75 lat temu, 29 czerwca 1944 r., żołnierze batalionu „Zośka” uwolnili kilkunastu więźniów z warszawskiego szpitala Jana Bożego przy ul. Bonifraterskiej, blisko Starówki. Była to trzecia podobna akcja Armii Krajowej przeprowadzona w tym samym szpitalu w ciągu dwóch miesięcy. A zarazem przedostatnia polskiego podziemia przed wybuchem powstania.
Wczesnym latem roku 1944 wszystko już sprowadzało się do powstania. Nie było żadnego rozkazu, szeregowi żołnierze zapewne nie wiedzieli nawet o takich planach. A jednak przeciągająca się okupacja stała się już na tyle nieznośna, że konspiracja stawała się coraz mniej zakonspirowana, kolejne akcje coraz bardziej brawurowe… wszystko zmierzało do otwartego konfliktu. Jak pisał prof. Tomasz Strzembosz:
„Tym, co nadawało wiośnie 1944 r. jakiś szczególny ton, jakiś przedsmak zbliżającego się powstania, były walki o uwolnienie więźniów, coraz częstsze, codzienne potyczki, wywoływane faktem krążenia po ulicach Warszawy uzbrojonych grup konspiratorów, grup, które w tym piątym roku okupacji, coraz cięższej i trudniejszej do zniesienia, zderzały się z hitlerowskimi patrolami, rozbrajały poszczególnych Niemców, a czasem po prostu włóczyły się po mieście. Zwłaszcza czerwiec i lipiec 1944 r. był okresem ciągłych utarczek, nie zawsze związanych ze zleconymi przez dowództwo zadaniami bojowymi, a niejako zrodzonych przez sytuację i atmosferę coraz bardziej napiętą”.
Klimat do buntu
Profesor dodawał, że w tym okresie niemal codziennie wysyłano w miasto akowskie patrole mające interweniować w przypadku aresztowania kogoś przez Niemców, zapobiegać łapankom i ewentualnym egzekucjom. Coraz liczniejsze były także odbicia więźniów – choćby tak brawurowe jak wydostanie „Asa” – Benedykta Sylwestrowicza – ze szpitala Jana Bożego przy ul. Bonifraterskiej pod koniec kwietnia 1944 r. czy odbicie z tego samego miejsca piętnastu polskich więźniów 11 czerwca (tę akcję planował m.in. przyszły autor „Rozmów z katem” Kazimierz Moczarski, wówczas szef działu dochodzeniowo-śledczego Kierownictwa Walki Podziemnej).
Powodzenie takich akcji w tym akurat szpitalu jest dość zaskakujące. Tam właśnie zwyczajowo Niemcy zwozili postrzelonych przez siebie aresztantów – zarówno politycznych, jak i kryminalnych – również tam leczono więźniów Pawiaka. Szpital był więc stale strzeżony przez dość silny oddział dwudziestu ośmiu granatowych policjantów. Fakty mówiły jednak za siebie – skoro w ciągu dwóch miesięcy uwolniono ponad dwadzieścia osób, zapewne warto było spróbować po raz kolejny. Próbę tę zaplanowano na 29 czerwca 1944 r. Jak pisał prof. Strzembosz:
„Trzecia akcja odbicia więźniów ze szpitala Jana Bożego była przeprowadzona w sposób diametralnie odmienny od pierwszej, a także odbiegała znacznie od drugiej. Podczas gdy akcja +Parasola+ wykonana została pod osłoną nocy i przez ludzi częściowo przebranych za Niemców, a częściowo grających rolę funkcjonariuszy policji kryminalnej, odbicie dokonane dwa miesiące później przez żołnierzy batalionu +Zośka+ miało miejsce w samo południe i było niemal jawnym działaniem sił podziemia”.
Rozsądne, choć ryzykowne
W trakcie dwóch dni „Tadeusz” przedstawił dowództwu plan do akceptacji. Był on brawurowy. Do szpitala miały się dostać osobno dwie drużyny, jedna wejściem od ul. Sapieżyńskiej, druga zaś od ul. Bonifraterskiej. Dodatkowo dwóch ludzi miało pozostać na ulicy jako zabezpieczenie na wypadek przyjazdu Niemców – mieli wówczas unieruchomić samochód granatami w takim miejscu, by Niemcy nie mieli możliwości ostrzeliwania wycofujących się ze szpitala akowców. Dowództwo plan zaakceptowało i w czwartek 29 czerwca o godz. 11.30 dziesięcioosobowy (plus dwóch szoferów) oddział żołnierzy „Zośki” podjechał w okolice szpitala.
„Do budynku administracyjnego podchodzi tymczasem +Tadeusz+ i pilnującemu wewnątrz przejścia policjantowi podaje jakieś wymyślone przez jego kuzynkę uzasadnienie swojego pobytu w szpitalu. Przeszedłszy przez budynek administracyjny na podwórze, +Tadeusz+ kieruje się ku bramie przy ul. Sapieżyńskiej i od pilnującego robotnika żąda jej otwarcia” – pisał prof. Strzembosz na podstawie relacji samego Huskowskiego.
Nie obeszło się bez przeszkód – robotnik nie chciał bowiem otworzyć bramy i zrobił to dopiero, gdy od drugiej strony podjechał pod nią inny pracownik szpitala. Kiedy tylko brama uchyliła się, stojący przy niej oddział natychmiast wbiegł do środka i tym sposobem pierwotny plan został uratowany. „Tadeusz” wrócił do budynku administracyjnego, gdzie bez najmniejszego oporu, a podobno nawet z życzliwym przyjęciem sterroryzował pracowników szpitala, przeciął też kable telefoniczne. W tym samym momencie pozostali akowcy za pomocą drabiny pokonali drewniany płot, który oddzielał ich od właściwej części szpitala. Tam rozległy się pierwsze i jedyne strzały tej akcji – serią z peemu żołnierze powstrzymali napotkanych granatowych policjantów przed interwencją. Nie zabili ich jednak – po ich rozbrojeniu trzech akowców pozostało, aby ich pilnować, pozostali zaś już bez problemu dostali się na pierwsze piętro, gdzie leżeli poszukiwani przez nich ranni.
Relacje nie są w stu procentach zgodne – co do liczby uratowanych więźniów. Wersja oficjalna mówi o piętnastu, jeden z uwolnionych – Henri Bernard – wspominał z kolei o dziesięciu mężczyznach i dwóch kobietach. Z pewnością wiadomo, że wśród uwolnionych była jedna kobieta, w dodatku z dzieckiem.
Hałaśliwa konspira
Po wyprowadzeniu wręczono uwolnionym ubrania – być może skonfiskowane w szpitalnym magazynie. To dość ważny element, bo w zasadzie na żadnego z nich nie pasowały i tworzyli razem zbieraninę dość wyjątkową, a więc łatwo rzucającą się w oczy. Nie było jednak innego wyjścia. Po sforsowaniu płotu od ul. Sapieżyńskiej – a mówiąc konkretnie: wyrwaniu z niego kilku sztachet – cała grupa wydostała się na zewnątrz. Część uwolnionych zdecydowała się radzić sobie na własną rękę i po prostu odeszła, część jednak, szczególnie ciężej chorzy, skorzystali z okazji podwiezienia akowskimi samochodami. Zresztą był to bardzo ryzykowny moment i to nie tyle z powodu zagrożenia niemieckiego – choć podobno w czasie akcji niemieckie auta mijały szpital dwukrotnie. Problem w tym, że mieszkańcy okolicznych domów, którzy mieli możliwość obserwowania zdarzenia ze swych okien, przywitali wydostającą się ekipę… entuzjastycznymi okrzykami.
Punktualnie o godz. 12, po dwudziestu pięciu minutach, oba pojazdy bezpiecznie odjechały i po rozwiezieniu uratowanych zakończyły całą akcję w magazynie przy ul. Hipotecznej. Słowo „bezpiecznie” dotyczyło na szczęście również polskich pracowników szpitala. Niemcy nie wyciągnęli wobec nich konsekwencji, a jedynymi aresztowanymi byli rozbrojeni przez akowców granatowi policjanci.
T. Strzembosz, „Odbijanie i uwalnianie więźniów w Warszawie 1939–1944”, Warszawa 1972
T. Strzembosz, „Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939–1944”, Warszawa 1979
Wojciech Wysocki (PAP)
wjk / skp /