
Wszyscy milcząco pogodzili się z tym, że cokolwiek wywieziono na wschód, już na zawsze przepadło. Moim zdaniem takie założenie należy odrzucić - mówi w rozmowie z PAP dr Bartosz Gondek, dyrektor Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego.
PAP: Pod koniec kwietnia został pan powołany na stanowisko dyrektora Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego. Czym teraz ta instytucja będzie się zajmowała?
Dr Bartosz Gondek: Zasadniczy profil działalności Instytutu się nie zmieni, ale warto wyjaśnić, czym właściwie są te straty wojenne. Kojarzą się nam głównie z reparacjami, ale sprowadzanie tej sprawy wyłącznie do wymiaru finansowego byłoby uproszczeniem. Oczywiście ma on duże znaczenie, ale oprócz strat materialnych Polska poniosła również straty osobowe i tożsamościowe.
Wszystkie były związane z masowymi zbrodniami i innymi działaniami okupantów, zarówno tych niemieckich, jak i sowieckich. Instytut Strat Wojennych nadal będzie się zajmował stratami poniesionymi w wyniku działań Niemiec, choć głównym kierunkiem naszych zainteresowań jest obecnie znacznie słabiej zbadany udział w polskich stratach wojennych strony wyrządzonych przez stronę sowiecką.
PAP: Dlaczego?
B.G.: Z bardzo prostego powodu. Straty poniesione w wyniku działań Niemców liczymy od ośmiu dekad. Tymczasem o stratach powstałych wskutek działalności Związku Sowieckiego mówiło się jak najmniej. Aż do 1989 r. w ogóle tego tematu nie wolno było poruszać. Kiedy zaś zniknęły przeszkody formalne, naukowcy nie od razu się za te zagadnienia zabrali. Nadrabialiśmy przecież zaległości w wielu rozdziałach naszej historii. W rezultacie stan badań w tej dziedzinie wciąż jest bardzo ubogi. Poza tym wiele materiałów, które mogłyby nam dostarczyć sporo informacji, znajduje się w archiwach rosyjskich, a te, z wyjątkiem krótkiego epizodu za prezydentury Borysa Jelcyna, są w praktyce, zwłaszcza od 2022, dla nas niedostępne. Interesujące nas materiały można znaleźć w zbiorach archiwów w Ukrainie, ale od wybuchu pełnoskalowej wojny korzystanie z nich jest zdecydowanie trudniejsze niż wcześniej. Bez względu na to, z jakimi trudnościami wiążą się takie poszukiwania, najwyższy czas podjąć temat strat wojennych poniesionych w wyniku działań naszego wschodniego okupanta. Z taką samą determinacją jak przez kilkadziesiąt lat - właściwie od zakończenia II wojny światowej - badano i opracowywano temat strat wyrządzonych działaniami Niemiec, należy się zająć sprawą strat wywołanych przez działania ZSRS. Dotąd prawie nikt tego nie robił. Wszyscy milcząco się pogodzili z tym, że cokolwiek wywieziono na wschód, już na zawsze przepadło. Moim zdaniem takie założenie należy odrzucić, ale na początek trzeba te straty opisać.
"(...) oprócz strat materialnych Polska poniosła również straty osobowe i tożsamościowe. Wszystkie były związane z masowymi zbrodniami i innymi działaniami okupantów, zarówno tych niemieckich, jak i sowieckich."
PAP: Co miałoby być przedmiotem takiego opisu?
B.G.: Chodzi o kilka różnych okresów. Pierwszy z nich – od 17 września 1939 do 22 czerwca 1941 - dotyczył ziem zaanektowanych przez ZSRS w wyniku układu Ribbentrop - Mołotow. Kolejny okres zaczął się po 1944 r., kiedy, najpierw na terenach już wcześniej należących do Polski, a potem na tych, które zostały przyłączone w wyniku decyzji mocarstw w Jałcie i Poczdamie, kontrolę sprawowały komendantury wojskowe Armii Czerwonej. Zanim oddały władzę jednostkom polskiej administracji, robiły tam, co chciały, a posuwające się za frontem oddziały trofiejne demontowały i wywoziły wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – od fabryk i urządzeń aż po podkłady kolejowe. Z takim stanem rzeczy – pospolitej grabieży - mieliśmy do czynienia do 1947 r., a na wielu terenach nawet dłużej. Na kilkadziesiąt lat spore obszary terytorium Polski zostały właściwie wyłączone spod polskiej jurysdykcji, bo powstały tam garnizony Północnej Grupy Wojsk Radzieckich.
PAP: I to też należy traktować jako straty wojenne?
B.G.: Tak, bo choć wojna już się skończyła, to ten rabunek był jedną z jej długofalowych konsekwencji. Podobnie jak cała zimna wojna, która dla Polski skończyła się w zasadzie w 1989 r. Do tematu strat wojennych chcemy włączyć nie tylko sprawy związane z obecnością na polskim terytorium wojsk ZSRS, ale też szkody wynikające z narzuconych Polsce kontraktów gospodarczych, w zdecydowanej większości korzystnych wyłącznie dla tzw. Wielkiego Brata. Klasycznym przykładem jest rozliczanie handlu między ZSRS a Polską za pomocą tak zwanego rubla transferowego. To też jest część strat wojennych, bo te umowy gospodarcze wynikały z tego, co się wydarzyło w 1943 r. w Teheranie, a później w Jałcie i Poczdamie – włączenia Polski do sowieckiej strefy wpływów.
PAP: A czym są straty tożsamościowe?
B.G.: Straty tożsamościowe mogą mieć bardzo wiele wymiarów. Nas najbardziej interesują te procesy, które są następstwem zmian granic i związanego z tym wielkiego przemieszczenia ludności. W Polsce żywa jest pamięć utraconych dawnych Kresów Wschodnich. Nie zapominamy o Lwowie, Wilnie, bogatej kulturze galicyjskiej i wileńskiej, choć przez wiele lat to też – podobnie jak wiele innych tematów – były kwestie zakazane. Część dawnej spuścizny udało się uratować i przenieść w nowe miejsca, przyjechała wraz ze lwowianami do Gliwic czy Wrocławia. Na bazie wileńskiego Uniwersytetu Stefana Batorego zrodził się na przykład toruński Uniwersytet Mikołaja Kopernika, on też w jakiś sposób jest częścią naszej bogatej kresowej tożsamości wschodniej. Przykładem zaimplementowania tej tożsamości na nowym obszarze i wykorzystania jej w kompleksowym wymiarze jako elementu kulturotwórczego jest Wrocław. I tu pojawia się nowe zagrożenie. Z uwagi na upływ czasu w wielu miejscach ta przechowana kresowa tożsamość zaczyna wygasać. Pozostają tablice, nazwy skwerów, kroniki i pomniki. Wyzwaniem jest zachowanie dla przyszłych pokoleń ich właściwego znaczenia. W wielu krajach zachodniej Europy widzimy zjawisko zbiorowej narodowej amnezji dotyczące strat powstałych w wyniku II wojny światowej.
Kolejną sprawą wiążącą się z problematyką tożsamości są obszary, gdzie przeniesieni tam wskutek wojny nowi mieszkańcy nigdy nie mieli poczucia, że są u siebie. Żyli przez wiele lat ze świadomością, że to, co ich otacza, jest tylko na chwilę i zaraz może się zdarzyć coś, co ich zmusi do ponownej wędrówki. Odebrano im ojcowiznę, w zamian oferując miejsce będące czymś niestałym, tymczasowym. W takich warunkach łatwo stracić dawną tożsamość, nie wykształcając nowej. W tym kontekście możemy mówić o bardzo poważnych stratach tożsamościowych.
"W wielu krajach zachodniej Europy widzimy zjawisko zbiorowej narodowej amnezji dotyczące strat powstałych w wyniku II wojny światowej."
Przykładem miejsca, gdzie z takimi stratami mieliśmy długo do czynienia, były Żuławy. To się na szczęście w ostatnich latach zaczęło zmieniać. Podróżujący po tamtych okolicach Witold Rychter, znany kierowca i inżynier, opowiadał o Nowym Dworze Gdańskim i okolicy w 1948 r. jako o miejscu zupełnie pustym i egzotycznym, pozbawionym mieszkańców, które z tego powodu warto było zwiedzić. Podobnie dzisiaj mówimy o Bieszczadach. Powiat nowodworski został ostatecznie zasiedlony na początku lat 50. XX w. Dopiero w latach 90. pojawiła się grupa zapaleńców, którzy w mieszkańcach tamtej okolicy obudzili ciekawość Żuław. Przypomnieli, że kiedyś był to tygiel narodowy, gdzie napływali Goci, Bałtowie, Słowianie, Niemcy, Polacy, Holendrzy... Razem z wiedzą na ten temat wróciła pamięć o własnych korzeniach.
Przykładem tej nowej tożsamości – sięgającej po starą tradycję Żuław, ale wzbogaconej o to wszystko, co zostało przywiezione z innych stron - jest odbywający się cyklicznie „Marsz osadnika”. W pierwszej takiej imprezie w 2014 r. wzięło udział tylko kilka osób. Przeszły z dworca kolejowego w Nowym Dworze przez miasto tak jak ich dziadkowie zaraz po wojnie. Teraz marsz gromadzi już półtora tysiąca ludzi.
PAP: Co jeszcze Instytut Strat Wojennych zamierza robić w najbliższym czasie?
B.G.: Działamy wielotorowo. Z jednej strony wydajemy w tej chwili dwa numery periodyku naukowego „Studia i Materiały Instytutu Strat Wojennych”, w których w twardy, analityczny sposób przedstawiamy skutki działalności okupacji sowieckiej w okresie II wojny światowej. W swojej działalności nie uciekamy jednak od tematu strat związanych z okupacją niemiecką. Chcemy ożywić działalność badawczo-popularyzatorską. Od II wojny światowej minęło już bowiem 80 lat i należy nie tylko rozliczać, ale też przypominać i wyjaśniać różne sprawy. Umierają ostatni świadkowie wydarzeń, a młode pokolenie ma ostatnią szansę, by jeszcze zdążyć zapytać ich o to, co się wtedy działo. Zagadnieniu ratowania pamięci będzie służyć przygotowywana przez nas nowa wystawa. Chcemy ludzi uwrażliwić na błahe z pozoru przedmioty pozostawione przez ich dziadków czy rodziców. Zdarza się, że na śmietniku ląduje walizka z czasów Powstania Warszawskiego. Przez kogoś była przechowywana jak relikwia, ale przedmiot pozbawiony kontekstu umiera, więc dla tych, którzy nie znali historii, ta walizka nie miała wartości.
W ostatnim czasie zdarzyła się podobna historia z aktami zgonu polskich żołnierzy ze szpitala wojskowego we Włoszech. Ktoś je zostawił w siatce na śmietniku, być może robiąc porządki po zmarłym dziadku. Podobnie jak z tą powstańczą walizką, historia miała szczęśliwy epilog, bo siatkę z dokumentami znalazł pewien miłośnik historii. Chcemy ludzi na to uczulać, żeby patrzyli, nie byli obojętni. Rzeczy z pozoru niemające dużej wartości materialnej są bowiem bezcenne dla naszej zbiorowej pamięci. Niedawno znalazłem na jednym z popularnych portali aukcyjnych dokument z okupacji sowieckiej z ostatnich dni września 1939 roku. Dokument nie spotkał się z zainteresowaniem kupujących. Zacząłem go bliżej studiować. Okazuje się, że była to przepustka, dzięki której wyjechało z okupowanego Lwowa czterech malarzy oraz żona samego Stefana Żeromskiego. Gdybym się nie wczytał, gdybym nie zwrócił na niego uwagi, dokument przepadłby najprawdopodobniej gdzieś w antykwariacie albo wrócił do szuflady właściciela, a cała związana z nim opowieść uległaby zatarciu.
PAP: Trudno chyba będzie opisać polskie straty wojenne na wschodzie bez wyjazdu do Rosji. Jak Instytut zamierza sobie z tym poradzić?
B.G.: Szczęśliwie wielu badaczy oraz różne instytucje skrupulatnie gromadziły materiały archiwalne, kiedy to było jeszcze możliwe. Wiele z nich nie jest jeszcze opracowanych. Poza tym istnieją jeszcze słabo obecne w obiegu naukowym materiały z archiwów ukraińskich, białoruskich, litewskich, łotewskich. Trzeba zaznaczyć, że jesteśmy małym instytutem, więc plany i zadania trzeba mierzyć na możliwości. Jesteśmy otwarci na współpracę z innymi ośrodkami i instytucjami, które podtrzymują pamięć, takimi jak na przykład Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Mamy nadzieję, że dołożymy swoją cegiełkę. (PAP)
Rozmawiał Józef Krzyk
Instytut Strat Wojennych im. Jana Karskiego to instytucja, której zadaniem jest przywracanie i kultywowanie pamięci o stratach poniesionych przez Polskę i jej obywateli w wyniku II wojny światowej. Głównym celem Instytutu jest prowadzenie badań naukowych, które mają na celu dokładne ustalenie i opisanie dalekosiężnych skutków II wojny światowej dla Polski oraz Europy Środkowo-Wschodniej. Badania te obejmują zarówno straty materialne jak i niematerialne, takie jak utrata dziedzictwa kulturowego, tożsamości czy straty wśród ludności cywilnej na obszarze Rzeczpospolitej.
Dr Bartosz Gondek jest historykiem, absolwentem Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy oraz Podyplomowego Studium Muzealniczego na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest autorem kilkudziesięciu publikacji naukowych i kuratorem kilkunastu wystaw z zakresu historii i historii sztuki. Za swój cykl reportaży dotyczących losów węgierskich Żydówek, więźniarek KL Stutthof, był nominowany do Nagrody Grand Press.
jkrz/ aszw/