
Dane z przeszłości na temat powodzi – m.in. zapisane w kronikach, odczytywane z osadów czy map – trafiają do modeli naukowych służących przewidywaniu katastrof wodnych; pomaga to w zrozumieniu zagrożeń klimatycznych – powiedziała PAP dr Barbara Kalinowska-Wójcik z Uniwersytetu Śląskiego.
– Źródła historyczne mają ogromne znaczenie. Pomagają kalibrować współczesne modele matematyczne oparte na danych pośrednich (proxy), a także uzupełniają badania klimatu o kontekst społeczny, którego często brakuje w analizach – powiedziała PAP dr Kalinowska-Wójcik, historyczka z Uniwersytetu Śląskiego.
Według niej dane z przeszłości, zarówno te zapisane w kronikach, jak i odczytywane z osadów, słojów drzew czy map – pomagają określić, jak często występowały powodzie, susze czy inne ekstremalne zjawiska pogodowe. Z historycznych zapisów wynika, że w Polsce południowej powodzie powtarzały się średnio co 20 lat.
– W XX i XXI w. ten cykl się skrócił. Między powodzią z 2010 r. a tą z 2024 r. minęło zaledwie 14 lat. To efekt zmian klimatu, w których wszyscy bierzemy udział – zauważyła badaczka.
Jednym z ciekawszych źródeł historycznych są tzw. znaki wielkiej wody, czyli kamienne lub metalowe tablice, linie na murach kościołów i budynków przypominające, jak wysoko sięgała woda podczas dawnych powodzi. Badacze stworzyli mapy takich oznaczeń, by odtworzyć skalę dawnych wezbrań.
Inne cenne źródło to stare mapy. Na przykład na Górnym Śląsku zespół naukowców dokonuje wektoryzacji pierwotnej sieci hydrograficznej – przebiegu cieków i wododziałów, występowania zbiorników wodnych – i porównuje ją ze współczesnymi danymi, jak numeryczne modele terenu, zdjęcia satelitarne czy dane hydrologiczno-meteorologiczne udostępniane przez IMGW.
– Dzięki temu widzimy, jak bardzo zmieniła się sieć hydrograficzna. Często okazuje się, że osiedla stoją dziś na terenie dawnych stawów czy mokradeł. Kiedy przychodzą intensywne deszcze, woda spływa i gromadzi się w obniżeniach, które często są pochodną wcześniej istniejących tam stawów czy starorzeczy – zauważyła ekspertka.
W czasie powodzi w 2024 r. takie zjawiska obserwowano m.in. w Czechowicach-Dziedzicach, gdzie woda zalała tereny dawnego stawu Grabowiec. Dawne mapy z XVIII w. pokazały, że zalane działki leżały w jego granicach.
Coraz częściej historycy współpracują z naukowcami innych dziedzin – klimatologami, geologami, hydrologami i informatykami. Sztuczna inteligencja pomaga dziś analizować nawet najstarsze źródła. Izraelscy badacze opracowali program, który tłumaczy pismo klinowe z trzeciego tysiąclecia p.n.e. na język angielski, co może ujawnić dane gospodarcze i klimatyczne z czasów Sumerów.
– Takie źródła pozwalają przesuwać granicę naszych badań o setki lat wstecz – wyjaśniła dr Kalinowska-Wójcik.
Współczesne prognozy powodziowe powstają na podstawie modeli numerycznych analizujących opady, stany wód i ukształtowanie terenu.
– Dysponujemy narzędziami, które pozwalają przewidzieć przebieg wezbrań i ograniczyć ich skutki. Problem w tym, że wiedza naukowców nie zawsze przekłada się na decyzje polityczne – podkreśliła badaczka.
Budowa wałów, zbiorników retencyjnych czy naturalnych terenów zalewowych wymaga dużych nakładów i wieloletniego planowania.
– To działania, których efekty wykraczają poza jedną czy dwie kadencje. A politycy wolą inwestycje dające natychmiastowe efekty – dodała.
Historycy przestrzegają, by nie dać się zwieść nazwom takim, jak „powódź tysiąclecia”.
– To tylko określenie skali, nie częstotliwości. Kolejna może nadejść znacznie szybciej – zaznaczyła dr Kalinowska-Wójcik.
Według niej kolejne wielkie wezbranie na południu Polski może wystąpić wcześniej, niż wynikałoby to z dotychczasowych cykli.
– Niestety, wszystko wskazuje, że kolejną dużą powódź zobaczymy szybciej niż za 13 lat – wskazała.
Mimo pesymistycznych prognoz badaczka nie traci nadziei: – Wierzę, że społeczeństwo w końcu nauczy się wyciągać wnioski z przeszłości. Choć historia pokazuje, że to proces bardzo powolny – podsumowała.
Dodała, że z historii można wyciągnąć także informacje niosące pewne rozwiązania – że zmiany klimatu spowodowane przez człowieka są odwracalne. Przykładem tego może być to, co nastąpiło po odkryciu Ameryki przez Krzysztofa Kolumba.
Jak wyjaśniła badaczka, kontakt mieszkańców obu Ameryk z Europejczykami w XV i XVI wieku doprowadził – w wyniku kolonizacji, braku odporności na choroby oraz konfliktów – do dramatycznego spadku liczby ludności rdzennych społeczności. Naukowcy z University College London obliczyli, że populacja obu kontynentów mogła zmniejszyć się nawet o około 55 mln osób.
To tragiczne w skutkach wydarzenie miało jednak nieoczekiwany efekt klimatyczny. Opuszczone pola uprawne zaczęły się zalesiać, co w ciągu kilkudziesięciu lat doprowadziło do znacznego spadku stężenia dwutlenku węgla w atmosferze – nawet o 67 proc. W efekcie klimat się ochłodził, a świat wszedł w okres tzw. małej epoki lodowcowej, trwającej od XIV do połowy XIX w.
– Jeśli ta teoria się potwierdzi, to daje nam promyk nadziei – zauważyła badaczka. – Skoro działania ludzi mogły nieświadomie doprowadzić do ochłodzenia klimatu, to może świadomie, mądrze kierując rozwojem i zalesieniami, jesteśmy w stanie spowolnić współczesne globalne ocieplenie – zaznaczyła.
Zastrzegła jednak, że byłoby to zjawisko o zupełnie innej skali i w innych warunkach, a „powrót epoki lodowcowej nie jest oczywiście rozwiązaniem naszych problemów, ale pokazuje, że przyroda reaguje na ludzkie działania – zarówno destrukcyjne, jak i naprawcze”.
Mira Suchodolska (PAP)
mir/ joz/ ktl/