Brak rozliczenia wielu zbrodni niemieckich popełnionych w czasie II wojny światowej jest dla Polski podwójną traumą –mówi PAP szefowa Instytutu Pileckiego w Berlinie Hanna Radziejowska. Historia katów Warszawy pokazuje, jak (nie) działał niemiecki system sprawiedliwości – dodaje.
Za zbrodnie podczas tłumienia Powstania Warszawskiego zostały skazane zaledwie cztery osoby: dwóch żołnierzy dostało w NRD bardzo niskie kary więzienia i dwóch oficerów skazano na początku lat 80. za wydanie rozkazu rozstrzelania więźniów na Rakowieckiej na 9 i 4 lata więzienia - zwraca uwagę Radziejowska.
Głównodowodzący wojsk tłumiących Powstanie, gen. SS Erich von dem Bach, został skazany, ale za morderstwa popełnione w latach 30. Dzieje jego podwładnego, Heinza Reinefartha, zwanego katem Woli, są symbolem braku sprawiedliwości w stosunkach polsko-niemieckich - uważa badaczka.
Ten generał SS, który 4 sierpnia wchodzi do Warszawy i realizuje rozkaz Heinricha Himmlera mordowania wszystkich mieszkańców miasta, po wojnie robi karierę po raz drugi - mówi Radziejowska. Trafia do "niemieckiego Saint-Tropez" na wyspie Sylt na Morzu Północnym, gdzie w latach 50. i 60. jest burmistrzem, potem zostaje posłem do Landtagu i do końca życia jest szanowanym obywatelem - wyjaśnia.
Kierowniczka berlińskiego oddziału Instytutu Pileckiego opowiada, że w 1961 roku, pod wpływem procesu Adolfa Eichmanna w Izraelu, wszczęto śledztwo także wobec Reinefartha. Mimo że postępowanie trwało kilka lat i przesłuchano 1200 świadków, głównie członków oddziałów, które między 5 a 7 sierpnia 1944 roku mordowały 10-15 tys. osób dziennie, zostało ono umorzone.
Przyczyny tego stanu rzeczy Radziejowska tłumaczy tym, że pomimo oczywistej potrzeby zachodnioniemiecki kodeksu karny nie zawierał zapisów o zbrodniach wojennych czy zbrodniach przeciwko ludzkości - w związku z czym wszystkich sądzono z paragrafu 211, dotyczącego morderstwa lub współudziału w morderstwie. Jeśli nie dało się udowodnić, że Reinefarth wydał rozkaz zabijania cywilów, należało dowieść, że chwycił za broń i kogoś zastrzelił, "co przy zbrodni ludobójczej praktycznie nigdy nie jest możliwe" - podkreśla.
"Reinefarth był prawnikiem, bardzo sprawnie się bronił, twierdząc, że nie wydał żadnego rozkazu o mordowaniu, a chociaż sztab miał 200 metrów od miejsca, gdzie zabijano tysiące osób, on sam nic nie słyszał" - historyczka przywołuje zeznania zbrodniarza.
Oprócz tego, nawet jeśli w czasie postępowania ktoś pamiętał, że wydano rozkaz zabijania wszystkich, lub opowiadał szczegółowo o zbrodniach, prokuratorzy odrzucali takie zeznania, np. dlatego że - jak cytuje akta Radziejowska - „widać w tym ostrożnym i zawiłym zeznaniu starszego pana, że pamięć została tu wystawiona na absolutnie zbyt ciężką próbę”.
Brak sprawiedliwości w Niemczech wobec zbrodniarzy był możliwy także - co podkreśla szefowa filii Instytutu - dzięki przychylnemu traktowaniu oskarżonych przez wielu sędziów i prokuratorów powojennego RFN, nierzadko zaangażowanych członków NSDAP w Trzeciej Rzeszy.
Radziejowska wskazuje tutaj na zmiany w praktyce sądowniczej w Niemczech od 2011 roku, widoczne w procesach byłych strażników w obozach koncentracyjnych - Iwana Demianiuka z Sobiboru czy Bruna Deya ze Stutthofu - których sądy mogły skazać za współudział w morderstwach. W przeszłości niemieccy żołnierze, biorący udział w rzezi Woli, zeznawali jako świadkowie, a nie oskarżeni.
To właśnie niedawny proces Deya, skazanego na dwa lata w zawieszeniu, komentowany był w mediach niemieckich jako dowód tego, że "rozliczania powojenne nie udały się" - zauważa badaczka, zaznaczając, że z perspektywy polskiej były one "wyjątkowo nieudane", bo oprócz Powstania, winni zbrodni w mniejszych miastach nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności, a wiedza o nich nie przedostała się do powszechnej świadomości w Niemczech.
"Zbrodnie popełnione na terenie Polski - niezwiązane z Zagładą Żydów - praktycznie nie były przedmiotem zainteresowania niemieckich śledczych i prokuratorów" - mówi Radziejowska.
Z kolei Polacy po wojnie rozliczali nie tylko ważniejszych zbrodniarzy niemieckich schwytanych w Polsce (lub Polsce przekazanych), ale pomimo komunistycznego reżimu, w wielu procesach skazano na wieloletnie więzienie folksdojczów, szmalcowników czy donosicieli. "Jest to absolutnie nieporównywalne z tym, co stało się w Niemczech, państwie, którego aparat i setki tysięcy urzędników i wojskowych było odpowiedzialnych za zbrodniczą okupację i ludobójstwo, a którzy nigdy nie stanęli przed sądem" - twierdzi rozmówczyni PAP.
Berliński oddział Instytutu Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego, którego głównym celem jest upowszechnianie świadectw i zeznań polskich ofiar, pragnie również przedstawić historię nazistowskich katów. We wrześniu premierę będzie miała przeznaczona dla niemieckiego odbiorcy gra komputerowa, która umożliwia wczucie się w rolę niemieckiego prokuratora z lat 60., ścigającego zbrodniarzy i rozwiązującego historyczne zagadki.
"Ma ona pewne uproszczenia, ale wszystko oparte jest na dokumentach i archiwach, a dotychczasowe próby potwierdzają, że jest wciągająca" - mówi Radziejowska. "Pozwala ona pokazać, jak ważnym elementem budowania demokracji i rozliczania historii jest sprawiedliwość" - dodaje.
Joanna Baczała (PAP)
baj/ jar/