80 lat temu Polacy w kraju okupowanym przez dwa totalitaryzmy oraz na emigracji obchodzili jedne z najsmutniejszych świąt Bożego Narodzenia w historii. Klęska września 1939 r. niemal dosłownie miażdżyła nastroje. Wciąż jednak tliła się nadzieja, że nadchodzący rok 1940 przyniesie wyzwolenie.
Ostatnie dni roku 1938 były ciepłe. Tylko w górach temperatura spadła poniżej zera i padał śnieg. Gazety ukazujące się w poniedziałek 2 stycznia rozpisywały się o balach sylwestrowych. Mimo wysokich cen (15 zł przy średniej pensji robotniczej wynoszącej ok. 110 zł) zabawy w eleganckich restauracjach Warszawy przyciągały tłumy. Kilka dni wcześniej te same tłumy odwiedzały warszawskie domy handlowe. Ich właściciele mogli mówić o najlepszym od lat sezonie świątecznym. Boże Narodzenie i imprezy sylwestrowe wydawały się zwiastować ostateczny koniec kryzysu gospodarczego. Z pewną ironią wymieszaną z optymizmem o nadejściu nowego roku pisał „Dziennik Bydgoski”: „Nowy rok źle się zaczął. Zaczął się w niedzielę i jedno święto przeszło nam koło nosa. Nic dziwnego, że w takim stanie rzeczy ludzie byli raczej skrzywdzeni i wrogo do nowego roku usposobieni. Nie należy jednak przesadzać. Zły początek nie przesądza wcale, że i cały rok będzie zły. Bo trudno spodziewać się rzeczy gorszych od tych, które przeszły. Najczęściej wznoszono okrzyk: Do Siego Roku. Nie wiem, czy się nie przesłyszałem, ale brzmiało mi w uszach raczej zawołanie: Dość tego roku. Pewnie, że dość. Przyszedł nowy, może będzie lepszy”.
W Boże Narodzenie 1938 r. i pierwszych dniach roku 1939 perspektywa wojny, a tym bardziej katastrofy, która miała nastąpić kilka miesięcy później, wciąż wydawała się bardzo odległa. Mimo że był to okres wielkiej popularności astrologii, niewielu poważnie traktowało przepowiednie dotyczące nowego roku. „Rok 1939 przyniesie koło września silne napięcie. Wybuch wojny będzie wtedy wisiał na włosku” – stwierdzał Jan Starża-Dzierżbicki, prezes Polskiego Towarzystwa Astrologicznego.
Zima 1939/1940 we wspomnieniach świadków epoki przeszła jako wyjątkowo śnieżna i mroźna. Uderzyła już w połowie grudnia. W styczniu temperatury spadały nawet do -40°C. Była to najsroższa zima od czasu prowadzonych dokładnych pomiarów meteorologicznych. Była tym bardziej dolegliwa dla społeczeństwa doświadczonego wojną i pierwszym okresem okupacji. W dziennikach i wspomnieniach widoczna jest pauperyzacja wszystkich warstw społeczeństwa. Luminarze życia literackiego, którzy rok wcześniej bawili się na eleganckich balach, teraz wyprzedawali swój majątek. „W kilku cukierniach i kawiarniach nasi literaci sprzedają książki przy osobnych stolikach, ale im nie idzie. Zarobili tylko [Jerzy – przyp. red.] Andrzejewski, [Stefan] Otwinowski, [Stefania] Podhorska, którzy sprzedawali własne książki. Żałosny proceder. Wanda Melcer [lewicowa powieściopisarka i publicystka] zajęła się handlem butami, podobno dobrze jej idzie” – pisał poeta i dramaturg Karol Irzykowski.
W tym czasie jedna z najpopularniejszych pisarek dwudziestolecia międzywojennego, Zofia Nałkowska, zakładała niewielki sklepik tytoniowy. W swoich dziennikach traktuje okres sprzed września 1939 r. jako „niezrozumiały” w kontekście walki o przetrwanie w czasie okupacji. Z goryczą pisała o zupełnym zamarciu życia kulturalnego, tak bogatego jeszcze kilka miesięcy wcześniej: „Prasa, radio, kino, teatry, odczyty, koncerty, książki – nic nie ma. Życie odbywa się w milczeniu”.
W jednym z grudniowych numerów gadzinowy „Nowy Kurier Warszawski” z nieukrywaną satysfakcją pisał o sposobach na przetrwanie, których imali się profesorowie warszawskich gimnazjów. Wielu z nich zbierało się przed Pocztą Główną, oferując pisanie podań i listów w języku niemieckim. Podobne głosy pojawiały się w prasie litewskiej w okupowanym Wilnie. „Po zamknięciu Uniwersytetu Stefana Batorego część studentów wyjeżdża na prowincję w poszukiwaniu pracy i chleba. Ale inni pozostają w Wilnie i jak się zdarza słyszeć, zajmują się sprzedażą +Kuriera Wileńskiego+. Cóż można zrobić. Polska kultura rośnie metrami. Sprzedawcami i kolporterami gazet mogą być tylko akademicy” – pisał dziennik „Lietuvos Aidas” w numerze z 23 grudnia.
W grudniu do polskich miast coraz częściej docierały informacje o zbrodniach popełnianych przez okupantów. Na Kresach trwała akcja aresztowań polskich oficerów, którzy nie trafili do sowieckiej niewoli we wrześniu. Na ziemiach wcielonych do Rzeszy trwały wysiedlenia Polaków do Generalnego Gubernatorstwa. Okupanci dążyli również do jak najszybszego „odżydzenia” Kraju Warty. Badacz wojennych losów Zamojszczyzny Zygmunt Klukowski pisał w notce z 19 grudnia: „Przyjechało do miasta 180 Żydów wysiedlonych z Włocławka. Są to przeważnie kobiety i dzieci, mężczyzn mało i to tylko starsi, bo młodych zatrzymano w Zamościu. Miejscowi Żydzi od razu nimi się zajęli i rozdzielili między siebie. Podobno ma ich przyjechać jeszcze paruset”. Władysław Bartoszewski w „1859 dniach Warszawy” ocenia, że w ciągu tygodnia z ziem wcielonych do Rzeszy do stolicy przybyło 50 tys. Żydów. W dniach poprzedzających Boże Narodzenie terror niemiecki nie zmniejszał się. Jego symbolem może być potajemne rozstrzelanie prezydenta Stefana Starzyńskiego.
Mimo antychrześcijańskiego charakteru narodowego socjalizmu Niemcy nie próbowali wpływać na sposób obchodzenia świąt w okupowanej Polsce. Próbowali raczej przekonać, że pod ich władzą zmieniło się niewiele. Na krakowskim rynku stanęła choinka, a prasa polskojęzyczna kłamliwie informowała o dobrze zaopatrzonych sklepach. Wzywano raczej do spokoju i ciężkiej pracy, a nie zmiany dotychczasowych zwyczajów.
Zupełnie inną „strategię” przyjęli propagandyści sowieccy. Ukazujący się we Lwowie „Czerwony Sztandar” stwierdzał, że Chrystus był postacią legendarną, a święto jego narodzenia, podobnie jak cała religia, jest elementem propagandy klas wyzyskujących. Piętnowano trwanie wśród klasy robotniczej „dawnych zabobonów”. „Obowiązkiem świadomych obywateli naszego kraju jest wyjaśnić tym pracującym, którzy wierzą, jaką szkodę przynoszą święta religijne. Należy wyjaśnić im klasową treść tych świąt, przekonać tych, którzy jeszcze zachowali przeżytki religijne, że powinni zerwać z religią i odrzucić na zawsze jej pierwotne szkodliwe obyczaje” – pisał autor podpisany jako „F. Oleszczuk”. W podobnym tonie wypowiadała się przyszła gwiazda komunistycznej literatury Adam Ważyk. W artykule „Radziecka choinka” na łamach „Czerwonego Sztandaru” z 1 stycznia 1940 r. pisał: „Witamy rok 1940 jako początek nowej dla nas epoki, pobudkę i zaprawę do pracy, wolnej i szczęśliwej, którą mamy rozwijać w coraz mocniejszym rytmie. I witając nowy rok, nie wygłaszamy bezmyślnych wróżb, konwencjonalnych życzeń sobkowskiej pomyślności. Nasze życzenia – to okrzyk: pomnażajmy zastępy szturmowców! Nasze wróżby – to pewność niezbita, oparta na wiedzy marksistowskiej, pewność, że jesteśmy szermierzami idei, która cały świat ogarnie”.
W tym samym czasie Wigilię obchodzono w sowieckich obozach jenieckich dla polskich oficerów. Ich atmosferę zilustrował Andrzej Wajda w „Katyniu” oraz m.in. Józef Czapski we wspomnieniach publikowanych w Boże Narodzenie 1941 r. „Starobielsk. Ulica Lwowska, tzn. długie wąskie przejście między piętrowymi narami w drewnianym przez nas wybudowanym baraku nr 21 – zastawione wąskim stołem, pokrytym obrusem, malutkie ukradzione drzewko: każdy ma przed sobą zdobytą tajemniczo przez organizatorów uczty bułkę i kilka cukierków, mamy prawdziwy opłatek i wszystkie baraki huczą i szumią od nieprzerwanie śpiewanych kolęd” – pisał Czapski w artykule w wydawanym w Buzułuku „Orle Białym”. W jego tekście pobrzmiewa niepokój o los tych, którzy jeszcze nie dotarli do powstającej Armii Polskiej na Wschodzie. Los większości z nich miał się wyjaśnić w kwietniu 1943 r.
W Starobielsku i wszystkich innych obozach i więzieniach okupantów w Wigilię 1939 r. śpiewano kolędy. „I nagle cały obóz wybucha kolędą. Śpiewa każdy, choć to nie wolno, choć to już późno . […] Idzie kolęda w górę, w rozjaśnione, rozżarzone niebo, a stamtąd idzie już na cały świat, idzie do samej Polski… I każdy obozowy jeniec, choć ma zwykłe, takie sobie ludzkie i płaczące oczy, widzi poprzez czerń daleko. Widzi Polskę i swój dom, a w nim dostrzega swoich, najbardziej swoich i mówi do nich słowa jak najbardziej swoje” – wspominał jeden z więźniów gułagu w Komijskiej ASRS.
Morale próbowano podtrzymywać również w celach Pawiaka. Dziennikarz Sławomir Dunin-Borkowski spędzał Wigilię wraz z wieloma czołowymi przedstawicielami polskiego życia intelektualnego. „W celi profesorskiej wygłoszono 24 przemówienia, tyle, ilu było czuwających. Dziekan rady adwokackiej [Leon] Nowodworski mówił o wolności sumienia, prof. Edward Loth o wolności słowa, inni – o innych wolnościach składających się na wizję powojennej Rzeczypospolitej, gdzieś z daleka świtającą za kratami więzienia poprzez najczarniejsze mroki niewoli, niepewności i tęsknoty”.
Za murami Pawiaka warszawiacy próbowali świętować mimo okupacyjnego niedostatku. „Wczorajszą Wilię spędziłyśmy we trzy – bez ceremonii i bez smutku. Nie było nawet choinki, którą wprawdzie kupiłam, ale później musiałam podarować chłopcu nie mającemu jej za co kupić dla swojej rodziny” – zapisała Zofia Nałkowska. Wielkim wyzwaniem, szczególnie w mieście, było zapełnienie stołu wigilijnego. Wojna stworzyła kulturę erzacu. Niedostępne lub bardzo drogie produkty zastąpiono ich tanimi „odpowiednikami”. Ryby zastępowano gotowaną soją. Na świątecznych stołach pojawiały się ziemniaki i smażone placki. Bogatsi zaopatrywali się na czarnym rynku, ale już w 1939 r. ceny przemycanych ze wsi produktów były bardzo wysokie. W przeciwieństwie do wszystkich innych wieczorów wigilijnych ulice Warszawy tuż przed północą nie zaroiły się od spieszących na pasterki. Z powodu godziny policyjnej odbyły się one dopiero rankiem 25 grudnia. Niemieckie zarządzenie zmieniło zwyczaje wielu rodzin. Przy stole często spędzano całą noc, a rano wyruszano do kościołów.
W rodzinnych rozmowach powoływano się na zasłyszane plotki. Warszawę obiegały informacje o ustąpieniu generalnego gubernatora Hansa Franka. Mówiło się również o pogarszających się nastrojach w Niemczech, a nawet nowym układzie niemiecko-sowieckim, który miałby zakładać przekazanie ZSRS większości terytorium Generalnego Gubernatorstwa. Najczęstszym tematem były jednak kolejne fale represji, aresztowań oraz wysiedleń. Niewielkim pocieszeniem była pierwsza w tej wojnie większa porażka niemieckiej floty. 17 grudnia u ujścia La Platy do samozatopienia został zmuszony uszkodzony krążownik „Admiral Graf Spee”.
W nieco lepszych nastrojach obchodzono Boże Narodzenie wśród polskich żołnierzy w odradzających się we Francji siłach zbrojnych. Podobnie jak w kraju wierzono, że wojna zakończy się wiosną, po zwycięskiej ofensywie Francji i Wielkiej Brytanii. To przekonanie wyrażano w przemowach polskich władz, m.in. podczas żołnierskiej Wigilii w polskim obozie wojskowym w Coëtquidan. Wzięli w niej udział prezydent Władysław Raczkiewicz, premier Władysław Sikorski i biskup polowy Józef Gawlina. „Nie wątpię ani na chwilę, że prowadzeni przez Naczelnego Wodza, doświadczonego piękną żołnierską przeszłością, wypełnicie swój obowiązek, pomścicie krzywdy wyrządzone wszystkim, oswobodzicie tych, co zostali w kraju i cierpią, nową sławą otoczycie oręż polski i zaniesiecie na nowo zwycięskie sztandary z ziemi obcej do Polski” – podkreślił prezydent. Podobne Wigilie odbyły się w innych obozach odbudowywanej armii. Wszystkie łączył nastrój refleksji i powrót myślami do rodzin pozostawionych w kraju. „Mówiliśmy mało. Każdy zatopiony był we wspomnieniach o rzeczach minionych. Ale też każdy wyniósł z tego uroczystego w swej prostocie dnia – z pierwszej wojennej Wigilii na obczyźnie – trochę otuchy w sercu i promień nadziei na lepszą przyszłość” – pisał Bohdan Witwicki, żołnierz formowanej w Thenezay 2. Dywizji Strzelców Pieszych.
Jedyną drogą kontaktu z okupowanym krajem pozostawało radio. Nieliczni, którzy narażając życie ukryli rekwirowane odbiorniki, mogli wysłuchać słów premiera: „Ze wszystkich zakątków nieszczęśliwego kraju dochodzą do nas – nie jęki, ale twarde zapewnienia wiary i niezachwianej nadziei. W żadnej warstwie nie ma wypadku zdrady ani upodlenia. Nigdzie tragedie osobiste nie górują nad przywiązaniem do Narodu i Państwa. W tej wojnie, jaką Niemcy toczą nadal z bezbronnymi Polakami, zwycięży ostatecznie duch”.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia na antenie radia francuskiego aktorka Irena Eichlerówna recytowała wiersz Antoniego Słonimskiego „Alarm” napisany w ostatnich dniach września w Paryżu. „I płynie miasto na skrzydłach sławy, I spada kamieniem na serce. Do dna. Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy. Niech trwa!” – brzmiały ostatnie wersy dzieła.
Słowa do kraju skierował także prymas Polski kard. August Hlond: „Wilia, polska wilia, ale jakże różna od wilii w inne lata. […] Wilia to na pobojowiskach wśród grobów i gruzów, wilia w obozach, więzieniach, na wygnaniu, u sąsiednich narodów, u sprzymierzeńców, wilia wydziedziczonych, wilia rodzin bez ogniska domowego, w głodzie i strzępach, wilia bez kościoła, bez pasterki, bez kolędy, wilia bez wigilijnego opłatka, bez choinki, bez darów”.
Ostatni dzień świąt w okupowanej Warszawie upłynął spokojnie. „Nie słychać żadnych złowrogich nowin” – pisał Ludwik Landau w „Kronice wojny i okupacji”. Zaledwie dwa dni później Warszawę obiegła wieść o niemieckiej zbrodni w Wawrze. Śmierć ponad stu niewinnych mieszkańców podwarszawskiej miejscowości stała się symbolem pierwszego okresu okupacji.
Rok 1939 kończył się bez zabaw zakazanych przez okupantów. Landau zapisał: „Smutno przeszedł ten Nowy Rok. W ciągu dzisiejszej nocy sylwestrowej nieprzerwanie trwała strzelanina – to żołnierze niemieccy strzelali na wiwat, z czego popadło: z karabinów, z rewolwerów, nawet całymi salwami. W całej Polsce nie było dziś człowieka, którego życzenia noworoczne byłyby inne niż: oby sobie poszli”.
Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /