W przeciwieństwie do zajść w marcu 1968 r., które odbiły się szerokim echem wśród krakowian i wspominane są do dziś, o grudniu 1970 r. (jego krakowskiej odsłonie) mało kto pamięta. Czy zdjęcie z afisza „Dziadów” okazało się odpowiednim powodem do najwyższego oburzenia, a wzrost cen już nie?
Tragiczne wydarzenia grudnia 1970 r. i przesilenie polityczne, jakie po nich nastąpiło, były konsekwencją polityki gospodarczej ery „małej stabilizacji” oraz zachodzących wówczas zmian społecznych. Jak wszyscy wiemy, czynnikiem, który wywołał zapłon była drastyczna podwyżka cen żywności z 13 grudnia, jednak narastanie kryzysu zaczęło się wiele lat wcześniej. Życie gospodarcze PRL zdeterminowane było przez uczestnictwo w bloku sowieckim. Fakt ten oznaczał, że znaleźliśmy się w grupie państw praktycznie odciętych od światowej wymiany gospodarczej (handel krajów socjalistycznych stanowił około 10% obrotów handlu światowego i był dość hermetyczny). Dodatkowo członkostwo w RWPG wymuszało udział w międzynarodowym podziale pracy. W przypadku Polski oznaczało to niezwykle kapitałochłonne rozwijanie bazy surowcowej przemysłu, zwiększanie wydobycia węgla, siarki, miedzi i rozwijanie przemysłu chemicznego w kierunku produkcji surowców syntetycznych. Dodatkowo Polska została zobowiązana do współfinansowania inwestycji surowcowych w ZSRS i Rumunii.
Te oraz inne, nie wymienione tu, uwarunkowania powodowały chroniczne niedoinwestowanie pozostałych działów gospodarki i chociaż okupiony wyrzeczeniami społeczeństwa wzrost gospodarczy był nominalnie dość wysoki (na poziomie około 8%) to miał wyjątkowo niekorzystną strukturę, a ponadto był obciążony akumulacją (wydatkami na inwestycje) na morderczo wysokim poziomie 28-29% (dla porównania w 2019 r. wskaźnik ten wynosił 20% przy nieporównywalnie wyższym PKB i to tworzonym głównie przez produkcję dóbr konsumpcyjnych i usług).
Innym poważnym wyzwaniem okazała się konieczność stworzenia ponad 2 milionów miejsc pracy dla wchodzącego na rynek powojennego wyżu demograficznego. W efekcie wystąpiło wiele trudności w funkcjonowaniu gospodarki, m. in. utrzymujący się przez całą dekadę lat 60. bardzo niski poziom płac. Zła sytuacja materialna, brak mieszkań, wysokie ceny żywności, artykułów przemysłowych i ubrań, bardzo niska jakość wszelkich towarów i ich ograniczona podaż, były źródłem ciągłych obaw ludzi o zapewnienie elementarnego bytu. To z kolei oznaczało, że konsensus społeczny osiągnięty w 1956 r. umocniony liberalizacją systemu politycznego i dużym wzrostem płac realnych w latach 1956-59 (o 30%), w latach następnych był w coraz większym stopniu narażony na zerwanie, do czego ostatecznie doszło w grudniu 1970 r.
Decyzję o grudniowej „regulacji” cen (regulacji, ponieważ równocześnie potanieć miały np. lodówki, pralki, telewizory) ujawniono w sobotę, 12 grudnia, już po zamknięciu sklepów. Członkowie partii zostali dodatkowo zaszczyceni odczytaniem jej uzasadnienia na zebraniach organizowanych w całym kraju również w sobotę i niedzielę. W Krakowie pierwsze odruchy sprzeciwu miały miejsce już na tych zebraniach. Podczas gorącej dyskusji w Krakowskiej Fabryce Kabli, ktoś głośno rzucił, że jego dzieci nie będą w stanie jeść tych tanich telewizorów, a sekretarz Oddziałowej Organizacji Partyjnej Nowotarskich Zakładów Przemysłu Skórzanego wręcz odmówił odczytania listu.
Zaraz też pojawiły się ulotki: „Dzięki rządom Gomułki margaryna i bułki” i im podobne. Ogółem na terenie województwa krakowskiego znaleziono 151 ulotek, z czego 73 w Nowej Hucie. Choć te liczby nie wydają się imponujące to warto pamiętać, że złapani na kolportowaniu ulotek spędzili w więzieniach 1,5 roku i to tylko dzięki wielkoduszności nowej ekipy rządzącej, bo wyroki opiewały na 3 lata.
Poważniejsza reakcja społeczna nastąpiła, gdy zaczęły nadchodzić wiadomości o starciach na Wybrzeżu. W środę miała miejsce pierwsza manifestacja, w której wzięli udział studenci, uczniowie szkół średnich i młodzi robotnicy (około 100 osób). Następnego dnia na Rynku Głównym zebrało się ponad 600 osób, które zaatakowała milicja rozpędzając przy użyciu pałek i gazu łzawiącego. Młodzież próbowała manifestować także w piątek, jednak wówczas czujne MO odcięło Rynek Główny, pacyfikując uczestników zanim tam dotarli. Dla zapobieżenia dalszego udziału studentów w protestach postanowiono o wcześniejszym o dwa dni rozpoczęciu ferii zimowych. W obawie, że młodzież źle wykorzysta czas wolny od zajęć, w akademikach wyłączono prąd i ogrzewanie zmuszając tym ich mieszkańców do opuszczenia Krakowa (władze zatroszczyły się jednak, aby na wszelki wypadek w mieście pozostał tzw. „aktyw młodzieżowy”).
Równocześnie w zakładach pracy zaczęły pojawiać się ulotki wzywające do strajków. Zastrajkowały trzy przedsiębiorstwa: Krakowskie Zakłady Armatur, Zakłady Chemiczne w Oświęcimiu oraz Zakład Elektrod Węglowych w Biegonicach. W Krakowskich Zakładach Armatur strajk trwał trzy dni. W pierwszym dniu pracę przerwało pięć wydziałów na wszystkich trzech zmianach, w następnych dniach nastąpiło stopniowe ograniczanie i wygaszanie protestu. W pozostałych dwóch zakładach strajki miały znacznie mniejszy zasięg i trwały krócej. W kilku innych przedsiębiorstwach odbyły się rozmowy z dyrekcją, podczas których przedstawiano postulaty (ekonomiczne). Legitymacje partyjne złożyło 15 robotników, a 29 pracowników legitymacje związkowe. Zatrzymano 439 osób, spośród których 91 zostało ukaranych przez kolegia karno-administracyjne. Szczególną uwagę władz skupiała na sobie Huta im. Lenina z uwagi na wielkość, ale także na związaną z nią symbolikę. Toteż z największym pietyzmem odnotowano, że 15 grudnia szesnastu robotników było nieobecnych, a znaleźli się też tacy, którzy odważyli się dopytywać o podwyżkę płacy.
Analizując przebieg wydarzeń grudnia 1970 roku w regionie krakowskim nie sposób uniknąć porównania ich z wielką skalą robotniczych protestów na Wybrzeżu. Do tak poważnych wystąpień mogło tam dojść tylko w oparciu o wielkie zakłady przemysłowe, których wielotysięczne załogi stały się zorganizowaną siłą zdolną porwać za sobą mniejsze przedsiębiorstwa i w efekcie ogół społeczeństwa.
Stocznia Gdańska zatrudniała w tym czasie około 18 tys. pracowników i była największym zakładem przemysłowym na całym Wybrzeżu. Gdyńska Stocznia im. Komuny Paryskiej to kolejne 9 tys. ludzi i wreszcie szczecińska stocznia im. Adolfa Waryńskiego około 10 tysięcy. 14 grudnia w Gdańsku zastrajkowała Stocznia im. Lenina. Popołudniu w pierwszych walkach z milicją, w których kilkadziesiąt osób zostało rannych uczestniczyło 20 tysięcy ludzi. 15 grudnia walki były jeszcze gwałtowniejsze. Spalono gmach „Domu Partii” i szereg pojazdów milicyjnych. Tym razem zginęło co najmniej siedmiu robotników, a kilkuset raniono. 17 grudnia tragiczna walka rozpoczęła się także w Szczecinie i Gdyni. Dwadzieścia tysięcy ludzi szturmowało Szczeciński Komitet Wojewódzki PZPR. Budynek został podpalony. Spalono też wiele pojazdów milicyjnych. Oddziały Wojsk Obrony Wewnętrznej użyły bagnetów, a od ostrzału zginęło 16 osób. Tymczasem w Gdyni doszło do wydarzeń, które przypomniały wszystkim, jak obca i zbrodnicza jest epatująca miłością do robotników „władza ludowa”. Wojsko otworzyło ogień do bezbronnych ludzi stłoczonych na wiadukcie przy przystanku Gdynia Stocznia. Ostrzał był powtarzany kilkukrotnie, a w jego wyniku zabitych zostało 13 osób (wśród nich 15-letni chłopiec). Dzień ten przeszedł do historii jako Czarny Czwartek. Najdłużej, do 22 grudnia, trwały strajki w Szczecinie.
Ponieważ wojsko i milicja strzelały do ludzi w licznych, czasem zupełnie przypadkowych sytuacjach, ogólna liczba zabitych i rannych była wysoka i prawdopodobnie przewyższała oficjalne dane, według których zginęło 45 osób, a rannych zostało 1165. Zwraca uwagę, że w oparciu o duże zakłady pracy spontaniczny sprzeciw szybko przybrał formę zorganizowaną. W stoczni im Komuny Paryskiej powołano Główny Komitet Strajkowy miasta Gdyni. W Szczecinie Ogólnomiejski Komitet Strajkowy przez kilka dni sprawował de facto władzę w całej aglomeracji Szczecińskiej (z-ca członka BP KC PZPR Jan Szydlak nazwał ten stan rzeczy „Republiką Szczecińską”).
Wracając na grunt krakowski trudno nie postawić sobie pytania, dlaczego w największym zakładzie przemysłowym kraju, Hucie im. Lenina, w której pracowało wówczas ponad 30 tysięcy ludzi (niewiele mniej niż w stoczniach w Gdańsku, Gdyni i Szczecina razem wziętych), reakcja na dolegliwą podwyżkę cen i na napływające informacje o dramatycznym przebiegu strajków na Wybrzeżu była mniej niż symboliczna. Przecież wydawać by się mogło, że załoga kombinatu miała w 1970 r. wiele wspólnego ze stoczniowcami: zebrani z wiosek całej polski tworzący nową wielkomiejską klasę robotniczą.
Ludność wybrzeża to w tamtym czasie pierwsze i drugie pokolenie imigrantów. W pierwszych latach powojennych największą grupę osiedleńców stanowili szukający lepszego życia młodzi śmiałkowie z centralnych obszarów Polski (ok. 50%), drugą w kolejności tworzyli kresowiacy, wyrwani ze swojej ziemi i ciężko doświadczeni przez dwóch okupantów (ok. 30%) trzecią zaś zweryfikowani jako Polacy autochtoni, często również po srogich przejściach (ok 20%). Ponad 20 lat później proporcje te straciły na znaczeniu. Wyrosło nowe pokolenie, bardzo liczne, bo przyrost naturalny był tutaj znacząco wyższy niż na ziemiach dawnych (wśród osadników jak pamiętamy dominowali ludzie młodzi). To nowe pokolenie było silnie naznaczone ciężkim losem swoich rodziców (co zauważył Janusz Ziółkowski w artykule „Socjologiczne aspekty przemian ludnościowych na ziemiach zachodnich”). Poczucie tymczasowości i niepewności jutra na tych ziemiach, wysoka przestępczość lat powojennych, ale też determinacja, aby przetrwać i wywalczyć lepsze jutro – wszystko to stało się ich dziedzictwem. Czy zatem można się dziwić, że w 1970 r. nie chcieli biernie podporządkować się regułom, gdy warunki ich egzystencji systematycznie pogarszały się?
Z kolei mit Nowej Huty budowanej przez młodzież z całego kraju daje się łatwo zweryfikować w obfitej bibliografii socjologicznej. Okazuje się, że ponad 50% przyszłych mieszkańców tej dzielnicy pochodziło z Krakowa i województwa krakowskiego, pewna niewielka liczba z województw wschodnich i kielecczyzny i aż 30% z ziem zachodnich. Co ciekawe, ta ostatnia grupa to prawie w całości mieszkańcy Krakowa i podkrakowskich miejscowości, którzy w 1945 r. postanowili spróbować szczęścia na ziemiach odzyskanych, a przy okazji budowy huty skwapliwie skorzystali z możliwości powrotu. W świetle powyższego można więc stwierdzić, że mieszkańcy Nowej Huty w zasadzie wywodzą się z regionu krakowskiego i samego Krakowa (zagadnienia te badał Jerzy Sulimski, zostały opublikowane w jego książce „Kraków w procesie przemian, współczesne przeobrażenia zbiorowości wielkomiejskiej”). Oznacza to, że niosą w sobie silne poczucie zakorzenienia, szacunku dla uświęconych zwyczajów.
Wzrastali w środowisku tak silnie przesyconym kulturą i duchem polskości, że nawet rzuceni tu austriaccy urzędnicy, a kiedyś niemieccy mieszczanie ulegali całkowitej polonizacji. Okupacja w Krakowie, choć okrutna, była jednak łagodniejsza niż gdzie indziej (oczywiście zachowując wszelkie proporcje, to nie Holandia ani Francja). Struktura społeczna, choć uległa silnemu zachwianiu, a po wojnie istotnym zmianom, zachowała stabilność, a nawet atrakcyjność dla przybyszów. Scena z krakowskiej uczelni, gdzie świeżo przybyły student I roku zwraca się do studentki per „pani koleżanko” znakomicie to potwierdza. Młodzi robotnicy z Nowej Huty odpruwali manszety w spodniach i jeździli „do miasta” w sobotni wieczór, tonując głośniejsze rozmowy, gdy tramwaj wjeżdżał do centrum i w wagonach pojawiały się eleganckie panie.
Czy to tłumaczy powściągliwość w protestach? Jeżeli nawet nie do końca, to w każdym razie ujawnia mniejszy potencjał sprzeciwu, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że każdy z tych młodych ludzi miał liczną rodzinę gdzieś pod Bochnią, Tarnowem czy Miechowem, skąd tradycyjnie płynęło do Krakowa zdrowe chłopskie jadło.
Paweł Chwastek
Źródło: MHP