
Powstaje nie jedna, a dwie ekranizacje "Lalki", bo serial na podstawie powieści Bolesława Prusa szykuje także Netflix, a także nowa "Trędowata" według Mniszkówny - znamy nazwiska niektórych wykonawców głównych. O zasadność tych wyborów może się spierać cała Polska.
W mediach pojawiła się informacja, że do pracy nad ekranizacją "Lalki" Bolesława Prusa oprócz Telewizji Polskiej przystąpi również Netflix. Oficjalnie nie przedstawiono jeszcze obsady "Lalki" Netflixa – choć według informacji portalu NaEkranie w rolę Stanisława Wokulskiego wcieli się Tomasz Schuchardt. Wieść gminna niesie, iż Izabelą Łęcką będzie Sandra Drzymalska.
Za reżyserię konkurencyjnej wobec produkcji TVP "Lalki" odpowiadać ma Paweł Maślona, za scenariusz uznany dramaturg Paweł Demirski. Ostatni film Maślony – "Kos" (2023) - nagrodzono Złotymi Lwami Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (2023). Rok później "Kos" przyniósł Maślonie także Orła za najlepszą reżyserię. "Dla mnie powodem do robienia filmu jest zawsze konkretna opowieść, która mnie na tyle porusza, że chcę się nią podzielić ze światem" – wyznał artysta w 2024 r. rozmowie z TVP. "Na pewno w filmach kostiumowych łatwiej udaje się przenieść widza do innego świata, a ja bardzo lubię ten element eskapistyczny w kinie" – dodał wówczas artysta.
Wiadomo, że w "Lalce" szykowanej przez TVP u boku Marcina Dorocińskiego (Stanisław Wokulski), pojawi się Kamila Urzędowska (Izabela Łęcka). Wciąż czekamy na resztę obsady, w tym na informację, kto wcieli się w rolę Ignacego Rzeckiego, dołączając tym samym do grona wybitnych aktorów z poprzednich ekranizacji – Tadeusza Fijewskiego i Bronisława Pawlika.
Dotychczasowe wybory – Dorociński i Urzędowska - nie wzbudziły większej dyskusji. Również w internecie komentarze są na ogół przychylne. W przeszłości zdarzało się jednak, że podanie obsady ekranizacji ważnego dla polskiego widza dzieła wywoływało ogólnonarodową dyskusję.
Pierwszą Łęcką w polskiej kinematografii była Beata Tyszkiewicz – w filmie Wojciecha Jerzego Hasa z 1968 r. Co ciekawe, aktorka początkowo nie była entuzjastycznie nastawiona do wyboru reżysera. Niemal dekadę później rolę obiektu westchnień Wokulskiego zagrała Małgorzata Braunek. Tym razem powieść Prusa w formie serialu w 1977 r. przeniósł na ekran Ryszard Ber. Braunek od samego początku porównywano do poprzedniczki. Obie kreacje do dzisiaj mają swoich entuzjastów.
Ber swoim wyborem nie wzbudził jednak takich emocji, jak kilka lat wcześniej Jerzy Hoffman, zaangażował Braunek do roli Oleńki Billewiczówny w "Potopie" (1974). Obsada głównych ról w ekranizacji drugiej części Trylogii Sienkiewicza wzbudziła bodaj największe kontrowersje w historii polskiej kinematografii.
"Dopiero podczas kręcenia »Potopu« zorientowałam się, że nieprawdziwy obraz mojej osoby uruchamiał w ludziach niechęć, agresję, wręcz jawną nienawiść. (…) Nie pasowałam Polakom do roli Oleńki – obrazu Świętej Dziewicy Polki. Za nic na świecie nie powinnam kalać swoją osobą dobra narodowego. Słali listy protestacyjne do redakcji pism, a do mnie anonimy. Dobrze, że wtedy nie byłam jeszcze buddystką, bo pewnie ci »prawdziwi Polacy« zlinczowaliby mnie i za to" – czytamy w książce "Braunek. Biografia" autorstwa Joanny Podsadeckiej.
Wiele osób było zdania, że to Barbara Brylska powinna zagrać tę rolę. Hoffman jednak zraził się do niej, kiedy podczas współpracy na planie "Pana Wołodyjowskiego" (1969), wcielająca się w rolę Krzysi aktorka, zaczęła przejawiać tendencję do gwiazdorzenia. Reżyser ostatecznie wybrał Braunek, co wywołało falę oburzenia. "Postanowiłam działać na przekór krytycznym głosom. Nie miałam pojęcia, że wchodzę w film, który obrośnie mitem" – zaznaczyła w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Braunek.
Jak sama przyznała, nie była zafascynowana postacią ukochanej Kmicica. Wolała Żeromskiego i podejmowaną przez niego tematykę społeczną. "Nie przepadam za Sienkiewiczem, z tą jego tandetną wizją polskiego sarmatyzmu i religijnością na pokaz, z fałszywą dobrodusznością. Dopóki nie wylał się na mnie kubeł pomyj, wcale nie byłam przekonana, czy powinnam przyjąć rolę. Początkowo śmieszyła mnie ta nagonka, ale w końcu zaczęła boleć" – wspominała. "Pomyślałam: dlaczego ktoś ma prawo oceniać moje predyspozycje, zanim cokolwiek się wydarzy. Jeżeli wcześniej miałam wątpliwości, w tym momencie przeważyły ambicje. Udowodnię, że potrafię. (…) nie żałuję udziału w »Potopu«. Coś sobie jednak udowodniłam" – przywołuje wypowiedź aktorki Podsadecka.
"Potop" był tą produkcją, która na długo przed premierą, wywołała w polskiej prasie największe poruszenie. Kiedy podano wstępną obsadę, krytyka sięgnęła nie tylko Braunek, ale również, a wręcz przede wszystkim, Daniela Olbrychskiego, któremu Hoffman powierzył rolę Andrzeja Kmicica. Zarówno do gazet, jak i do samego Olbrychskiego przychodziły worki obelżywych listów. "Wymyślano mi w nich od Żydów, pederastów, od najgorszych" – zaznacza aktor.
"Publiczność, która kilka lat wcześniej głosowała na mnie w plebiscytach, teraz usiłowała zmieszać mnie z błotem. Nagonka najpierw rozpętała się w prasie. Dlaczego? Skąd u części prasy taka napastliwość? Odnosiłem wrażenie, że cała Polska nie mówi o niczym innym, tylko o tym, że Olbrychski nie nadaje się do roli Kmicica. Nie mam wątpliwości, że kampania była sterowana, ale, u diabła, przecież nie z powodów politycznych! Wtedy jeszcze nikomu się nie narażałem"– wspomina w swojej książce "Anioły wokół głowy" Olbrychski.
Co ciekawe, zaledwie kilka lat wcześniej tygodnik "Ekran" przeprowadził wśród swoich czytelników sondę, w której zapytano, kto powinien wcielić się w role Michała Wołodyjowskiego i Andrzeja Kmicica. W obu przypadkach czytelnicy wybrali właśnie... Olbrychskiego – aktor wyprzedził wówczas Stanisława Mikulskiego, czyli serialowego Hansa Klossa ze "Stawki większej niż życie" (1968).
Teraz sytuacja była zgoła odmienna. "Daniel Olbrychski – Kmicicem! Aż mnie skręciło (…). Ludziska się zżymają i zadają sobie dość oczywiste pytanie, czy naprawdę w Polsce nie ma innych, równie świetnych aktorów zdolnych do wcielenia się w tę barwną postać? Przecież są. Rąk nie starczy, aby wyliczyć na palcach" – grzmiał na łamach "Expresu Wieczornego" Janusz Czapliński. "Tak jak w fizyce istnieją wartości constans, niezmienne, tak i w historii, a na pewno w powszechnym wyobrażeniu historii, wizji historycznej, mogą istnieć wartości constans (…) Czytelnicy alarmują mnie telefonami i listami, donosząc o przygotowaniach do zamachu na jedną z takich wartości constans. Oto reżyser Jerzy Hoffman postanowił powierzyć rolę pana Andrzeja Kmicica w przygotowywanej ekranizacji »Potopu« Danielowi Olbrychskiemu. Czytelnicy protestują" – wtórował na łamach "Życia Warszawy" Stanisław Grzelecki.
Niechęć do aktora była wyrażana nie tylko listownie i na łamach prasy, ale także w sytuacjach życia codziennego. Świadkiem jednej z nich była Agnieszka Osiecka, która wspominała, że "pijani ludzie zbili się w grupkę i zaczęli bardzo agresywnie zaczepiać Daniela". "Niektórzy chcieli go bić – za to, iż śmie grać Kmicica. Obronił nas jakiś tajniak, też pijany, ale czujny" – podsumowała poetka.
Olbrychski wielokrotnie opowiadał o nieprzyjemnościach, jakie spotykały go m.in. w restauracjach i tramwajach. "Nie mogłem wejść do restauracji, bo zaraz mnie lżono, wymyślano, poniżano. Wsadzano mi w drzwi kartki z pogróżkami. Ostrzegano, że jeśli odważę się zagrać Kmicica, to będę miał wybite wszystkie szyby w samochodzie. Kiedyś wracałem do domu nocnym tramwajem, oprócz mnie było jeszcze parę osób. Wszystkie zgodnie wysiadły na przystanku, bo nie chciały jechać z kimś, kto ośmiela się grać Jędrka" – wspominał aktor.
"Nie o to idzie, że mają coś przeciwko lubianemu przez wielu aktorowi (...) Jego temperament, jego młodość, jego sprawność fizyczna, nie mówiąc o jego talencie aktorskim – owszem, to wszystko pozwoliłoby mu stać się Andrzejem Kmicicem. Gdyby już nie był Azją" – argumentował Grzelecki, który po premierze filmu przyznał się do błędu. "Daniel Olbrychski przekonał nas wszystkich. Wykorzystał swój nieprzeciętny talent aktorski oraz swoją wysokiej klasy sprawność fizyczną. To jest pan Andrzej Kmicic" – ocenił. Zdaniem krytyka swojej roli w "Potopie" nie udźwignęła natomiast Braunek. Podobne stanowisko wyraził Tadeusz Sobolewski "Może gdyby mniej starała się grać Polskę, a raczej dziewczynę z zaścianka, wyszłoby lepiej" – ocenił krytyk na łamach "Filmu".
Nigdy później obsada polskiego filmu nie wzbudziła takich emocji. Zdarzały się kontrowersje, ale w nieporównywalnie mniejszym stopniu, jak obsadzenie przez Andrzeja Wajdę Bogusława Lindy w roli księdza Robaka w "Panu Tadeuszu" (1999). Aktor kojarzył się wówczas głównie z postacią Franza Maurera w filmach "Psy" (1992) i "Psy 2" (1994) w reżyserii Władysława Pasikowskiego, co miało stanowić przeszkodę w wiarygodnym zbudowaniu tej roli. Innego zdania był jednak reżyser. "Andrzej Wajda powiedział, że jeżeli ja się zgodzę zagrać Robaka, to on się do tego weźmie. (…). Ustaliliśmy, że Robak to żołnierz raczej, a nie ksiądz" – wspominał Linda.
"A jednak obsadzenie Bogusława Lindy w roli Jacka wąsala vel Robaka bernardyna, spłatało scenariuszowej koncepcji figla. Linda – na tle w istocie genialnych kreacji Daniela Olbrychskiego jako Gerwazego i Andrzeja Seweryna jako Sędziego Soplicy – wypada dość blado" – recenzowała po premierze Kazimiera Szczuka. Jej zdaniem spełniły się wcześniejsze obawy. "Trudno oprzeć się złośliwej satysfakcji, że oliwa sprawiedliwa, bo wyszło na to, że jednak lata spędzone +na bandziorce+ z Pasikowskim to nie to samo, co terminowanie u klasyków" – podsumowała wówczas w "Filmie".
Podobne zarzuty wobec aktora pojawiły się podczas ogłoszenia obsady "Quo Vadis" (2001) w reż. Jerzego Kawalerowicza. W ekranizacji powieści Henryka Sienkiewicza, Linda wcielił się w postać Petroniusza. Mimo że film spotkał się z dość chłodnym przyjęciem wśród krytyków, to rolę urodzonego w Toruniu aktora oceniono pozytywnie. "Bogusław Linda sprawia, że Petroniusz wyróżnia się na ekranie wewnętrzną siłą, ale jest to tylko częściowy sukces, bo scenariusz skazuje go na rolę rezonera" – ocenił na łamach "Kina" krytyk Andrzej Kołodyński.
Warto dodać, że twarz Lindy mógł mieć również Bohun z "Ogniem i mieczem" (1999) Jerzego Hoffmana. "Odmówiłem, bo scenariusz wydawał mi się plastikowy i komiksowy" – tłumaczył. Ostatecznie rola ta przypadła rosyjskiemu aktorowi Aleksandrowi Domogarowowi. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. "To jest prawdziwy Bohun" – zawołała na jego widok Izabella Scorupco. Aktor szybko zdobył w Polsce sympatię, szczególnie wśród żeńskiej części publiczności. "Chciałem pokazać Bohuna jako postać złożoną psychologicznie, a nie tylko zabijakę z szabelką" – zaznaczył.
Wówczas wybór ten nie wzbudził kontrowersji, obecnie jednak Domogarow kojarzy się głównie ze swoim pozytywnym nastawieniem do Władimira Putina i prowadzonej przez niego polityki, co dla wielu fanów jego roli w "Ogniem i mieczem", może być zaskakujące. (PAP)
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ aszw/