Polski „Archipelag Gułag” obejmował kilka tysięcy katowni, w których funkcjonariusze komunistycznego aparatu bezpieczeństwa dorżnęli niepodległościową elitę - mówi PAP historyk dr Tomasz Łabuszewski, naczelnik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Warszawie. Jego zdaniem można mówić o 50 tys. ofiar po stronie podziemia.
Dr Tomasz Łabuszewski z Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Warszawie zwrócił uwagę na skalę komunistycznego terroru w odradzającej się po II wojnie światowej Polsce.
"We wszystkich blisko 300 Powiatowych Urzędach Bezpieczeństwa istniały areszty i we wszystkich dokonywano zbrodni komunistycznych. To samo dotyczyło 19 Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa, ale również wielu tajnych aresztów organizowanych począwszy od 1944 r. przez NKWD, a później przyjmowanych przez resort bezpieczeństwa. Do tego też musielibyśmy dodać placówki Głównego Zarządu Informacji Naczelnego Dowództwa Ludowego Wojska Polskiego, których tak naprawdę liczby do dziś nie znamy" - wyliczał historyk.
Zaznaczył, że organizowanie katowni w budynkach mieszkalnych świadczy o skali stosowanych represji.
"Pamiętajmy o tym, że w zasadzie wszyscy żołnierze podziemia niepodległościowego lat II wojny światowej (...) zostali objęci represjami, a było tych ludzi w samym pionie Walki Zbrojnej, czyli w Armii Krajowej, 380 tys. O ile nie zginęli w trakcie Akcji +Burza+ czy też w walkach podczas Powstania Warszawskiego, to znajdowali się w kręgu zainteresowania resortu bezpieczeństwa" - mówił dr Łabuszewski. W obliczu takiego terroru okazało się, że liczba miejsc, które pełniły funkcje represyjne, penitencjarne, była niewystarczająca.
Był również drugi powód - dodał historyk. "Sięgano po budynki mieszkalne, ponieważ zamienione na więzienia piwnice miały standardy poniżej budowanych więzień. Ten wybór był celowy, bo pobyt w takich komórkach pierwotnie przeznaczonych na np. składy węgla, wiktuałów, w celach pozbawionych jakichkolwiek udogodnień sanitarnych, bardzo często bez okien, dawał szanse złamania aresztowanych w jak najkrótszym czasie, a na tym zależało szczególnie funkcjonariuszom sowieckiej czy też polskiej bezpieki" - wyjaśniał.
"Z całą pewnością ten polski +Archipelag Gułag+ obejmował kilka tysięcy podobnych miejsc, w których funkcjonariusze czy to UB (Urzędu Bezpieczeństwa), GZI (Główny Zarząd Informacji), NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR)czy KGB (Komitet Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów ZSRR) dokonywali zbrodni komunistycznych" - podkreślił.
Dr Łabuszewski przyznał, że świadomość społeczna istnienia miejsc komunistycznego aparatu represji jest niewielka. Przywołał realizowany w latach 2006-2010 projekt IPN, którego celem była ich identyfikacja. "Z blisko 550 tego typu udokumentowanych obiektów w skali całej Polski większość nie miała jakichkolwiek tablic pamiątkowych i obawiam się, że do dziś ich nie ma" - powiedział.
"To jest taki paradoks, iż przez te kilkadziesiąt lat funkcjonariusze resortu bezpieczeństwa w zasadzie nie robili za wiele, ażeby zatrzeć ślady owych zbrodni, w przeciwieństwie do miejsc tajnych pochówków, gdzie rzeczywiście wykazywano pewną dbałość" - podkreślił i dodał, że większość śladów, jak m.in. inskrypcje ryte przez więzionych na ścianach piwnic zamienionych na cele, zostało zatartych po 1989 r.
Łabuszewski przypomniał, że pojęcie zbrodni komunistycznych pojawiło się w polskim prawodawstwie w 1998 r., czyli po 9 latach od przemian demokratycznych. "Wiele budynków przejmowanych na powrót przez byłych właścicieli albo odkupywanych przez różne instytucje w tym czasie było remontowanych i te ślady były definitywnie zacierane. (...) To jest niezwykle smutna konstatacja" - zaznaczył.
Jak dodał, trzeba też pamiętać o tym, że przez lata nie było żadnego sygnału ze strony władz państwowych czy nawet instytucji powołanych do ochrony miejsc polskiej martyrologii, by ślady tych zbrodni ocalić od zapomnienia i upamiętnić. Przykładem niszczejącej katowni jest siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Mińsku Mazowieckim czy w Kościerzynie, którego dach i poddasze domu nr 2 spłonęły kilka lat temu.
Moment przełomowy - jak ocenił - nastąpił dopiero w 2011 r., po ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, "których historia immanentnie wiąże się z miejscami represji". "To był tak naprawdę sygnał dla wielu samorządów, że państwo upomniało się o coś, czego bardzo często w tej przestrzeni publicznej po prostu nie było" - powiedział dr Łabuszewski.
Niemniej - jak podkreślił badacz - "z wielu pomysłów na utworzenie w miejscach, w których zachowały się inskrypcje torturowanych i mordowanych Polaków, a takich obiektów dotrwało do naszych na pewno ponad 50, tylko w kilku, poza Strzelecką 8 w Warszawie, zostały utworzone Izby Pamięci, mimo że takich pomysłów było wiele, ale nie zostały one doprowadzone do końca" - podkreślił. Dodał, że w przypadku praskiej katowni, "to tak naprawdę wyłącznie determinacja kolejnych kierownictw Instytutu Pamięci Narodowej spowodowała, że obiekt ten i tak zamieniony na apartamentowiec zachował przynajmniej te ślady w piwnicach".
Historyk przyznał także, iż do tej pory nie jest znana liczba ofiar zbrodni komunistycznych pierwszego powojennego dziesięciolecia, przez co operuje się danymi, które zostały ustalone na zlecenie komunistycznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w latach 60.,tj. 8600 zabitych po stronie podziemia i 12 tys. po stronie komunistycznej.
Dr Łabuszewski zaznaczył, że tylko dane historyków z 5 mazowieckich powiatów o zamordowaniu od 1500 do 1700 ofiar, pokazują, że można mówić o wielokrotności sumy 8600 zabitych.
W oparciu o informacje pochodzące z różnych źródeł, jak m.in. liczby więźniów, wyroków śmierci oraz szacunki dot. działań represyjnych - zdaniem dr. Tomasza Łabuszewskiego - można wnioskować o ok. 50 tys. ofiar po stronie niepodległościowej oraz 25 tys. po stronie komunistycznej.
"Moim zdaniem te 50 tys. osób zabitych, zamordowanych, zmarłych więzieniach po stronie niepodległościowej, to jest tak naprawdę dorżnięcie polskiej elity niepodległościowej, której udało się w jakiś sposób przetrwać II wojnę, i niestety konsekwencje tego widzimy do dziś, jeśli chodzi o jakość życia politycznego" - powiedział.
Historyk pytany o oprawców komunistycznych odpowiedział, że była to zbiorowość charakteryzująca się pewnymi stałymi cechami. "Przede wszystkim mówimy o funkcjonariuszach resortu bezpieczeństwa jako ludziach młodych, kilkanaście procent to byli ludzie poniżej 18. roku życia, a poniżej 30-tki było blisko 80 proc." - opowiadał.
Kolejna cecha, jaką wymienił badacz, zadaje kłam pewnemu twierdzeniu obecnemu w przestrzeni publicznej o pochodzeniu pracowników resortu bezpieczeństwa.
"Nie byli to Żydzi, tylko Polacy. 90 proc. funkcjonariuszy to obywatele pochodzenia polskiego. Co więcej, to ludzie, którzy nigdy nie byli zaangażowani w jakąkolwiek działalność polityczną po stronie komunistycznej czy jakiejkolwiek, zarówno przed wojną, jak i w jej trakcie. Mówimy o ludziach, którzy poszli na służbę nowej władzy z powodów koniunkturalnych, po prostu widząc w tym szansę awansu społecznego i materialnego" - mówił.
Dodał, że wyraźna nadreprezentacja osób o żydowskich korzeniach istniała na stanowiskach kierowniczych aparatu bezpieczeństwa. To 16 proc. na poziomie naczelników wydziałów struktur wojewódzkich i ponad 35 proc. w samym MBP.
Na funkcjonariuszy niższego szczebla rekrutowano osoby o pełnym albo niepełnym wykształceniu podstawowym. "Mieliśmy takie sytuacje, gdzie szefowie powiatowych urzędów byli prawie analfabetami, nie potrafili się dobrze podpisać" - wyjaśniał.
Obrazując ich koniunkturalizm, historyk posłużył się przykładem z kartotek z rubryką: wyznanie. "Jeszcze w roku 1945 większość z nich wpisywała, że są członkami Kościoła Rzymskokatolickiego. Natomiast w momencie, kiedy nastąpił taki mocny zwrot antykościelny w 1947 r., wszyscy zaczęli określać się mianem bezwyznaniowych, co pokazuje, że mamy do czynienia z ludźmi, dla których pewne standardy etyczne w ogóle nie istniały" - mówił.
Zaznaczył również, że przy przyzwoleniu na bezkarność funkcjonariusze siali terror w całym kraju. "Jeżeli spojrzymy sobie na mapę Polski, okaże się, że najwięcej zbrodni dokonano tam, gdzie opór miejscowego społeczeństwa był największy, czyli na obecnej ścianie wschodniej. Natomiast prawda jest taka, że zbrodni dokonywano wszędzie, bez względu na to, czy istniała konspiracja niepodległościowa, czy też nie" - tłumaczył dr Łabuszewski.
"To nie było tak, że mówimy o pewnych jednostkach patologicznych, które wkradły się w szeregi Urzędu Bezpieczeństwa i które zszargały mu opinię. Nie, to resort bezpieczeństwa instytucjonalnie wprowadzając represje jako formy oddziaływania na społeczeństwo, ściągał do siebie ludzi o najgorszych instynktach, po to żeby te instynkty wykorzystać. Po co wykorzystać? Po to, żeby zastraszyć i złamać społeczeństwo, które w przytłaczającej większości miało nastawienie antykomunistyczne" - podsumował. (PAP)
autor: Karolina Skonieczna
ksk / skp/