„Warszawa jest świętym miastem. Od wieków każda grudka ziemi w Warszawie jest przesiąknięta krwią ludzi, którzy o nią walczyli. Nie wolno jej bezcześcić i opluwać. Trzeba kochać Polskę i Warszawę” – mówi PAP Janina Jankowska ps. Jasia. „Cieszyliśmy się, że nareszcie możemy stanąć do boju ze znienawidzonym totalitaryzmem” – podkreśla z kolei Janusz Maksymowicz ps. Janosz.
"Powstanie Warszawskie było wspaniałym zrywem. Musiało nastąpić, ponieważ nie można było dłużej wytrzymać tego, co działo się w czasie okupacji. 1 sierpnia 1944 roku byłam pełna euforii, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie" - powiedziała PAP Janina Jankowska ps. Jasia, która podczas zrywu była sanitariuszką Obwodu II Żoliborz ("Żywiciel"). Przypomniała, że "u nas, na Żoliborzu, powstanie zaczęło się wcześniej, o godz. 14". "Wybiegliśmy wszyscy z domów. Nikt nie zdążył na te punkty, na które miał się zgłosić, wobec tego zgłosiłam się na ten najbliższy" – wspominała.
"Jestem warszawianką z dziada pradziada. Moi rodzice i dziadkowie przeżyli zabory, mój ojciec walczył u Piłsudskiego, ale wolnością cieszyli się zaledwie dwadzieścia lat. Moje pokolenie zostało wychowane w miłości do ojczyzny, do Warszawy" - powiedziała. "W 1939 roku byłam już harcerką. W czasie okupacji zaczęłam działać w Małym Sabotażu, a już później przygotowywałam się do powstania. Marzyliśmy o tym, żeby w końcu Niemców nie było. 1 sierpnia 1944 roku był dniem, kiedy po tym straszliwym okresie okupacji wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi, roześmiani i zadowoleni, pełni entuzjazmu i wiary" – opowiadała.
"Tak się złożyło, że przez całe dwa miesiące powstania byliśmy wolną dzielnicą, nie było u nas Niemców. Choć oczywiście ostrzeliwania, bombardowanie oraz walki powstańców przy Dworcu Gdańskim czy w ogóle wokół Żoliborza trwały. I przez cały czas byli ranni, których należało ratować" - mówiła. "Przy ul. Mickiewicza 27 były dwie duże piwnice – w jednej z nich był punkt sanitarny, a w drugiej szpitalik. Mieliśmy bardzo ciężko rannych. Pierwszymi rannymi, których do nas przyniesiono, byli kobieta i mężczyzna straszliwie spaleni miotaczem ognia. Nie było dla nich ratunku" - opowiadała.
Do punktu sanitarnego przychodzili także ranni z kanałów oraz ci, którzy potrzebowali opatrunków. "To byli ranni różnego rodzaju. Opiekowałam się bardzo ciężko rannym 16-letnim Andrzejem. Kiedy powstańcy przedzierali się przez Dworzec Gdański, on został ranny w brzuch. Był operowany w szpitalu na pl. Wilsona, ale tam trafiła +szafa+ (Nebelwerfer - niemiecka wieloprowadnicowa wyrzutnia rakietowa – PAP) i część szpitala została zburzona. Dwie sanitariuszki na noszach przeniosły go na nasz punkt, gdzie został do śmierci. Moja pomoc wyglądała już tylko tak, że on leżał, a ja byłam przy nim" – powiedziała.
"Warszawa jest świętym miastem. Od wieków każda grudka ziemi w Warszawie jest przesiąknięta krwią ludzi, którzy o nią walczyli. Nie wolno jej bezcześcić i opluwać. Trzeba kochać Polskę i Warszawę" - podkreśliła Janina Jankowska.
Kiedy powstanie wybuchło, Danuta Dworakowska ps. Lena, sanitariuszka z 2. kompanii "Szturmowa", batalion "Gozdawa", miała 16 lat i mieszkała na Starówce, na ul. Hipotecznej, w Domu pod Królami. "1 sierpnia 1944 roku byłam zaskoczona, słyszałam jakieś strzały, coś się działo" – powiedziała PAP. Kiedy dowiedziała się, że wybuchło powstanie, postanowiła dołączyć do walk. "Kiedy byłam u przyjaciółki, która mieszkała na parterze domu, w którym i ja mieszkałam, przez okno zobaczyłam chłopaka z karabinem i biało-czerwoną opaską na ramieniu. Wyskoczyłam do niego i zapytałam, gdzie można dołączyć. Powiedział, żebym poszła na ul. Długą 7 i tam wszystko mi powiedzą. Tym sposobem znalazłam się w powstaniu, i to razem z moją przyjaciółką" - wspominała. "Lena" mogła jednak odwiedzać swoją mamę, która pozostała w mieszkaniu. "16 sierpnia, pocisk lub bomba trafił akurat w nasze mieszkanie, które mieściło się na drugim piętrze. Straciliśmy wtedy wszystko, ale najważniejsze, że nikomu z rodziny nic się nie stało" - zaznaczyła.
Dworakowska przypomniała, że chociaż była sanitariuszką, to "później bardzo często były takie sytuacje, że trzeba było robić to, co w danym momencie po prostu trzeba było zrobić". "Zatem to nie były tylko i wyłącznie sprawy związane z opatrunkami, ale trzeba było np. gdzieś pójść z karteczką. Jak chłopcy na Stawkach odbili magazyny żywnościowe i raptem mieliśmy dużo kostek cukru, to dostawałam całe porcje tego cukru do kieszeni i latałam na pozycje chłopaków z cukrem. Po kilku dniach miałam przydomek +Słodka Lenusia+" - opowiadała.
"Pierwsze dni były dla mnie zaskakująco spokojne. Dopiero po 6-7 sierpnia, dla takiej dziewczynki jak ja, to był szok. Dobrze, że nie miałam czasu zastanawiać się nad skutkami tego szoku. Miałam wrażenie, jakbym zgubiła swoje +ja+. Raptem zaczęłam robić i przeżywać coś zupełnie innego, reagować inaczej niż dotychczas" – powiedziała. Wyjaśniła, że "to stało się w jednym z bardzo bolesnych dla mnie momentów".
"Posłano mnie z torbą opatrunków na róg Daniłowiczowskiej i Bielańskiej, do banku. Tam na strychu była pozycja naszych chłopców, a naprzeciwko - na Bielańskiej - siedzieli Niemcy. Rozmawiałam z jednym z chłopców - ze Zbyszkiem - który był ode mnie starszy. W pewnym momencie powiedział, żebyśmy byli cicho, bo Niemcy zaczynają coś robić, więc musi zobaczyć, co się dzieje. Wyjrzał przez okrągłe okienko i za moment leżał u moich nóg z przestrzelonym okiem. To był ostatni moment mojej świadomości. Pamiętam, że stwierdziłam, że on nie żyje, złapałam torbę, o której mówił, że gdyby coś mu się stało, to żeby ją wziąć. Nie wiem, jak potem się znalazłam na Długiej 7. Pierwszy raz w życiu przeżyłam taką tragedię. To mnie psychicznie przebudowało. Raptem ja, taka wrażliwa osoba, potrafiłam przeżyć coś takiego, do tego zachować się racjonalnie" - opowiadała. Z kolei chrzest bojowy umiejętności Dworakowskiej jako sanitariuszki nastąpił po wybuchu czołgu pułapki na ul. Kilińskiego. "Zostałam sama z ciężko rannym człowiekiem, wyciągnęłam z niego wszystkie odłamki, pierwszy w życiu raz zrobiłam zastrzyk, ale pacjent przeżył" - opowiadała.
"Jak ma się 16 lat i jest się w akcji, to się nie myśli, czy to powstanie jest potrzebne, czy nie. Nie tylko dlatego, że nic nie wiedzieliśmy, ale podejrzewam, że ci, którzy nami dowodzili, też nie zdawali sobie sprawy z tego, jak to dalej pójdzie, spodziewaliśmy się przecież czegoś innego. To ma tyle pozytywnych, ile negatywnych stron. Zginęło miasto, zginęło tylu ludzi, zginęła najbardziej wartościowa warstwa społeczeństwa warszawskiego, inteligencja. To było za drogo. Ale z drugiej strony, sytuacja polityczna dojrzewała w tym kierunku, że cokolwiek by było, to by pękło. Gdyby to było spontanicznie, bez jakiejś kontroli nad nami, to byłoby jeszcze gorzej" - wyjaśniła.
"Powstanie czasem mi się śni, bo zostawiło w psychice ślad chyba głębszy, niż można to ocenić, już we mnie zostanie jakaś rysa. Było także dla mnie największą szkołą życia. Spod fartuszka mamusi wyskoczyłam właściwie w życie, naprawdę zrozumiałam, czym ono jest, zaznałam tyle dobrego, ile złego. Po dwóch miesiącach powstania byłam dużo +starsza+. Przekonałam się, że to, czego mnie uczyli w domu - to środowisko romantyków, muzyków, będących w sztuce między poezją a Chopinem - to nie ma nic do rzeczy. Nauczyłam się również sama decydować o niektórych rzeczach, czego wcześniej nie było mi wolno. Jest mi bardzo przykro, jeśli teraz słyszę, że mądrzy ludzie kłócą się o to powstanie, zwłaszcza ci, który tego nie przeżyli, ale znają to z opowiadania czy z książki. Nie powinni się tak wykłócać" - podkreśliła.
"1 sierpnia wspominam z wielkim entuzjazmem. Dowiedziałem się, że mam się zameldować na ul. Długiej 29, w dawnym hotelu. Nie mogłem się już doczekać, poszedłem do jednostki, do której miałem po prostu skierowanie" - powiedział PAP Janusz Maksymowicz ps. Janosz ze Zgrupowania "Sosna", kompania szturmowa P-20. "W tamtym czasie trochę inaczej niż dzisiaj na to patrzyliśmy. Może to dziś brzmi niepolitycznie, niemoralnie i nieetycznie, ale wtedy byliśmy żądni zemsty, odwetu. Kto przeżył tych prawie sześć lat niemieckiej okupacji, doskonale to rozumie. Naprawdę cieszyliśmy się, że nareszcie możemy stanąć do boju ze znienawidzonym totalitaryzmem, znienawidzonym wrogiem, który okupował nasze ziemie" - zwrócił uwagę.
Maksymowicz uczestniczył w działaniach na poszczególnych barykadach. "W pierwszych dniach kompania P-20 była doskonale uzbrojona, w związku z tym brała udział w działaniach ofensywnych. Poniosła jednak bardzo duże straty w zabitych i rannych" - wyjaśnił. "Ja brałem udział w takich działaniach, które najczęściej były na barykadzie, zwłaszcza na ul. Tłomackie, która ryglowała dostęp do Starego Miasta od strony ul. Leszno. Byliśmy też na ul. Bielańskiej w Banku Polskim, gdzie Niemcy atakowali od strony Ogrodu Saskiego" - wspominał.
Moment ze zrywu, który szczególnie zapadł mu w pamięć, to ten, kiedy został ranny na barykadzie na Tłomackiem, kiedy Niemcy puścili serię z czołgu, z karabinu maszynowego. "Lekarz batalionowy powiedział, że miałem szczęście, ponieważ jedna kula przeszła mi po lewym barku, ale nie uszkodziła kości, zaś druga kula przeszła koło czapki, musnęła mi włosy i przeszła. Do dziś jednak pamiętam, jak krew zaczęła lecieć mi po ciele, jak zrobiło się wtedy ciepło" - opowiadał.
"Zwykle zadaje się pytanie o sens powstania. Oczywiście poglądy w tej sprawie ewaluują. Ja uważam, że to, że powstanie wybuchło, było wymuszone pewną określoną sytuacją. Młodzież do tego powstania przygotowywała się i gdyby nie było centralnego dowództwa, to tak czy inaczej byłyby potyczki, bo młodzieży nie byłby w stanie nikt zatrzymać, kiedy słyszy ona wybuchy artyleryjskich pocisków blisko, na drugim brzegu Wisły. Oczywiście nieznane nam były, zresztą nikomu, ustalenia, co dwaj panowie - Stalin i Roosevelt - uzgodnili, a później dołączył do nich Churchill, bo nie miał innego wyjścia: że Polska będzie w sowieckiej strefie wpływów. Nikt nie spodziewał się takiego cynizmu ze strony Stalina, że zatrzyma ofensywę po to, żeby nie wejść do wyzwolonego przez Armię Krajową miasta" – podkreślił Maksymowicz.
Zapytany, co z perspektywy czasu uważa za najważniejsze, zaznaczył, że to "walka ze znienawidzonym wrogiem". Zastrzegł jednak, że "były dodatkowe trudności - chroniczny brak amunicji i wyżywienia". "Patriotyzm i walka o to, żeby żyć w wolnej, swobodnej i niepodległej ojczyźnie jest wartością nadrzędną. Poszliśmy do powstania, licząc się z faktem, że w każdej chwili może człowiek stracić życie. To była pełna świadomość" – podkreślił. Zaznaczył też, że "patriotyzm w tym rzeczywistym wykonaniu oznacza, że dla dobra ojczyzny trzeba poświęcić wszystko, nawet nie licząc się, że może to się wiązać z utratą życia lub niepełnosprawnością w wyniku odniesionych ran".
Powstanie Warszawskie rozpoczęło 1 sierpnia 1944 r. Do walki w stolicy przystąpiło około 50 tys. powstańców. Planowane na kilka dni, trwało ponad dwa miesiące. W czasie walk w Warszawie zginęło 12-13 tys. powstańców, a 25 tys. zostało rannych. Straty wśród ludności cywilnej były ogromne i wynosiły 120-150 tys. zabitych. Pozostałych przy życiu mieszkańców Warszawy, ok. 500 tys. osób, wypędzono z miasta, które po powstaniu Niemcy zaczęli systematycznie burzyć.(PAP)
Materiał wideo dostępny na stronie PAP.PL: oraz na platformie wideo:
https://wideo.pap.pl/videos/68867/
https://wideo.pap.pl/videos/68868/
https://wideo.pap.pl/videos/68869/
Autorka: Anna Kruszyńska
akr/ skp/