Trzydzieści lat temu Krzysztof Wielicki dokonał samotnie pierwszego zimowego wejścia na czwarty szczyt świata - Lhotse (8516 m n.p.m.). "Trzeba mieć szczęście i... przyjaciół" - podsumował wydarzenia z 31 grudnia 1988 roku.
Zdobywca Korony Himalajów i Karakorum nie ukrywa, że ma emocjonalny stosunek do Lhotse, choć nie będzie obchodził i świętował okrągłej rocznicy jego zdobycia.
"Niemożliwe, że tak szybko płynie czas, że minęło już 30 lat. Nie przywiązuję wagi do dat, ale o Lhotse pamiętam. Na tej górze, a w zasadzie południowej ścianie, my Polacy zostawiliśmy serce i nie tylko... (zginął na niej w 1989 r. jeden z najwybitniejszych alpinistów świata Jerzy Kukuczka - PAP). Wszedłem zimą oczywiście inną drogą, ale emocje były. Poza tym było to jedno z trudniejszych wejść, właśnie ze względu na mój bolący kręgosłup, choć miałem specjalny gorset" - powiedział PAP Wielicki.
30 lat temu brał udział w belgijsko-polskiej wyprawie Everest-Lhotse. Oprócz niego i Cichego, trzecim Polakiem był pionier zimowego himalaizmu, kierownik wyprawy na Everest w 1980 r. Andrzej Zawada. Zdobycie Lhotse udało się rzutem na taśmę, bo Belgowie zrezygnowali z wspinaczki przed Bożym Narodzeniem (została tylko Ingrid Bayens), a Szerpowie potajemnie w nocy chcieli zlikwidować obozy na wspólnej drodze prowadzącej na dwa szczyty.
"Nasi, choć bardziej belgijscy Szerpowie chcieli zlikwidować obozy i zabrać rzeczy po tym, jak ci się wycofali. Zrozumieli, że to koniec akcji, ale nas o nic nie pytali. To był zupełny przypadek, że się dowiedzieliśmy... Ktoś z nas w nocy wyszedł na +siusiu+ i zobaczył, że Szerpowie z wielkimi plecakami idą do góry. Ubraliśmy się i w te pędy za nimi. Oczywiście nie dogoniliśmy ich, ale rano, gdy dotarliśmy do drugiego obozu, po negocjacjach, udało się im wyperswadować, by nie zabierali całego sprzętu" - wspomniał.
Wielicki, który 5 stycznia będzie obchodził 69. urodziny, pamięta, że warunki pogodowe były pod Lhotse pod koniec grudnia 1988 naprawdę dobre jak na zimę w Himalajach.
"Przyjaciele się rozchorowali, trochę się źle czuli. Andrzej Zawada nawet nie myślał już o wspinaniu, ale była dobra pogoda i chciałem to wykorzystać. Nie był z tego powodu szczęśliwy jako kierownik wyprawy, ale wiedział, że mnie nie zatrzyma. W sumie od wyjścia z bazy do powrotu akcja trwała cztery dni. W trzecim obozie, przed atakiem szczytowym, trochę odpoczywałem i gotowałem herbatkę. Wiało, ale to nie był huragan. Szczyt to w zasadzie seraki (ogromne bryły zlodowaciałego śniegu - PAP), nie dało się więc wziąć na pamiątkę kamienia. W zejściu zaczął się odzywać kontuzjowany latem kręgosłup. Musiałem się zatrzymywać co kilkanaście kroków, by uśmierzyć piekący ból. Byłem w hipotermii, ale walczyłem. W sumie zejście zajęło mi pięć godzin. Gdybym był w normalnym stanie, to pewnie byłyby to trzy, może nawet krócej" - opisywał tamte wydarzenia.
Jak podkreślił, przy schodzeniu poczuł, poza bólem, poczuł też więź psychiczną z kimś, kto po niego wyszedł. Tym kimś okazał się Leszek Cichy, z którym zimą 1980 r. zdobył Everest (było to pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik). Cichy widząc przesuwające się ze szczytu w dół światełko postanowił wyjść z obozu II do obozu III na wysokości 7300 m i tam czekać na Wielickiego.
"Podczas schodzenia ze szczytu w pewnym momencie zobaczyłem, że z +dwójki+ wychodzi w moim kierunku jakieś +światełko+. To był bardzo silny bodziec, który mnie zmotywował do dalszej walki, choć przecież nikt mnie nie poprowadził za rączkę. Sama świadomość tego gestu sprawiła, że doświadczyłem psychicznego, można powiedzieć wirtualnego partnerstwa. Gdy dotarłem do namiotu, zobaczyłem Leszka. Gotował herbatę i powiedział: +co się tak trzęsiesz?+ Nie mogłem opanować drgawek przez dobrą godzinę, to była naturalna obrona organizmu. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to Sylwester i żałowałem, że była tylko herbatka i to bez +prądu+" - wspomniał.
Jak dodał, wtedy też zrozumiał, jak ważna jest przyjaźń.
"Tuż po powrocie do obozu III nie cieszyłem się. To stało się dopiero następnego dnia, gdy w Nowy Rok zeszliśmy do bazy. Pomyślałem sobie: góra zrobiona +solo+ i to zimą. Super. Udało się. Trzeba mieć szczęście i... przyjaciół" - zauważył piąty alpinista, który sięgnął po Koronę Himalajów i Karakorum, czyli wszystkie 14 ośmiotysięczników.
Wielicki miło także wspomina powrót do stolicy Nepalu Katmandu na początku stycznia.
"Na lotnisko przyszedł do nas kierownik Belgów, choć alpiniści z jego zespołu dawno już byli w swoich domach. Wręczył mi specjalną koszulkę, na której sam wyszył dla mnie napis. To było bardzo przyjemne" - nadmienił.
Urodzony w Szklarce Przygodzickiej (gmina Ostrzeszów) Wielicki jest jedynym, który wszedł zimą samotnie na Lhotse. W październiku odebrał w Oviedo wraz z innym wybitnym himalaistą Włochem Reinholdem Messnerem - pierwszym człowiekiem, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum - Nagrodę Księżniczki Asturii w obecności króla Hiszpanii Filipa VI. Tym samym zostali pierwszymi przedstawicielami tej dyscypliny, uhonorowanymi tym prestiżowym wyróżnieniem przyznawanym od 1981 roku.
Na 10 spośród 14 ośmiotysięczników jako pierwsi zimą wspięli się Polacy, w tym na jeden z Włochem Simone Moro (Sziszapangma z Piotrem Morawskim). Wielicki zimą zdobył także, oprócz Lhotse i najwyższej góry świata, Kanczendzongę (8586 m) w 1986 roku z Jerzym Kukuczką. Dziewiczy pozostał zimą jedynie K2 w Karakorum (8611 m), który w tym roku próbowali zdobyć Polacy.
Olga Miriam Przybyłowicz (PAP)
olga/ pp/