Tacy ludzie jak Wałęsa, Geremek, Mazowiecki i Michnik w planach Jaruzelskiego mogli wrócić do polityki i trafić do parlamentu, ale nie pod szyldem dawnej „Solidarności” – mówi PAP prof. Antoni Dudek, historyk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. 30 lat temu, 21 lipca 1988 r., mecenas Władysław Siła-Nowicki dostarczył szefowi MSW, gen. Czesławowi Kiszczakowi, poufny list Lecha Wałęsy zawierający zgodę na podjęcie rozmów politycznych. Był to początek drogi do spotkań w Magdalence i okrągłego stołu.
PAP: W którym momencie w obozie władzy zaczęła zwyciężać opcja porozumienia z częścią lub całością głównego nurtu opozycji, czyli podziemnymi strukturami „Solidarności”?
Prof. Antoni Dudek: Proces dojrzewania ekipy Jaruzelskiego do rozmów z tą częścią „Solidarności”, której liderem był Lech Wałęsa, był długotrwały, rozciągał się na okres od lata 1988 r. Wówczas Jaruzelski zgodził się na spotkanie Kiszczaka i Wałęsy. Głównym i w zasadzie jedynym celem tych rozmów było doprowadzenie do wygaszenia fali strajków z lata 1988 r. i „zyskanie na czasie”.
Proces owego dojrzewania do rozmów zakończył się dopiero wraz z rozpoczęciem rozmów okrągłego stołu wiosną 1989 r., gdy zapadały decyzje co do kształtu ustrojowego Polski. Strona rządowa dążyła wówczas do stworzenia Jaruzelskiemu stanowiska „superprezydenta”, czyli urzędu, który zapewniałby mu tak naprawdę dalsze rządzenie. Był to więc okres obejmujący ponad pół roku.
PAP: Jak początkowo wyobrażano sobie porozumienie między władzą a częścią opozycji?
Prof. Antoni Dudek: Pierwsze pomysły, jeszcze z lata 1988 r., zakładały, że utworzone zostaną urząd prezydenta i Senat, w którym dużą część mandatów, być może nawet ponad połowę, otrzyma opozycja. W Sejmie opozycja miała liczyć na 35–40 proc. mandatów. Kluczem do zmiany ustrojowej miał być urząd prezydenta. Miał on uzyskać bardzo szeroką władzę i tak naprawdę decydować o losach państwa.
Należy jednak podkreślić, że gdy latem 1988 r. mówiono o „opozycji”, to być może miano na myśli ludzi „Solidarności”, ale nie pod szyldem „Solidarności”. Tacy ludzie jak Wałęsa, Geremek, Mazowiecki i Michnik w planach Jaruzelskiego i jego ekipy mogli wrócić do polityki i trafić do parlamentu, ale nie pod szyldem dawnej, zdelegalizowanej w 1981 r. „Solidarności”. Tego obawiano się ze względów prestiżowych i politycznych.
Prof. Antoni Dudek: Proces dojrzewania ekipy Jaruzelskiego do rozmów z tą częścią „Solidarności”, której liderem był Lech Wałęsa, był długotrwały, rozciągał się na okres od lata 1988 r. Wówczas Jaruzelski zgodził się na spotkanie Kiszczaka i Wałęsy. Głównym i w zasadzie jedynym celem tych rozmów było doprowadzenie do wygaszenia fali strajków z lata 1988 r. i „zyskanie na czasie”.
Przez całą jesień 1988 r. główny bój polityczny toczył się więc właśnie wokół tej sprawy. Kiszczak i Jaruzelski mówili: „Panie Wałęsa, zapraszamy pana wraz z pana otoczeniem”. Tu jednak powstawał spór co do składu owego otoczenia i pojawiał się warunek, że konieczne jest stworzenie środowiska pod nowym szyldem, np. partii chadeckiej lub chrześcijańskiego związku zawodowego.
Wałęsa mówił coś dokładnie przeciwnego: „Przyjdę, z kim chcę, i będzie to na nowo zalegalizowana NSZZ +Solidarność+”. Przełom nastąpił dopiero po słynnej debacie telewizyjnej Alfreda Miodowicza i Lecha Wałęsy pod koniec listopada 1988 r. Na początku grudnia Jaruzelski stwierdził, że „owa nieszczęsna rozmowa” wszystko zmieniła i trzeba się zgodzić na szyld „Solidarności”. Wówczas zaczął się spór o to, jakie tematy będą dyskutowane i ustalane przy okrągłym stole. O tym rozmawiano w Magdalence i podczas dyskusji toczonych równolegle do obrad okrągłostołowych.
PAP: Wracając do lata 1988 r. Jak otoczenie Lecha Wałęsy spoglądało na coraz wyraźniejszą perspektywę rozmów z władzami?
Prof. Antoni Dudek: W otoczeniu Wałęsy dominowali zwolennicy rozmów, tacy jak Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Stelmachowski. W ich opinii był to jedyny sposób na przełamanie impasu. Uważali, że „Solidarność” jest za słaba na dalej idące działania. Miały o tym świadczyć wiosenne i letnie strajki, które uznali za niewielkie.
Jednocześnie aktywna była grupa działaczy takich jak Andrzej Milczanowski, przywódca najdłużej trwającego letniego strajku w Szczecinie. Uważał on, że Wałęsa popełnia błąd i należy czekać na trzecią falę strajków i nie iść na żadne ustępstwa. W jego ocenie fala sprzeciwu wobec komunistów miała wzbierać. Istniała więc mniejszościowa grupa wewnątrz „Solidarności”, która uważała, że czas działa na ich korzyść i należy czekać, nie idąc na odważne ustępstwa. Przegrała, ponieważ Wałęsa chciał rozmów i chciał się dogadać.
Nikt jednak się nie spodziewał, że proces rozpoczęty 31 sierpnia 1988 r. w rządowej willi przy ul. Zawrat w Warszawie będzie trwał tak wiele miesięcy i zakończy się dopiero w styczniu 1989 r., gdy KC PZPR zgodzi się na legalizację „Solidarności”, a to otworzy drogę do rozpoczęcia rozmów okrągłego stołu. Proszę zwrócić uwagę: początek rozmów to sierpień 1988, a okrągły stół to dopiero luty 1989 r. To prawie pół roku przygotowań i wzajemnego „obwąchiwania się” stron tych rozmów.
PAP: A czy tzw. beton partyjny przygotowywał „wariant B”, czyli „stan wojenny-bis” lub inną formę siłowego podporządkowania całego społeczeństwa?
Prof. Antoni Dudek: Beton partyjny miał ograniczone wpływy wewnątrz resortów siłowych. Oczywiście nie było tak, że w MSW czy MON zupełnie nie było twardogłowych. Byli również w tych ministerstwach, ale „wierchuszka”, w której skład wchodzili Florian Siwicki i Czesław Kiszczak, kontrolowała te nastroje. Nie beton okazał się wówczas najaktywniejszy, lecz „quasi-beton”, czyli OPZZ Alfreda Miodowicza, który bardzo mocno sprzeciwiał się legalizacji „Solidarności”. Nie chciał on jednak powrotu do „klasycznych” metod zamordyzmu stalinowskiego, tak jak część dogmatyków. Miodowicz obawiał się, że jego związek zawodowy rozsypie się po legalizacji „S”. Zwalczał więc ideę porozumienia i uważał, że istnieje nawet możliwość uzyskania poparcia Moskwy dla wyboru nowego I sekretarza KC PZPR.
Jeszcze na początku 1989 r., podczas podróży do ZSRS, Miodowicz mógł sprawdzać, czy istnieje możliwość wdrożenia scenariusza, w którym mógłby zdobyć poparcie Moskwy. Zakładał, że opór przeciwko Jaruzelskiemu będzie coraz większy i to on stanie na czele niezadowolonych z prób porozumienia się z „Solidarnością”. Miał pewne podstawy, by tak myśleć. Stał na czele siedmiomilionowego związku zawodowego, który w dużej mierze był niezależny od PZPR, i był członkiem Biura Politycznego.
Prof. Antoni Dudek: W otoczeniu Wałęsy dominowali zwolennicy rozmów, tacy jak Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Stelmachowski. W ich opinii był to jedyny sposób na przełamanie impasu. Uważali, że „Solidarność” jest za słaba na dalej idące działania. Miały o tym świadczyć wiosenne i letnie strajki, które uznali za niewielkie.
Dawni dogmatycy byli już wówczas na zupełnym marginesie. Jaruzelski skutecznie powysyłał ich na placówki zagraniczne lub emerytury. Wyjątkiem był I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR Janusz Kubasiewicz, ale był on dużo mniej znany niż Miodowicz. Kubasiewicz był typowym dogmatykiem. Jesienią 1988 r. na naradzie zawodowego aktywu PZPR stwierdzał, że ratunku należy szukać w ideach Lenina i strzec ich jak źrenicy oka. Słuchacze wiedzieli, że partia upada, więc musieli patrzeć na niego jak na człowieka, który spadł z księżyca.
Liczył się zatem tylko Miodowicz. Za nim stała prawdziwa siła w postaci OPZZ-u, ale wydaje się, że stracił on swoją szansę z powodu porażki w debacie z Wałęsą. Gdyby jednak ta dyskusja przebiegła inaczej, to możliwe byłoby osiągnięcie przez niego sukcesu w starciu z Jaruzelskim o władzę w PZPR. Nie oznacza to jednak, że Miodowicz był kimś, kto mógł wprowadzić stan wojenny-bis. Moim zdaniem było to zasadniczo niemożliwe, ale jeśli ktoś mógł to zrobić, to z pewnością tylko grupa generałów z Jaruzelskim na czele, która u schyłku lat osiemdziesiątych kontrolowała cały aparat przymusu.
PAP: A może towarzysze Miodowicza dążyli do jego kompromitacji, m.in. poprzez debatę z Wałęsą?
Prof. Antoni Dudek: Nie. Mamy na ten temat bardzo dokładne źródła. Miodowicz wyzwał Wałęsę na debatę na łamach „Trybuny Ludu” w listopadzie 1988 r. Większość członków kierownictwa partii była jego planom przeciwna. Miodowicz był tak bardzo przekonany co do słuszności swojego pomysłu, że nie słuchał nikogo, włącznie z gen. Jaruzelskim. Jeden z członków ówczesnego kierownictwa OPZZ opowiadał mi, że w pewnym momencie Miodowicz oświadczył Jaruzelskiemu, że jeśli nie otrzyma dostępu do telewizji, to zorganizuje debatę przed bramą Telewizji Polskiej przy Woronicza i będzie ona obserwowana przez zagranicznych korespondentów.
Jaruzelski ustąpił wobec takiej determinacji Miodowicza i głębokiego przekonania, że Miodowicz jest nieporównywalnie lepiej przygotowany intelektualnie. Istnieje pochodząca z nieco wcześniejszego okresu wypowiedź Jaruzelskiego, kiedy mówił, że porównywanie Miodowicza z Wałęsą to jak przyrównywanie Himalajów i Gór Świętokrzyskich. To przekonanie Jaruzelskiego wpłynęło na jego ogromne rozczarowanie tuż po debacie i świadomość, że ten moment wszystko zmienił. Niespecjalnie popierał pomysł debaty, ale był przekonany, że Miodowicz rozgromi Wałęsę. O klęsce przywódcy OPZZ zadecydowała nie tylko jego słabość w debacie, lecz i to, że fala historii właśnie wynosiła Wałęsę na szczyt. Niezależnie od tego, co powiedział w tej debacie, większość obserwatorów postrzegała go jako nadzieję na zmianę.
Prof. Antoni Dudek: Nie beton partyjny okazał się najaktywniejszy w sprzeciwie wobec legalizacji „Solidarności”, lecz „quasi-beton”, czyli OPZZ Alfreda Miodowicza. Nie chciał on jednak powrotu do „klasycznych” metod zamordyzmu stalinowskiego, tak jak część dogmatyków. Miodowicz obawiał się, że jego związek zawodowy rozsypie się po legalizacji „S”. Zwalczał więc ideę porozumienia i uważał, że istnieje nawet możliwość uzyskania poparcia Moskwy dla wyboru nowego I sekretarza KC PZPR.
PAP: Często się powtarza, że latem 1988 r. opozycja był już bardzo zmęczona, coraz słabsza i mniej liczna. Jaki był stan podziemia solidarnościowego w tym przełomowym momencie?
Prof. Antoni Dudek: Taka ocena zależy od punktu odniesienia. Jeżeli mielibyśmy porównać ówczesną opozycję z legalną „Solidarnością” z lat 1980–1981, to był to tylko cień dawnej potęgi. Ale jeśli porównamy opozycję z 1988 r. z tą z połowy lat osiemdziesiątych, to widoczne było, że jest ona coraz silniejsza. Napływało do niej nowe pokolenie, które nie mogło uczestniczyć w pierwszej „S”. Strajki w 1988 r. organizowało pokolenie dwudziestokilkulatków. Pod koniec lat osiemdziesiątych nie mieli oni jakichkolwiek perspektyw. Na uczelniach również doszło do ożywienia działalności opozycyjnej. Pojawiło się pokolenie urodzone w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, które było bardzo radykalne. Był to jeden z czynników porozumienia elit „Solidarności” i PZPR.
Z okresu rozmów w Magdalence pochodzi słynna wypowiedź prof. Janusza Reykowskiego, w której stwierdzał, że „głównym problemem jest radykalizm młodego pokolenia”. Zdawały sobie z tego sprawę obie strony sporu. Wiele razy powracano do tezy, że „jeśli się nie dogadamy, to przyjdą młodzi i poleje się krew”. Uważano też, że jeśli nie dojdzie do zawarcia kontraktu, to stracą na tym obie strony, ponieważ Jaruzelski przekonując aparat PZPR do porozumienia, rzucił na szalę swój autorytet, m.in. poprzez zakorzenienie w PZPR wiary, że opozycja dotrzyma warunków. Jak wiadomo, później jego nadzieje nie w pełni się spełniły.
Stara opozycja wokół Wałęsy uważała, że w przypadku porażki negocjacji młoda opozycja stwierdzi, iż znów przegrali w rozmowach z komunistami i powinni odejść. Takie przekonanie było również wśród liderów młodej radykalnej opozycji. Ten nastrój jest widoczny we wspomnieniach działacza Akcji Studenckiej Ruchu Wolność i Pokój Pawła Chojnackiego „Ur. 1968. Notatki z ulic Krakowa 1988–1989”. Widać tam falę wznoszącą młodą opozycję i narastającą frustrację. Po wyborach czerwcowych i powstaniu rządu Mazowieckiego młodzi widzieli, że stara opozycja i „masy” odwracają się od nich. Później rozpoczęły się protesty, ale o innym charakterze niż te sprzed lata 1989 r. Młoda opozycja akcentowała m.in. sprawę wyprowadzenia wojsk sowieckich i jak najszybszego zorganizowania w pełni wolnych wyborów parlamentarnych.
PAP: Gdzie po 1989 r. znaleźli się ludzie, którzy byli przeciwni jakiemukolwiek porozumieniu z komunistami?
Prof. Antoni Dudek: W zasadzie nigdzie. Niewielka grupa zaangażowała się politycznie, najczęściej w partie wyraziście prawicowe, takie jak Konfederacja Polski Niepodległej, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe i Porozumienie Centrum. Większość nie odnalazła się w nowej rzeczywistości politycznej, również z powodu dość lewicowych przekonań, często wręcz anarchistycznych. Często „rozpłynęli się” lub zaangażowali w inną działalność, tak jak Piotr Skwieciński, Piotr Semka lub Jacek Kurski.
Prof. Antoni Dudek: Strajki w 1988 r. organizowało pokolenie dwudziestokilkulatków. Pod koniec lat osiemdziesiątych nie mieli oni jakichkolwiek perspektyw. Na uczelniach również doszło do ożywienia działalności opozycyjnej. Pojawiło się pokolenie urodzone w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, które było bardzo radykalne. Był to jeden z czynników porozumienia elit „Solidarności” i PZPR. Z okresu rozmów w Magdalence pochodzi słynna wypowiedź prof. Janusza Reykowskiego, w której stwierdzał, że „głównym problemem jest radykalizm młodego pokolenia”.
PAP: Nie było więc w 1989 r. szansy na stworzenie radykalnej, młodej partii, takiej jak Fidesz na Węgrzech?
Prof. Antoni Dudek: Być może była taka szansa, ale nie pojawił się lider, który byłby odpowiednikiem Viktora Orbána. Tym śladem do pewnego stopnia próbował iść Kongres Liberalno-Demokratyczny, choć Donald Tusk i Jan Krzysztof Bielecki nie byli już tak młodzi. Na prawicy nie było miejsca na taki ruch, między PC a ZChN. Młodzi musieli więc się rozproszyć po wielu ugrupowaniach politycznych.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ skp/