Śmigły-Rydz dążył do zrzucenia z siebie straszliwego brzemienia grabarza ojczyzny. A nie był winny tak wielkiej klęsce – mówi PAP prof. Marek Kornat, historyk z PAN i UKSW.
80 lat temu, 2 grudnia 1941 r., zmarł marszałek Edward Śmigły-Rydz.
Polska Agencja Prasowa: Władze II RP budowały propagandowy obraz potęgi armii. Czy w rzeczywistości marszałek Śmigły-Rydz zdawał sobie sprawę z polskiej słabości względem Niemiec?
Prof. Marek Kornat: Śmigły musiałby być człowiekiem pozbawionym inteligencji – a to wykluczam – gdyby sądził, że Polska stawi czoła niemieckiej agresji w osamotnieniu i rozstrzygnie kampanię wojenną na swoją korzyść. Tak kpił z niego Hitler, już po klęsce wrześniowej. Powiedział wówczas, iż Śmigły liczył, że „wyląduje” wraz z polską armią w Berlinie, a armię niemiecką „rozłupie”, podczas gdy wylądował, ale jako uchodźca w Czerniowcach. Nie ma powodu, aby posiłkować się złotymi myślami dyktatora.
Śmigły, podobnie jak inni wojskowi i niemal cały naród, nie potrafił wyobrazić sobie aż tak wielkiej skuteczności taktyki Blitzkriegu. Nie zakładał również, że dostaniemy cios w plecy od Sowietów. Śmigły był jednak świadom nieuchronności klęski, jeśli z pomocą nie przyjdą na czas sojusznicy. Niedługo po remilitaryzacji Nadrenii, kiedy po raz pierwszy Europa uświadomiła sobie, że Niemcy mogą stanowić zagrożenie militarne, gen. Tadeusz Kutrzeba przygotował memorandum, w którym stwierdzał, że bez pomocy sojuszników możemy walczyć maksymalnie przez 6-8 tygodni. Autor tego elaboratu milcząco przyjmował, że od wschodu nie ruszy drugi nieprzyjaciel.
Jeśli Śmigły miałby odmienną opinię od Kutrzeby, bez wątpienia oprotestowałby te założenia. Musiałyby zachować się jakieś ślady na to w źródłach. Dodajmy, iż ambasador Wacław Grzybowski, który po szczęśliwym opuszczeniu Moskwy większość wojny spędził w nieokupowanej części Francji, w rozmowie z prymasem Augustem Hlondem powiedział w 1942 r., że pod koniec 1938 r. miał usłyszeć od Śmigłego, iż bez pomocy sojuszników nie będziemy w stanie walczyć dłużej niż kilka tygodni. Będziemy się cofać, a potem pozostanie nam walka partyzancka.
Kardynalne znaczenie ma instrukcja Śmigłego dla gen. Tadeusza Kasprzyckiego z 25 kwietnia 1939 r. do rozmów z francuskim kierownictwem armii. Czytamy tam: „Liczę się z tym, że gros sił niemieckich, z pozostawieniem pewnych sił na fortyfikacjach zachodnich zostanie rzucone na Polskę. […] Polska pozostawiona sama sobie wobec ogromnej przewagi niemieckiej tak się skrwawi i tyle straci swego obszaru, że stanie się niezdolna do prowadzenia dalszej wojny. Po wypadnięciu z rachunku Polski będzie czas na działanie przeciw zachodnim sprzymierzeńcom Polski”.
Śmigły, podobnie jak wielu komentatorów, w tym zachodnich, przeceniał możliwości prowadzenia wojny obronnej przez Polskę. Opierało się to na przekonaniu o dobrym wyszkoleniu polskiej armii mimo jej niedoinwestowania. Zakładano dobre morale i ofiarny patriotyzm. Wierzono w dobre dowodzenie. Ufano, że to zmniejszy dystans słabszego do silniejszego.
Czytałem niedawno w jednej z reklamowanych książek o stosunkach polsko-niemieckich, jakoby Hitler wiosną i latem 1939 r. wielkodusznie czekał, aż Polska zreflektuje się i pójdzie na ugodę z nim, podczas gdy Józefowi Beckowi spieszyło się do wojny. Opowieści o tym, jakoby na czele Polski w straszliwych chwilach 1939 r. stali szaleńcy, którzy uwierzyli w jej potęgę i wprowadzili ją w przepaść – są fałszem. Takie narracje służą deprecjacji II Rzeczypospolitej i kontynuacji wysiłków komunistów, którzy mają na tym polu duże osiągnięcia.
Pora na pytanie, czy Polska mogła przygotować się do wojny lepiej, niż to zrobiła. Odpowiadam jasno: nie. Przyjmuje się, że w latach 1935–1939 Niemcy wydali na zbrojenia mniej więcej 110 mld ówczesnych dolarów, a Polska 10. Nie skorzystaliśmy z jednego tylko instrumentu. Można było zaryzykować pójście w stronę inflacyjnego finansowania zbrojeń. Co by to nam konkretnie dało – można się zastanawiać. Sądzę jednak, że należało to zrobić. W warunkach polityki zrównoważonego budżetu i obrony wartości złotego jako wielkiego dobra – pojawił się problem krótkiej kołdry. Jeśli decydowalibyśmy się na uprzywilejowane finansowanie broni pancernej, to brakowałoby środków choćby na lotnictwo. Można było zrezygnować z utrzymywania floty morskiej, ale to godziło w ambicje kraju i też nie rozwiązywało żadnych zasadniczych problemów.
Odrzucić należy krytykę idei Centralnego Okręgu Przemysłowego. Jeśli ktoś to robi dzisiaj – z pewnością nie wie, o czym mówi. Polska nie miała żadnych możliwości znaczących zakupów broni za granicą, co byłoby alternatywą. Owszem, broń można było uzyskać od Niemców, ale za polityczną cenę. Byłaby wysoka. Za cenę sojuszu, a więc wasalizacji, i partycypacji w zaborczych i zbrodniczych działaniach tego państwa. Trzeba byłoby walczyć później o Lebensraum dla Rzeszy. Rumunia poszła tą drogą i straciła na wschodzie pół miliona żołnierzy, niczego nie zyskując.
Polsce zabrakło czasu. Mogła odbić się od dna spowodowanego wielkim kryzysem gospodarczym, ale zająć to musiało 10-15 lat. Właśnie na 15 lat zakreślił ramy czasowe planu modernizacyjnego Eugeniusz Kwiatkowski, przemawiając w parlamencie w grudniu 1938 r. Nasi wrogowie na to nie pozwolili. Działali w imię swego interesu.
PAP: Negatywna dla Polski ocena potencjału militarnego nie zmienia często krytycznych ocen dowodzenia marszałka Śmigłego-Rydza we wrześniu 1939 r. oraz jego decyzji o ewakuacji do Rumunii. Pojawiają się nawet sugestie, że powinien do końca walczyć i zginąć.
Prof. Marek Kornat: Wiem, że tak mówią publicyści, którzy uprawiają rozważania o przeszłości, gwałcąc warsztat historyka. To rozumowanie jest trudne do przyjęcia. W boju nie zawsze się ginie. Dla Śmigłego pewnie byłoby to wybawieniem. Czasami wpada się w niewolę. W takim scenariuszu marszałek stałby się sowieckim „trofeum wojennym” i pojechał do Moskwy przed oblicze Berii i Stalina. Nie znajduję jako Polak żadnej satysfakcji ze spełnienia takiego scenariusza. I jeśli mam ową satysfakcję, to właśnie dlatego, że on się nie spełnił.
Decyzja o ewakuacji Naczelnego Wodza do Rumunii musi być oceniana z punktu widzenia racjonalnych przesłanek. Skoro marszałek nie zginął od niemieckiej kuli czy bomby i odrzucił możliwość kapitulacji na rzecz Niemiec – los zostawił mu tylko taką możliwość. Chciałbym jednak powiedzieć, że konwencje haskie nie dawały jakichkolwiek gwarancji dotarcia do Francji, na co liczył. Na to mógł liczyć rząd i prezydent. W obliczu prawa międzynarodowego szeregowy czy marszałek, są traktowani tak samo i muszą zostać internowani w państwie neutralnym. Może liczył na to, że Rumunia nagnie konwencję haską i pozwoli mu na wyjazd do Francji, bo jest to wódz naczelny pobitej, ale sprzymierzonej armii. Jeśli tak było – pozostawał w błędzie.
PAP: Jak należy oceniać dyrektywę z 17 września, która nakazywała unikanie walki z Armią Czerwoną i wycofywanie się na Przedmoście Rumuńskie oraz w tym samym kontekście decyzję rządu o niestwierdzaniu stanu wojny ze Związkiem Sowieckim?
Prof. Marek Kornat: Rząd jasno stwierdził, że Związek Sowiecki jest agresorem. Takie sformułowanie padło w nocie polskiego rządu do państw sprzymierzonych i neutralnych, która jest znana. „Ambasador Grzybowski odmówił przyjęcia noty Mołotowa i złożył protest przeciw agresji” – pisał minister Beck do placówek dyplomatycznych 17 września, jeszcze z terytorium Polski. Wykonując polecenie zwierzchnika ambasador Edward Raczyński złożył tego samego dnia notę brytyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych, Lordowi Halifaxowi, która głosiła, że „Związek Socjalistycznych Republik Rad dokonał agresji na Polskę”. Tu nie ma niczego niejasnego. Agresja równa się wojna – w rozumieniu prawa międzynarodowego. Tyle tylko, że rządy Wielkiej Brytanii i Francji w żaden sposób nie odniosły się do treści tego przekazu. Trudno krytykować brak wypowiedzenia wojny ZSRS, skoro nie wypowiadaliśmy jej Niemcom 1 września. Państwo napadnięte nie wypowiada wojny napadającemu. Zresztą orędzie prezydenta Ignacego Mościckiego z 1 września jest bliźniaczo podobne do orędzia z 17 09.
Niestety Śmigły wydał rozkaz: „Z Sowietami nie walczyć”. Padło tam stwierdzenie: „W tej sytuacji obowiązkiem moim jest uniknąć bezcelowego przelewu krwi w walce z bolszewikami i ratować to, co się da uratować. Strzały oddane przez KOP do bolszewików przekraczających granicę stwierdziły, że nie oddajemy naszego terytorium dobrowolnie”. Jestem przekonany, że byłoby lepiej dla polskich interesów, gdyby ten rozkaz nie został wydany. Ale z wojskowego punktu widzenia miał sens. Śmigły nie studiował w akademiach wojskowych, lecz w akademii sztuk pięknych, ale myślał kategoriami klasycznie wykształconego sztabowca. Uważał, że życie żołnierza należy poświęcać dla sprawy państwa i narodu, ale tylko do momentu, gdy ma się choćby cień szansy na wygranie kampanii.
Uznał, że walka o Polskę nie jest przegrana, ale kampania przeciwko Niemcom i Sowietom jest rozstrzygnięta definitywnie. Uznał więc, że nie może wydawać rozkazów, które skutkować będą stratami ludzkimi bez potrzeby. Oczywiście trzeba się zastanawiać nad tym, czy gdyby nasze wojska cofały się, stawiając jednak Sowietom większy opór, to nie udałoby się uratować ich więcej. Chodzi mi o możliwość wycofywania się w jedynym racjonalnym kierunku, czyli na Węgry czy Rumunię. Udałoby się też uniknąć wrażenia, że oddajemy wrogowi „ziemię niczyją”.
PAP: Czy historycy są w stanie zrekonstruować przyczyny podjęcia przez marszałka próby powrotu do okupowanej Polski i zaangażowania w konspirację? Ta decyzja wydaje się niezrozumiała, jeśli weźmie się pod uwagę, że dowództwo Związku Walki Zbrojnej było wobec niego nastawione negatywnie.
Prof. Marek Kornat: Myślę, że podejmując decyzję o powrocie do Polski, chciał zrehabilitować się przed narodem, a przede wszystkim przed potomnymi. Marszałek dążył do zrzucenia z siebie straszliwego brzemienia grabarza ojczyzny. A nie był winny tak wielkiej klęsce. Dopóki nie utracił kontaktu z armiami walczącymi na froncie, starał się rozkazywać w sposób racjonalny. Po utracie łączności nie było to już możliwe.
Nie może być również winiony za zapóźnienia techniczne armii. Armia, którą pozostawił Piłsudski, była bardzo zacofana technicznie, za co marszałek zresztą nie ponosi odpowiedzialności. Ciążyło zapóźnienie cywilizacyjne. Wielki kryzys gospodarczy pogłębił trudności. Wszelkie takie wypowiedzi, jak te, iż gen. Tadeusz Rozwadowski chciał zastąpić kawalerię zagraniczną bronią pancerną – trzeba włożyć między bajki. Cóż by nam to dało? Jak można kupić samochody i czołgi, funkcjonując w realiach kraju, w którym motoryzacja jest w powijakach? Gdzie znaleźlibyśmy możliwości remontowania sprzętu? Problem byłby nawet ze znalezieniem żołnierzy mających umiejętność kierowania tymi pojazdami.
Śmigły zrobił wszystko, aby nadrobić braki. Czynił to mimo założeń polityki rządowej, która wykluczała zadłużanie państwa na rzecz zbrojeń. Ale i tak na zbrojenia wydawaliśmy ok. 40 proc. budżetu. To dzisiaj niewyobrażalne.
Szans służby w konspiracji nie miał. To, że jego fotografie niemal codziennie pojawiały się w przedwojennej prasie, plakatach czy kronikach filmowych, sprawiało, że był powszechnie rozpoznawalny i misja taka nie miała szans powodzenia. Nie wziął tego pod uwagę. Na tę decyzję wpłynęło również takie a nie inne potraktowanie przez rząd na uchodźstwie. Uznał, że jest to kwestia honoru żołnierskiego. Beck w liście do Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego z początku 1940 r. argumentował, że ucieczka piłsudczykowskich oficerów z Rumunii do Francji nie ma sensu, bo trafiliby do obozu stworzonego przez Władysława Sikorskiego. Śmigły miał podobne przekonanie. Gorzko odebrał wymuszoną przez Sikorskiego decyzję prezydenta Władysława Raczkiewicza o odebraniu mu komendy naczelnej. Oczywiście nie mógł dowodzić z internowania w Rumunii, ale liczył, że pozostanie formalnie naczelnym wodzem, aż do zawarcia pokoju. Potem będzie się bronił przed narodem.
W kontekście śmierci marszałka nie widzę podstaw do wysuwania innej wersji przebiegu wypadków prowadzących do jego śmierci niż ta przyjmowana przez historyków akademickich. Sensacyjne twierdzenia publicystów historycznych, którzy pisali, że Śmigły był widziany w Berlinie w 1942 r., mają taką samą wartość, jak te, które mówią o ucieczce Hitlera do Ameryki Południowej albo o przechadzaniu się gen. Włodzimierza Zagórskiego w latach trzydziestych ulicami Buenos Aires. Dlaczego miałbym odrzucać wiarygodną relację generałowej Jadwigi Maxymowicz-Raczyńskiej, która dokładnie opisała losy marszałka w jej mieszkaniu. Dlaczego mam wierzyć w horrendalny scenariusz aresztowania lub zamordowania Śmigłego przez AK, o czym pisał zmarły już publicysta, który głosił też, że Sikorskiego zabili Anglicy, i to na lądzie, a potem zwłoki wnieśli do samolotu w Gibraltarze. W końcu samolot wylądował na wodzie. Ufam, że ekshumacja szczątków Śmigłego obali te kłamstwa, podobnie jak obaliła te dotyczące ostatnich chwil Sikorskiego. Obecnemu kierownictwu IPN za to należeć się będą słowa uznania, tak jak należą się śp. prezesowi Januszowi Kurtyce.
Rozmawiał: Michał Szukała
szuk/ skp /