świadków odwoływała swoje zeznania złożone w śledztwie, twierdząc, że zostały one wymuszone. Inni odmawiali zeznań lub nie chcieli mówić po polsku – za co otrzymywali wysokie grzywny. Także adwokaci zostali ukarani finansowo. Oni z kolei za zadawanie pytań, które zdaniem sądu kwestionowały suwerenność państwa.
Od wyroków zostały wniesione apelacje, ale nic nie dały. Zarówno Sąd Apelacyjny, jak i Najwyższy utrzymały wyroki z drobnymi zmianami. Warto dodać, że niemal równocześnie z procesem w Warszawie toczył się inny wielki proces przeciw przywódcom OUN. Na ławie oskarżonych zasiadło prawie 30 oskarżonych, w tym kilku z procesu w Warszawie.
Większość skazanych na wolność wyszła jesienią 1939 r. po ataku Niemiec na Polskę.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP