Odyseja Armii Andersa jest oszałamiająca. Jej historia jest niezwykła, choć jej losy na świecie są mało znane – mówi PAP brytyjsko-polski historyk prof. Norman Davies.
Polska Agencja Prasowa: Z książki pana profesora „Szlak nadziei. Armia Andersa. Marsz przez trzy kontynenty” (2015) wyłaniają się niezwykłe liczby, jeśli chodzi o Armię Andersa: 1334 dni, 120 tys. ludzi oraz 12 500 km. Czy w historii możemy w ogóle odnaleźć inną formację z tak niezwykłymi dziejami?
Prof. Norman Davies: Długość tej odysei była dla niektórych dużo dłuższa. Chociażby dla dzieci, które zostały wysłane z Persji do Meksyku. Myślę, że podróżowały z trzy razy dalej niż te 12 500 km.
Czy w historii można odnaleźć analogię do odysei Armii Andersa? Przypominam sobie Długi Marsz Mao Zedonga, czyli przemarsz Chińskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej i kierownictwa KPCh z prowincji Jiangxi na południu Chin do prowincji Shaanxi w północnej części kraju, od października 1934 do października 1935 r. Ten marsz był jednak dużo krótszy – wynosił 8–9 tys. km. Odyseja Armii Andersa jest oszałamiająca.
Prof. Norman Davies: Wybór Andersa był dobry dla obu stron. Rosjanie byli w stanie rozmawiać z Andersem, ale znajomość języka rosyjskiego to nie był jedyny atut – musimy brać także pod uwagę chociażby charakter.
PAP: Dowództwo nad formacją objął gen. Władysław Anders. Skąd ten właśnie wybór, czy byli rozważani inni wojskowi?
Prof. Norman Davies: Strona polska musiała się zgodzić ze stroną sowiecką, bowiem to NKDW miało głos decydujący.
Anders służył w czasie I wojny światowej w armii rosyjskiej, gdzie był kawalerzystą. Dobrze mówił zatem po rosyjsku, ale też był znany niektórym generałom sowieckim, takim jak chociażby Gieorgij Żukow czy Konstanty Rokossowski, ponieważ ich historie w pewnym sensie były podobne.
Wybór Andersa był dobry dla obu stron. Rosjanie byli w stanie rozmawiać z Andersem, ale znajomość języka rosyjskiego to nie był jedyny atut – musimy brać także pod uwagę chociażby charakter.
Wątpię, aby Sowieci mieli swojego dobrego kandydata. Na początku wojny, po kampanii polskiej 1939 r., przekonali się, że prawie żaden oficer polski nie jest dla nich sympatyczny. Z tych możliwych Andres był dobry.
PAP: Czy można wobec tego powiedzieć, że gen. Anders wymyka się stereotypom?
Prof. Norman Davies: Był typowym oficerem II RP, w której polska armia była wielonarodowa. Na tym tle powstał nawet spór o żołnierzy w Armii Andersa. NKWD uważało bowiem, że armia ta miała być wyłącznie polska, że tylko prawdziwy Polak może być w tej armii.
Anders był jednak innego zdania. Przecież on sam pochodził z rodziny niemieckiej, choć oczywiście został wychowany w kulturze polskiej. Ustalił, że w armii polskiej może służyć każdy obywatel II RP.
PAP: Kto zatem tworzył tę armię?
Prof. Norman Davies: Polska przedwojenna wyglądała inaczej niż ta powojenna. Poza samymi Polakami w Armii Andersa służyło tysiące Ukraińców, Żydów, a także Białorusinów i Litwinów z własnym sztandarem.
PAP: W czasie obecności na terenie Związku Sowieckiego losy armii były uzależnione od stosunków polsko-sowieckich. Czy po ewakuacji strona polska została zaangażowana także w spory krajów, na których terytorium w danym momencie stacjonowała?
Prof. Norman Davies: Armia co prawda przeszła przez wiele krajów, jednak w zasadzie żołnierze nie mieli bliskich stosunków z miejscową ludnością. W Persji chociażby mieli swoje obozy, szkoły, które były niezależne od Irańczyków.
Prof. Norman Davies: Polska przedwojenna wyglądała inaczej niż ta powojenna. Poza samymi Polakami w Armii Andersa służyło tysiące Ukraińców, Żydów, a także Białorusinów i Litwinów z własnym sztandarem.
Wyjątkowa sytuacja wydarzyła się natomiast w Palestynie, która wówczas była pod brytyjskim nadzorem. Panował tam niemalże stan wojny domowej między Żydami a Arabami. Sporo ze służących w Armii Andersa polskich Żydów miało poglądy syjonistyczne i postanowiło wybrać służbę w Palestynie.
PAP: Anders nie sprzeciwiał się takim sytuacjom?
Prof. Norman Davies: On był pod tym względem bardzo tolerancyjny. W czasie jednego ze swoich przemówień powiedział, że jeśli człowiek ma dwie ojczyzny, to musi wybrać. Przesłał nawet depeszę do rządu emigracyjnego w Londynie, z pytaniem, co ma robić. W odpowiedzi otrzymał informację, że należy dać tym żołnierzom wybór. I tak się stało. Choć z kolei Brytyjczycy nie byli z tego zadowoleni, ponieważ ok. trzech tysięcy żołnierzy żydowskich odeszło do walki z Brytyjczykami, często z karabinem w ręku.
Jednak nie w każdym kraju były takie problemy. Oczywiście w takiej armii byli ludzie o różnych poglądach, a Anders miał kłopoty z endekami i komunistami. Uważał jednak, że każdy ma szansę służyć, o ile zachowuje dyscyplinę wojskową.
PAP: Czy możemy odtworzyć, jakie emocje i uczucia towarzyszyły żołnierzom?
Prof. Norman Davies: Trudno nam sobie wyobrazić los człowieka w obcym kraju, w którym wszystko jest mu nieprzychylne. Na samym początku Syberia – jakie tam były trudności, aby w ogóle przeżyć. Trudno było też przeżyć, będąc już w armii. Więcej żołnierzy zmarło przecież w Uzbekistanie na tyfus niż podczas walki o Monte Cassino. Już samo to mówi o tym, jakiego rodzaju były to trudności. Dla tych żołnierzy było to bardzo trudne doświadczenie. Dopiero gdy znaleźli się w Iranie, w środowisku stosunkowo przychylnym, wrócili do zdrowia i stabilności psychicznej.
Historyk musi jakoś wejść do tego świata. Rozmawiałem z wieloma żołnierzami, ale także z cywilami. Ich przeżycia były horrendalne. W Oksfordzie moją sąsiadką była pani Zofia Litewska, nauczycielka. Została deportowana z czwórką dzieci do obozu ciężkiej pracy na brzegu Białego Morza, koło Archangielska. Potem szła z dziećmi z 4 tys. km do Uzbekistanu. W Teheranie znalazła umierającego męża. Pracowała w polskiej szkole dla dziewcząt w Isfahanie do 1946 r. Jednak słabsi i chorzy ludzie tego doświadczenia nie przeżyli.
PAP: Pan profesor wspomniał już o cywilach. Co o nich wiemy?
Prof. Norman Davies: Kiedy armia udała się na południe do Uzbekistanu, żołnierze zastali tam setki tysięcy polskich obywateli, którzy uciekali z Polski przed Niemcami albo zostali deportowani przez Sowietów. To była ogromna liczba ludzi głodujących i niemożliwe było, aby wziąć pod opiekę armii nawet część z nich. Tymczasem Anders podjął decyzję, że tych ludzi jednak weźmie. W grupie priorytetowej znalazły się rodziny żołnierzy oraz polskie sieroty, których było dziesiątki tysięcy. Gen. Anders ratował je, jak tylko mógł.
Prof. Norman Davies: Historyk musi jakoś wejść do tego świata. Rozmawiałem z wieloma żołnierzami, ale także z cywilami. Ich przeżycia były horrendalne. W Oksfordzie moją sąsiadką była pani Zofia Litewska, nauczycielka. Została deportowana z czwórką dzieci do obozu ciężkiej pracy na brzegu Białego Morza, koło Archangielska. Potem szła z dziećmi z 4 tys. km do Uzbekistanu. W Teheranie znalazła umierającego męża. Pracowała w polskiej szkole dla dziewcząt w Isfahanie do 1946 r. Jednak słabsi i chorzy ludzie tego doświadczenia nie przeżyli.
PAP: Jakie były dalsze losy tych dzieci?
Prof. Norman Davies: To wspaniała historia, że armia potrafiła te dzieci uratować. Grupie dzieci żydowskich – znanych jako dzieci Teheranu – po dopłynięciu do Teheranu z pomocą ruszyły palestyńskie organizacje syjonistyczne, zabierając je do Palestyny.
Rząd Meksyku przyjął z kolei pięć tysięcy polskich sierot, które płynęły statkiem z Afryki Południowej, przez Brazylię, Kanał Panamski i Kalifornię do Meksyku. Po wojnie, już jako dorośli ludzie, przenieśli się do Chicago lub Wielkiej Brytanii. Miałem możliwość spotkać niektórych z nich.
Jeszcze jedna grupa, licząca tysiąc polskich sierot, płynęła statkiem aż do Nowej Zelandii. Mieli zostać tam do końca wojny i wrócić do Polski, tylko że nie było już warunków do takiego powrotu. Dzisiaj w Wellington jest klub potomków dzieci z Pahiatua – tak bowiem nazywał się obóz dla tych dzieci.
PAP: Z jakimi trudnościami musieli się mierzyć cywile?
Prof. Norman Davies: Sowieci mieli praktykę, aby razem ze skazanym do gułagu wywozić całe rodziny. W Oksfordzie moją sąsiadką była również pani Joanna Michalska. Jej pociąg po pięciu tygodniach jazdy w 40-stopniowym mrozie zatrzymał się w śniegach Kazachstanu. Kilka tysięcy ludzi z niego wyrzuconych siedziało w śniegu bez niczego. Pani Michalskiej udało się przeżyć tę zimę i razem z synkiem i swoją matką zamieszkali w jurcie. Kiedy jej mąż został wypuszczony z gułagu, znalazł ich w Kazachstanie i wszyscy zdążyli na ostatni statek przez Morze Kaspijskie do Iranu.
To jednak nie koniec wojennych losów pani Michalskiej. Brytyjczycy wzięli młodych ludzi do polskiego wojska, ale cywilów wysłali do kolonii. I tak pani Michalska razem z kilkoma tysiącami ludzi została wysłana do Indii. Dopiero po wojnie dotarła do Wielkiej Brytanii, gdzie po wielu latach spotkała męża. Takie było właśnie życie cywilów.
PAP: Jaka legenda powstała wokół Armii Andersa?
Prof. Norman Davies: W przypadku Polski możemy wskazać na powojenną legendę, mówiącą o tym, że gen. Anders przyjedzie na białym koniu, że będzie maszerować „z Ziemi włoskiej do Polski”, jak niegdyś gen. Jan Henryk Dąbrowski. Moja żona słyszała o tym jako dziecko w Polsce. Reżim komunisty jednak bardzo się bał sławy Andersa – propaganda zrobiła z niego potwora. Oczywiście warunków na takie „wyzwolenie” nie było.
Historia armii po wojnie była w Polsce mało znana z jeszcze jednego powodu – bardzo niewielu żołnierzy wróciło do Polski. Pod koniec wojny wrócili jedynie żołnierze Wehrmachtu, którzy we Włoszech przeszli przez linię frontu do Armii Andersa i zostali w ostatniej chwili przyjęci. Przeważnie pochodzili ze Śląska czy Pomorza i mieli dokąd wrócić. Natomiast większość żołnierzy Andersa pochodziła przecież z Kresów i po wojnie ich miasta znalazły się w granicach Związku Sowieckiego. Nie chcieli więc wrócić do piekła. Władze komunistyczne też nie miały interesu w tym, aby mówić o horrendalnych deportacjach i gułagach.
Prof. Norman Davies: W przypadku Polski możemy wskazać na powojenną legendę, mówiącą o tym, że gen. Anders przyjedzie na białym koniu, że będzie maszerować „z Ziemi włoskiej do Polski”, jak niegdyś gen. Jan Henryk Dąbrowski. Moja żona słyszała o tym jako dziecko w Polsce. Reżim komunisty jednak bardzo się bał sławy Andersa – propaganda zrobiła z niego potwora. Oczywiście warunków na takie „wyzwolenie” nie było.
Natomiast w Anglii o Armii Andersa bardzo dużo wiedzieli ci, którzy służyli we Włoszech i znali 2 Korpus. Wśród nich Armia Andersa cieszyła się ogromną sławą. Na studiach w Oksfordzie miałem kolegę, którego ojciec był generałem w wojsku brytyjskim i służył właśnie we Włoszech. Ciągle mówił synowi, jak Polacy byli najlepsi z najlepszych, że nigdy wcześniej nie widział takiej odwagi. Była zatem legenda, ale pamiętajmy, że w czasie wojny nie można było mówić źle o Związku Sowieckim, ponieważ był sojusznikiem. Nie było więc warunków, aby ta legenda była szeroko znana.
PAP: A jak ocenia pan profesor współczesną znajomość historii Armii Andersa na Zachodzie?
Prof. Norman Davies: Podobnie wygląda to i dzisiaj – w małych kręgach losy tej armii są znane, ale ogólnie rzecz biorąc, nie są. Od wydania mojej książki w 2015 r. jestem zasypywany listami od dzieci i wnuków żołnierzy z pytaniem o losy ich bliskich, ponieważ bardzo często żołnierze nie chcieli dużo mówić o przeżyciach wojennych.
Prof. Norman Davies: Pracując nad książką, kilka tygodni spędziłem w Izraelu. Wiedza o Armii Andersa była tam bardzo słaba. Kiedy wspominałem o dzieciach z Teheranu, współcześni Izraelczycy nie mieli pojęcia, skąd te dzieci z Polski się tam znalazły. Dla nich wrogiem z czasów wojny byli Niemcy, nie rozumieją tego, że Polskę maltretowały dwa totalitarne państwa.
Pracując nad książką, kilka tygodni spędziłem w Izraelu. Wiedza o Armii Andersa była tam bardzo słaba. Kiedy wspominałem o dzieciach z Teheranu, współcześni Izraelczycy nie mieli pojęcia, skąd te dzieci z Polski się tam znalazły. Dla nich wrogiem z czasów wojny byli Niemcy, nie rozumieją tego, że Polskę maltretowały dwa totalitarne państwa.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr / skp /