Zima przełomu 1978 i 1979 r. nie była najmroźniejsza w dziejach. W Polsce okazała się jednak klęską żywiołową, która pośrednio doprowadziła do upadku ekipę Edwarda Gierka. Dziś tamte dni w Polsce nazywa się zimą stulecia.
W piątek 29 grudnia 1978 r. odnotowano w Suwałkach -19°C. Ale Suwałki są polskim biegunem zimna, nikt więc nie przejął się wtedy tym nagłym spadkiem temperatury. Tym bardziej że w innych miejscach Polski termometry wskazywały wartości dodatnie, a prognozy wspominały jedynie o „okresowych opadach śniegu”, w południowych rejonach kraju nawet o „deszczu i deszczu ze śniegiem”. Beztrosko szykujący się do sylwestra Polacy nie byli świadomi, iż z południa sunie w kierunku centrum front, który przyniesie zimę tak srogą, że zasłużenie zyska ona miano zimy stulecia.
Pożytki z miotaczy ognia
2 stycznia 1979 r. dziennikarze „Życia Warszawy” donosili:
„Ci z warszawiaków, którzy wybierali się na sylwestrowe bale, większość drogi przebyli piechotą lub przygodnymi środkami transportu. Po drodze brnąc w zaspach. W dużym stopniu unieruchomione były też pojazdy MZK. Wprawdzie w przedsiębiorstwie panowało pełne pogotowie, ale na miasto wyruszyła tylko część autobusów, a i one utykały w zaspach. Nie kursowały tramwaje – do odmrażania torów użyto miotaczy ognia, lecz w niedzielę udało się uruchomić zaledwie dwie linie. Pasażerowie musieli długo czekać na autobusy, które pojawiały się z rzadka. Niektóre grzęzły zresztą i trzeba je było wypychać z zasp”.
Uderzenie mrozu i gęstego, pylistego śniegu zaczęło się po południu. Padało od rana, ale nic nie wskazywało na to, że rozpocznie się niespotykana zawierucha. – Wracałem z pracy – wspomina Henryk Sawicki, nauczyciel z warszawskiej Pragi. – Najpierw z godzinę czekałem na tramwaj, bo nikt jeszcze nie wiedział, że nie jeżdżą. Wsiadłem w końcu w autobus, ale jechał chyba z 5 km/h i dojechał tylko do mostu. Potem się zakopał i nie mógł ruszyć. Zimno było okropnie. Nie wiem, czy był rzeczywiście taki mróz, czy to kwestia wiatru, bo wiało naprawdę mocno.
Pan Henryk spędził sylwestra w domu, noworoczny toast wznosząc z sąsiadami. Było to tamtej zimy regułą, choć podobno większość imprez mimo wszystko się odbyła.
„Zabawy były udane i frekwencja nawet całkiem niezła. Najbardziej tylko rzucało się w oczy, że eleganckie zazwyczaj panie, przychodziły do lokali w niezbyt stosownych do okoliczności, grubych kombinezonach i kurtkach, w dodatku ciągnąc ze sobą ciężkie walizki. Dopiero po odstaniu swojego w kolejce do toalety i spędzonej w nich półgodzinie wychodziły w sukniach i biżuterii” – pisał reporter „Expressu Wieczornego”.
Całkiem poważnie natomiast wypowiadał się Zygmunt Hübner, wówczas dyrektor stołecznego Teatru Powszechnego. Jak wspominał: „Sylwester 1978. Niedziela. Temperatura – 19 stopni. Komunikacja sparaliżowana. Zadymka śnieżna. Punktualnie o godzinie 19 warszawskie teatry rozpoczynają przedstawienia. Aktorzy w komplecie. Są między nimi tacy, którzy dotarli piechotą spod Wilanowa, z Bielan, z Woli. Aby być na czas, wychodzili z domu o 16”.
Wielokilometrowe spacery w ostrej śnieżycy nie były wyłącznym przywilejem artystów. Dziennikarz Adam Hapke tamtego właśnie dnia wybrał się z małżonką na odległe kilkanaście kilometrów od swojego mieszkania Bielany. – Sypało gęsto i mocno, choć bez wiatru i wielkiego mrozu, ale dojechaliśmy komunikacją miejską – wspomina. – Koło 12 w południe ruszyliśmy z powrotem na Grzybowską. Nic już nie jeździło, śnieg nadal padał gęsto. Po kilkudziesięciu minutach cudem złapaliśmy taksówkę (był to rzadki przywilej, nawet przy idealnej pogodzie kolejki na postojach były zawsze), ta jednak dowiozła nas po kolejnych kilkudziesięciu aż minutach w okolice Powązek. I stanęła. W zwałach śniegu stały nie tylko taksówki i autobusy, ale też tramwaje. „Ho, komuna staje” – powiedzieliśmy sobie i resztę trasy za Żelazną Bramę, jakieś 5 km, pokonaliśmy pieszo w okropnym śniegu.
Pod trzymetrową zaspą
A dalej było już tylko gorzej. Nagłówki gazet grzmiały: „Silne mrozy i obfite śniegi w całym kraju. Nie ustaje ofiarna walka z żywiołem! Niemal cala Polska znalazła się w okowach mrozu. W Warszawie 31 grudnia termometry wskazywały minus 21 st., w Nowy Rok minus 19 st. Jeszcze mroźniej było na Pomorzu, m.in. w Resku notowano minus 24 st., w Suwałkach minus 26 st. W wielu rejonach szalały śnieżyce i zadymki”.
I chwilę później awarii uległo wszystko. Centralny Zarząd Dróg Publicznych poinformował o wyłączeniu z ruchu 36 tys. km dróg, dodając, że dane są niepełne, bo nie obejmują dróg lokalnych. Wysokość pokrywy śnieżnej sięgała miejscami trzech metrów. Dziennikarze uzupełniali: „Setki autobusów i samochodów osobowych ugrzęzło w śnieżnych zaspach. Poza rejonem województw południowych komunikacja autobusowa PKS praktycznie nie istnieje”. Klęski dopełniały kolejne dane. Do 3 stycznia zdołano odśnieżyć zaledwie tysiąc kilometrów dróg, które zresztą już następnego dnia z powrotem zasypała zamieć. W zaspach utknęło około trzystu autobusów, a zupełna nieprzejezdność dróg spowodowała, że kierowcy samochodów prywatnych… porzucali je po prostu tam, gdzie stanęły, choćby na środku drogi. „Prace drogowców utrudniały setki samochodów, które utknęły w zaspach. Zarząd dróg wydał zarządzenie o ściąganiu ich do najbliższych miast” – informowano w mediach niemal każdego dnia.
O groteskę ocierała się sytuacja na kolei. Śnieg zasypywał zwrotnice i rozjazdy szynowe. Zamarzły urządzenia stacyjne, pękały szyny i przewody trakcyjne. Już samo to powodowało wielogodzinne opóźnienia pociągów, a znacznie je zwiększyło przyznanie przez Ministerstwo Komunikacji priorytetu składom towarowym wiozącym węgiel i mazut do elektrociepłowni. Było to posunięcie samo w sobie całkiem zrozumiałe, bo od dostaw tych surowców zależało życie w miastach, w praktyce jednak na niewiele się zdało, gdyż pociągi towarowe również zatrzymywane były przez zaspy i oblodzone tory, a kiedy cudem dojeżdżały do miejsca przeznaczenia, węgiel był tak zmarznięty, że nie tylko nie dawało się go od razu użyć, lecz nawet rozładować z wagonów.
„Węgiel i mazut docierają zamarznięte na kamień. Przy dwudziestostopniowym mrozie pracownicy elektrociepłowni wyładowują skamieniały węgiel przy pomocy łomów i kilofów” – pisało „Życie Warszawy”. A tygodnik kolejarski „Sygnały” potwierdzał, że już sam fakt dotarcia pociągu do elektrociepłowni był wydarzeniem. „Na Kujawach dopisało +pospolite ruszenie+ rolników i wojska, które dzielnie wsparło kolejarzy. Dzięki nim odblokowany został pociąg z węglem pod Inowrocławiem” – tłumaczyli dziennikarze, dodając, że sytuacje wymagające interwencji rolników i wojska zdarzyły się pod Krakowem i na warszawskim Okęciu.
Efektem był całkowity zamęt. Odwołano osiemset połączeń pasażerskich, a te, które jednak utrzymano, biły rekordy opóźnień, przy których autorzy księgi Guinnessa zbledliby ze wstydu. Ot choćby nocny pociąg ze Szczecina do Białegostoku, który zgodnie z rozkładem miał być na stacji docelowej rano, tymczasem było już dobre południe, kiedy wyjechał… z Gdyni. Podobne perypetie towarzyszyły pasażerom składu Kołobrzeg–Warszawa. Ich podróż trwała ponad dobę – równo 26 godzin. Ale i tak mogli mówić o szczęściu. „W okolicach Piły w nocy z 14 na 15 lutego z zaspach utknęły trzy pociągi osobowe. Pasażerów pociągu relacji Wałcz–Krzyż uwolniło rano wojsko, które odkopało skład” – wspominali w „Sygnałach” kolejarze.
Nic dziwnego, że na dworcach rozgrywały się sceny apokaliptyczne. „Kłębiły się tłumy przyjezdnych, a cudzoziemcy próbowali w popłochu opuścić Polskę. Jednak i oni utknęli w pociągach i na stacjach kolejowych. W początkach lutego, gdy znowu zawiało i zasypało, na małej stacyjce w Sierpcu koczowało ok. 3 tys. osób” – informował „Sztandar Młodych”.
– Zaraz po Nowym Roku, bodaj 2 stycznia 1979 r., miałem wykupiony bilet na pociąg do Berlina. Po dwóch noclegach w enerdowskim Berlinie Wschodnim miałem być bodaj na koncercie Lizy Minnelli w Berlinie Zachodnim – potwierdza dziennikarskie relacje Adam Hapke. – Na odejście tego pociągu – najpierw na peronach, potem w domu, nieodległym od Dworca Centralnego, telefonując co godzinę – czekałem półtorej doby. Na koncert dotarłem cudem, w ostatniej chwili. Komunikacja krajowa funkcjonowała niewiele lepiej, wszystko zostało zasypane.
Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że najpowszechniejszym wówczas sposobem ochrony trakcji kolejowej przed śniegiem i mrozem były… piece koksowe ustawiane wzdłuż torów przez ofiarnych skądinąd kolejarzy.
Kaloryfery i transport saniowy
Jednak lekko nie mieli również ci, którzy mogli pozostać w domach. Tylko na stołecznej Woli odnotowano 3200 awarii centralnego ogrzewania, a na sąsiednim Żoliborzu 1106. „Obniżenie temperatury w sieci cieplnej spowodowało masowe pękanie kaloryferów na klatkach schodowych i w tych lokalach, których właściciele wyjechali na święta, zostawiając otwarte okna” – ponuro komentowano w „Expressie”, którego redakcja też nie była podobno najlepiej ogrzana. Podobnie zresztą jak większość mieszkań. Opóźnienia w dostawach opału do elektrociepłowni powodowały przerwy w dostawie ciepła, a trudno było także dogrzać się piecykami elektrycznymi, bo przeciążoną sieć po prostu wyłączano. Brak prądu i ciepła był na tyle powszechny w pierwszych tygodniach nowego roku, że w sklepach zaczęło brakować świeczek.
„W wielu miastach nastąpiły przerwy w przesyłaniu ciepła do mieszkań. Wstrzymano też dopływ ciepłej wody. Elektrociepłownie czekają na dodatkowe dostawy węgla i mazutu. Tam, gdzie paliwo dotarło, są kłopoty z wyładunkiem” – przyznawała Rada Państwa w oficjalnych komunikatach publikowanych w prasie. Jakie lekarstwo na problem znalazła gierkowska ekipa? 3 stycznia Biuro Polityczne podjęło decyzję o zwiększeniu produkcji kaloryferów.
Spory problem w sparaliżowanych śnieżycą miastach stanowiło też jedzenie. Jego produkcja co prawda została utrzymana na podobnym jak wcześniej poziomie, nie sposób było jednak je rozwieźć do wszystkich sklepów. W „Życiu Warszawy” można było się zapoznać z danymi: „Pracowało 93 proc. sklepów, ale był kłopot z towarem. Np. z pieczywem. Piekarze wypiekli co prawda nawet więcej niż zazwyczaj: 155 tys. bochenków chleba, 400 tys. bułeczek i 80 tys. bułek długich, samochody ruszyły na wszystkie 130 tras w zasadzie bez opóźnień, ale z powodu kłopotów przejazdowych do części sklepów dotarły one dopiero w godzinach popołudniowych, a do niektórych nie dotarły w ogóle. To samo dotyczy mleka, które nie sposób dowieźć z terenu”.
Najgorsza sytuacja panowała jednak nie w Warszawie, lecz na Pomorzu. Wojewoda gdański Adam Langer mówił wówczas alarmująco: „Zadymka śnieżna niweczy wysiłek tysięcy ludzi, którzy pomagają ekipom komunalnym na terenie Trójmiasta. W dalszym ciągu nieczynna jest na terenie Trójmiasta komunikacja tramwajowa, uruchomiona została awaryjna komunikacja autobusowa, na wybranych ulicach, które odśnieżane są bez przerwy przez kilka tysięcy ludzi. Komunikacja PKS jest praktycznie sparaliżowana. Z 200 tras dalekobieżnych jest ona utrzymywana tylko na 24 trasach. Znaczenie gorzej jest na terenie województwa. Rejon Władysławowa, Pucka, Wejherowa jest odcięty od świata. We wtorek helikoptery zrzucały tam żywność. Sztab operacyjny organizuje we Władysławowie główny punkt zaopatrzenia ludności, skąd żywność będzie rozwożona saniami do gmin”.
Mimo zapewnień wojewody niewiele się zmieniało. Kilka dni później jego asystent Andrzej Ryszkiewicz raportował: „Już czwartą dobę sypie na wybrzeżu śnieg. W dalszym ciągu nie udało się uruchomić komunikacji tramwajowej. Z trudem utrzymywana jest komunikacja autobusowa, łącząca tylko główne dzielnice miasta. 47 autobusów ugrzęzło w zaspach. Po czterech dniach śnieżyc zaatakował nas mróz. Samochody zasypane po dach, a ulice odśnieża 20 tys. osób”.
O tym, jak było źle, niemal symbolicznie świadczy los Władysława Broniewskiego. Nie poety co prawda, lecz statku dziesięciotysięcznika nazwanego jego imieniem, który wtedy właśnie przymarzł do falochronu w Gdyni. „Przewalające się przez statek fale pokryły go warstwą lodu o wadze 1000 ton. PLO +Broniewski+ przechylił się o 35 stopni i tak przymarzł do portowego falochronu” – donosili reporterzy.
Wbrew nazwie zima roku 1979 nie była najmroźniejszą w minionym stuleciu. Niższe temperatury wystąpiły choćby w 1963 r., nie mówiąc już o rekordach z miejscowości Dubie pod Krakowem czy w Siedlcach, w których, odpowiednio w 1929 i 1940 r., termometry pokazywały mniej niż -40°C. To zaś, co było tamtego roku wyjątkowe, to rzeczywiście niezwykle intensywne opady śniegu, które ujawniły zupełną nieporadność władz. Varsavianista Rafał Jabłoński zgryźliwie zanotował: „Największym sukcesem stołecznej komuny w walce ze śniegiem było wyrzucenie z pracy dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. I to nie za zaspy na ulicach – jak nam ostatnio powiedział – ale za dostarczenie łopat nie tam, gdzie się ich miasto spodziewało. Komuś w magistracie coś się pokręciło, ale głowa musiała spaść”.
Potoczyło się ich więcej – dość powszechnie uważa się, że to właśnie te zimowe miesiące stały się gwoździem do trumny ekipy Edwarda Gierka. Oczywiście nie jedynym. Swoje zrobiły tzw. karnawał „Solidarności” i fala letnich strajków 1980 r. Faktem jest jednak, że sam Gierek musiał się przyznać do porażki – był to pierwszy rok od końca II wojny światowej, kiedy oficjalnie nie dało się ukryć spadku dochodu narodowego Polski. O 2,3 proc.
jiw / skp/