Zamach na Gomułkę z 3 grudnia 1961 r. mógł się powieść, gdyż jego sprawca, Stanisław Jaros świadomie zrezygnował z wcześniejszego odpalenia ładunku wybuchowego. Przygotowana przez niego bomba mogła być zabójcza – mówi dr Adam Dziuba z katowickiego oddziału IPN.
PAP: Co wiemy o okolicznościach zamachu na Gomułkę i jakie były jego konsekwencje?
Adam Dziuba: Przygotowania do zamachu Jaros zaczął jesienią 1961 r., więc można założyć, że trwały ok. dwa miesiące.
Rano 3 grudnia 1961 r. zamachowiec dokończył ostatnie przygotowania. Jego ładunek był tzw. „ładunkiem opancerzonym”, czyli należało się liczyć z gradem odłamków. Gdy zobaczył, że pojazdowi Gomułki towarzyszył tłum ludzi, zrezygnował z jego odpalenia, obawiając się przypadkowych ofiar. Zdecydował się wykonać zamach, kiedy Gomułka będzie wracał z kopalni. W decydującej chwili pomylił kolumnę transportową; wydawało mu się, że bardzo reprezentacyjne samochody, które poprzedzał wóz Polskiego Radia muszą być kolumną Gomułki. Wówczas odpalił minę, w konsekwencji czego doszło do ofiar wśród ludzi przypadkowo tam zgromadzonych. Gomułka był wówczas jeszcze na terenie kopalni, z której wyjechał później.
Rano 3 grudnia 1961 r. zamachowiec dokończył ostatnie przygotowania. Jego ładunek był tzw. „ładunkiem opancerzonym”, czyli należało się liczyć z gradem odłamków. Gdy zobaczył, że pojazdowi Gomułki towarzyszył tłum ludzi, zrezygnował z jego odpalenia, obawiając się przypadkowych ofiar. Zdecydował się wykonać zamach, kiedy Gomułka będzie wracał z kopalni.W decydującej chwili pomylił kolumnę transportową.
Użyty przez Jarosa materiał wybuchowy to melinit z niemieckiej miny znalezionej przez Jarosa. Wszystko w obudowie betonowej, w charakterze przydrożnego słupka, wyposażone w zapłon elektryczny, sterowany z domu Jarosa. Tak przygotowana bomba rzeczywiście mogła zabić.
PAP: Co wiemy o Stanisławie Jarosie i dlaczego pozostaje on kompletnie nieznaną postacią?
A.D.: Stanisław Jaros nie ukończył żadnych szkół, był samoukiem. Nie pracował w sposób stały, jedynie dorywczo. W czasach komunistycznych udawało mu się to dzięki temu, że pełnił swoiste usługi dla ludności. Posiadał wiedzę na temat urządzeń i sprzętu elektrotechnicznego, który naprawiał, a czasami konstruował dla swoich znajomych. Niekiedy pracował dorywczo w kopalni, ale głównie w związku z tym, że potrzebne mu były zapalniki i materiał wybuchowy. Mieszkał samotnie z matką, nie miał żony.
Biografia Jarosa nie jest niczym szczególnie tajnym; opowiada o nim jego siostra. Historycy znają Jarosa, a że tą sprawą interesuje się niewielu ludzi, to jego postać nie funkcjonuje w szerszym odbiorze społecznym.
PAP: Jak przebiegało śledztwo i proces?
A.D.: Wytypowano grupę 500 osób, które mogłyby mieć coś wspólnego z zamachem. Zajmowano się wszelkimi możliwymi tropami, ale w odróżnieniu od masowej inwigilacji po zamachu na Chruszczowa, skupiono się głównie na otoczce technicznej śledztwa: badaniu sprzętu i możliwości jego wykorzystania. Następnie grupę podejrzanych zawężono do 71 osób, u których jednego dnia przeprowadzono przeszukania szukając śladów narzędzi, którymi mogły być wykonane urządzenia inicjujące wybuch, np. cięcie blaszek czy przeginanie blaszek. Szukano też betonu, odprysków, rur kanalizacyjnych, które posłużyły do konstrukcji bomby. To wszystko znalazło się u Jarosa, dlatego też go zatrzymano. W toku śledztwa „załamał się w celi” i rozpoczął współpracę ze śledczymi.
Użyty przez Jarosa materiał wybuchowy to melinit z niemieckiej miny znalezionej przez Jarosa. Wszystko w obudowie betonowej, w charakterze przydrożnego słupka, wyposażone w zapłon elektryczny, sterowany z domu Jarosa. Tak przygotowana bomba rzeczywiście mogła zabić.
W procesie dano wiarę Jarosowi, że nie chciał zabić Chruszczowa dwa lata wcześniej, jednak uznano, że jego celem było pozbawienie życia Gomułki. Jarosa skazano na karę śmierci. Skazano też dwóch jego kolegów, którzy nie mieli nic wspólnego z zamachem.
PAP: Jak Jaros motywował swoje czyny?
A.D.: W toku śledztwa Jaros przyznał się, że jego działalność była wyrazem protestu. Należy jednak pamiętać o pewnym historycznym kontekście. Jego towarzysz z celi, agent SB, opowiadał o różnych bohaterach, którzy występowali pod otwartą przyłbicą, co skłoniło go do zwierzeń. W latach 60. nie było aż takiej negacji terroru indywidualnego. Wówczas z pełną estymą wspominaną np. zamachowców na cara, czy to rosyjskich, czy polskich. Owszem, uważano to za terror, ale także uznawano jako dopuszczalną metodę zwalczania przeciwnika politycznego.
PAP: Jaka była skala terroryzmu w okresie PRL i jakiego rodzaju były to działania?
A.D.: Pamiętamy np. przypadek braci Kowalczyków. Mam wrażenie, że były to jednak odosobnione przypadki.
„Terroryzm” jako taki mógł się pojawić dopiero w latach 80. przy okazji porywania samolotów lub napadów na ambasady. W latach 60. takiego zjawiska nie było; były natomiast zamachy. Oczywiście władza mogła samoistnie nazywać zamachowców terrorystami.
PAP: Czy media PRL-owskie informowały o przypadkach terroryzmu? W jaki sposób?
A.D.: Media w PRL-u nie mogły o tym informować i nie informowały. Był bardzo szczelny parasol ze strony cenzury, a przede wszystkim aparatu bezpieczeństwa. Szczęśliwie dla władzy informacje o zamachach na Chruszczowa i Gomułkę nie przeciekły do prasy zagranicznej. To, że one się nie ukażą w prasie lokalnej było oczywiste – tego rodzaju faktów po prostu nie nagłaśniano. Ukazywały się artykuły o powodzeniu wizyty Gomułki, tyle, że zręcznie pominięto w nich fakt wybuchu.
Rozmawiał Waldemar Kowalski (PAP)
wmk/ ls/