Celem prowadzonych przesz Instytut Pamięci Narodowej ekshumacji jest przewrócenie czci ofiarom represji komunistycznych z lat 40. i 50. - tłumaczy w wywiadzie dla PAP dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, pełnomocnik prezesa IPN ds. poszukiwań. Zespół kierowany przez Szwagrzyka w ostatnich latach dokonał m.in. ekshumacji ofiar terroru komunistycznego na cmentarzach we Wrocławiu i Warszawie. Zdaniem historyka IPN w Polsce wciąż w bezimiennych mogiłach leży od 30 do 40 tys. więźniów politycznych z lat 40. i 50. XX w.
PAP: W którym roku zaczynał pan pierwsze ekshumacje?
Krzysztof Szwagrzyk: To pierwsze najważniejsze wydarzenie, które zadecydowało o tym, co teraz robię, miało miejsce na początku lat 90. Wtedy to podjąłem poszukiwania poszczególnych oddziałów polskiego podziemia niepodległościowego, czyli zbrojnego podziemia antykomunistycznego lat 40. i 50. Ale pierwsze ekshumacje udało się zrobić dopiero w 2003 r. Pamiętam, że chodziło o kpt. Włodzimierza Pawłowskiego - założyciela i dowódcę naszej dolnośląskiej organizacji antykomunistycznej występującej pod nazwą "Kresowiak".
Po 2003 r. były inne miejsca najpierw na Dolnym Śląsku, potem na Opolszczyźnie. Z czasem rozszerzaliśmy naszą działalność na inne miasta: Szczecin, Poznań czy Warszawę. Poszukiwania i ekshumacje to wielkie przedsięwzięcie. Świadczą o tym liczby. W latach 1944-1956 w Polsce wydano 8 tys. wyroków śmierci, które w większości wykonano. Ok. 10 tys. ludzi zginęło w walce bądź w wyniku różnych działań pacyfikacyjnych Urzędu Bezpieczeństwa, jednostek wojska i KBW. Ponad 20 tys. ludzi zmarło w więzieniach. Tych, których zakatowano w poszczególnych urzędach bezpieczeństwa, nikt dotychczas nie policzył. W ogromnej większości szczątki tych ludzi zostały ukryte w miejscach, których do dzisiaj nie możemy odnaleźć.
Krzysztof Szwagrzyk: W latach 1944-1956 w Polsce wydano 8 tys. wyroków śmierci, które w większości wykonano. Ok. 10 tys. ludzi zginęło w walce bądź w wyniku różnych działań pacyfikacyjnych Urzędu Bezpieczeństwa, jednostek wojska i KBW. Ponad 20 tys. ludzi zmarło w więzieniach. Tych, których zakatowano w poszczególnych urzędach bezpieczeństwa, nikt dotychczas nie policzył. W ogromnej większości szczątki tych ludzi zostały ukryte w miejscach, których do dzisiaj nie możemy odnaleźć.
Żałuję, że poszukiwanie tych ludzi rozpoczęto tak późno, dopiero 20 lat od upadku komunizmu. Żyjemy w państwie, w którym prawie masowo nadaje się ulicom imiona bohaterów: rotmistrza Witolda Pileckiego, generała Augusta Emila Fieldorfa, a jednocześnie nie znamy miejsc ich pochówku. Chcemy doprowadzić do zmiany tej sytuacji i powoli udaje się nam to robić.
PAP: Czy napotykał pan w swojej pracy na takie ludzkie historie, które w trakcie badania okazywały się inne niż wskazywały na to początkowe informacje? Jak reaguje na takie wiadomości rodzina i czy wzbraniają się przed ewentualną niechlubną prawdą?
Krzysztof Szwagrzyk: Każdy, kto decyduje się na poznanie korzeni własnej rodziny, podejmuje decyzję bardzo odpowiedzialną. Ludzie czasami nie mają świadomości, do jakiej materii mogą się zbliżyć. Bywa bowiem tak, że są pozytywnie zaskoczeni tym, do jakiej rodziny należą, kim byli ich przodkowie. Bywa też tak, że żałują, bo dowiadują się o bardzo bolesnych zdarzeniach. Zawsze, gdy ktoś mnie pyta o możliwość pomocy proszę, żeby się nad tym dobrze zastanowił. Taka osoba musi mieć pewność, że chce, że jest gotowa też i na złe wiadomości. To nie znaczy, że te wiadomości będą złe. Chodzi raczej o to, że ten ktoś musi być przekonany, że chce poznać historię własnej rodziny bez względu na to, jaka ona była. Staram się też, już po zapoznaniu się z materiałami, nie przekazywać złych informacji. W takiej sytuacji sugeruję, aby dana osoba sama zapoznała się z dokumentacją i przeanalizowała akta.
PAP: Wróćmy do ekshumacji. Od czego pan zaczyna poszukiwanie osoby i jej miejsca pochówku? Od informacji, na którą pan trafił w dokumentach, od prośby rodziny?
Krzysztof Szwagrzyk: W zależności od sytuacji są różne drogi postępowania. Interesują mnie wszystkie miejsca, gdzie leżą ofiary systemu komunistycznego. Są takie, o których dużo wiemy, jak np. Łączka na Powązkach czy Służew w Warszawie albo Cmentarz Osobowicki we Wrocławiu. W takich przypadkach sytuacja jest inna niż w małych miejscowościach, gdzie coś się mówiło, ale nie ma żadnych dokumentów. Jedyna wiedza, jaka pozostała, to relacje świadków, czasami strzępy informacji.
PAP: Rozumiem, że w dużych miastach i nekropoliach sytuacja jest prostsza niż w przypadku małych miejscowości?
Krzysztof Szwagrzyk: Nie do końca. Dokumentacja dotycząca Cmentarza Osobowickiego, gdzie leży kilkaset osób, będzie większa od tej, która dotyczy małej miejscowości powiatowej. Nie oznacza to jednak, że poszukiwania w dużym mieście będą prostsze. Każde miejsce badamy inaczej, bo specyfika lokalna zawsze ma znaczenie. Najlepszym przykładem niech będzie Cmentarz Osobowicki we Wrocławiu i kwatera "Ł" na Powązkach w Warszawie. Na podstawie tego samego zarządzenia szefa departamentu więziennictwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego ze stycznia 1944 r. naczelnicy poszczególnych więzień byli zobligowani do – nazwijmy to – ucywilizowania chowania więźniów. Chodziło o to, żeby nie chowano ich byle gdzie, tylko żeby chować ich na lokalnych cmentarzach komunalnych. W tym samym czasie we Wrocławiu wyznaczono na potrzeby wyłącznie więzień pola: 81A i 120 Cmentarza Osobowickiego. Z kolei na Powązkach w Warszawie wyznaczono Łączkę – wyłącznie dla więźniów straconych.
Kiedy prowadziliśmy działania ekshumacyjne na Cmentarzu Osobowickim, mogliśmy wziąć księgę cmentarną, w której mamy zapisane imiona, nazwiska więźniów i ich datę urodzenia, śmierci oraz pole, na których zostali pochowani. To nie oznacza, że dokładnie tam tych ludzi pochowano. Było wiele przekłamań i pomyłek, choć był konkretny dokument. Na przykład na Osobowicach, kiedy znajdowaliśmy szczątki dwóch osób w jednej jamie grobowej, byliśmy bardzo zaskoczeni, bo każdy więzień raczej miał tam swój grób.
W Warszawie z kolei tych, których skazano na karę śmierci i stracono, nie wciągano na żadną ewidencję. Cały obszar Łączki w latach 60. i 70. został przykryty ponad metrową warstwą ziemi z gruzem. Następnie ta kwatera została przeznaczona do innych pochówków. I kiedy robiliśmy tam ekshumacje, byliśmy bardzo zaskoczeni, jeżeli gdzieś w jamie grobowej znajdowaliśmy jednego więźnia, ponieważ przeważnie w jednej jamie chowano tam trzech, czterech, a nawet dziewięciu ludzi. Mówimy o tym samym okresie terroru, takich samych przepisach, dwóch dużych miastach. Proszę zwrócić uwagę, jak potężne są różnice.
Mówiłem o Wrocławiu i Warszawie. Muszę jeszcze powiedzieć o bardzo intensywnych poszukiwaniach ok. 200 partyzantów oddziału Henryka Flamego, ps. Bartek, z Narodowych Sił Zbrojnych. Przypomnę, że jeden z najlepszych, kilkusetosobowych oddziałów partyzanckich działających na Podbeskidziu został zlikwidowany jesienią 1946 r. w wyjątkowo perfidny i podstępny sposób. Prowokacja powstała w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Dwóch podstawionych przez UB, podających się za przedstawicieli Zachodu ludzi doprowadziło do tego, że dowódca zgodził się na przerzucenie partyzantów za granicę. Przyjeżdżali na Opolszczyznę i tam w trzech różnych miejscach, które do tej pory są przez nas poszukiwane, zostali wymordowani. Dwie grupy 30, 40-osobowe zostały wysadzone w powietrze i do dzisiaj znajdujemy tylko małe fragmenty ich kości, butów czy oprzyrządowania wojskowego. W innym przypadku partyzantów ugoszczono kolacją, podano alkohol zatruty środkami nasennymi i tych śpiących w baraku ludzi także wysadzono w powietrze. Inną z grup rozstrzelano w sposób katyński, czyli rozbierano ich do naga, sprowadzano do dołu i tam strzałem w potylicę pozbawiano życia. Tych 200 ludzi do dzisiaj nie ma swoich grobów. Wymordowano ich w kilku miejscach koło Starego Grodkowa. Wcześniej prokuratorzy przez 20 lat szukali tego miejsca. Teraz robimy to my. Dwa tygodnie temu udało się odnaleźć szczątki kilkunastu młodych ludzi, na których są ślady strzelania w potylicę, przestrzelin na nogach i rękach. Dzisiaj nie wiemy jeszcze, która to jest grupa, nie wiemy, czy z całą pewnością jest to grupa Bartka czy jakaś inna grupa partyzancka. Wiemy jednak, że to jest jakaś grupa polskiego podziemia niepodległościowego.
PAP: Który moment w tej pracy jest dla pana najbardziej satysfakcjonujący?
Krzysztof Szwagrzyk: Są dwa takie momenty. Pierwszy, gdy dostajemy odpowiedź z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu, że przesłane do badań próbki potwierdzają na 99,9 proc., iż mamy do czynienia z osobą, której poszukiwaliśmy. Drugi moment to jest chwila uroczystego pogrzebu. Zawsze organizujemy wojskowy pogrzeb z kompanią honorową.
Pamiętam, gdy w 2008 r. w miejscowości Młodojewo pod Koninem chowaliśmy marynarza Stefana Półrula. To był człowiek skazany na karę śmierci w Gdańsku. Jego szczątki udało się odnaleźć na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Po identyfikacji zorganizowaliśmy uroczysty pogrzeb. Stojąc przy jego trumnie przypomniałem sobie, jak jeden z jego kolegów opowiadał, że ubecy często do nich mówili "nigdy nie wrócisz do domu, bandyto". To było zdanie, które za mną chodziło. Stojąc na tym cmentarzu, widząc tłumy ludzi, pomyślałem, że mam ogromną satysfakcję, bo sprawa pojedynczego człowieka się kończy, zostaje zamknięta i on wraca do domu.
Krzysztof Szwagrzyk: Pamiętam, gdy w 2008 r. w miejscowości Młodojewo pod Koninem chowaliśmy marynarza Stefana Półrula. To był człowiek skazany na karę śmierci w Gdańsku. Jego szczątki udało się odnaleźć na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Po identyfikacji zorganizowaliśmy uroczysty pogrzeb. Stojąc przy jego trumnie przypomniałem sobie, jak jeden z jego kolegów opowiadał, że ubecy często do nich mówili "nigdy nie wrócisz do domu, bandyto".
Dla mnie nie istnieją sprawy masowych pochówków. Odrzucam takie podejście. Tam ginęli konkretni ludzie, a nie 200. Każdy miał swoje imię, nazwisko i rodzinę. Naszym celem jest nie tylko odnalezienie miejsca pochówku, szczątków tych ludzi, ale również przywrócenie im czci, imion i nazwisk.
PAP: Kiedy przestanie pan szukać?
Krzysztof Szwagrzyk: Nigdy. To niemożliwe. Należę do tych szczęśliwych ludzi, którzy robią to co kochają i jeszcze mi za to płacą. To jest moja praca i pasja. Powiedziałbym, że nawet bardziej pasja, a dopiero potem praca. Gdybyśmy żyli w kraju o innej historii, to przede wszystkim nie miałbym co robić. Wbrew temu, co próbuje się nam wmówić, społeczeństwo polskie jest zainteresowane własną historią, również młode pokolenie.
PAP: Jeździ pan po całym kraju i szuka miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego. Czy to znaczy, że wyspecjalizował się pan w tego typu poszukiwaniach?
Krzysztof Szwagrzyk: W listopadzie ubiegłego roku podpisano porozumienie (o współpracy między IPN, Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Ministerstwem Sprawiedliwości – przyp. PAP). Zaraz potem prezes IPN powołał mnie na stanowisko swojego pełnomocnika ds. poszukiwań. W związku z tym pełnię tę funkcję, mając ludzi zaangażowanych w poszczególnych miastach, którzy pomagają mi w tej pracy. Udało mi się – mogę powiedzieć z satysfakcją – zgromadzić zespół ludzi, którzy mają wiedzę, doświadczenie i co najważniejsze, pasję. Ludzie, którzy są specjalistami najwyższej klasy. To oni m.in. badają szczątki ofiar katastrofy smoleńskiej. Oni badali wszystkie szczątki naszych lotników, którzy zginęli w katastrofie Casy.
PAP: Co jest dla pana najtrudniejsze w tej pracy?
Krzysztof Szwagrzyk: Powiem, co mnie boli. Brak wrażliwości niektórych ludzi na to, co robimy. Pytania, które mnie szczególnie bolą, to: "Ale po co to robić? Ale przecież to jest niepotrzebne wydawanie pieniędzy, leżą w tej ziemi, to niech dalej leżą". Nie potrafię spokojnie przejść nad takimi pytaniami, bo to świadczy, że część społeczeństwa zatraciła wrażliwość. Przecież każdy z nas ma bliskich, każdy kogoś stracił i każdy idzie na cmentarz i kładzie świeczkę na rzeczywistym grobie. I nie trzeba specjalnej wyobraźni, żeby wiedzieć, że każdy chce mieć taką możliwość.
Krzysztof Szwagrzyk: Odkrywając przeszłość pokazujemy, że jeśli walczyłeś dla Polski, to nawet po 60 latach będą poszukiwane twoje szczątki. Nie można mówić o teraźniejszości, o przyszłości, jeśli nie znamy swoich korzeni.
Nie potrafię zrozumieć, jak można zadawać takie pytania, mówić o pieniądzach w takich sytuacjach, dopatrywać się niskich pobudek, że chodzi o zemstę na ludziach aparatu represji. Nigdy w tych naszych działaniach nie myśleliśmy o zemście. Robimy to po to, by tych ludzi przywrócić pamięci, żeby odnaleźć naszych bohaterów, żeby ten tragiczny okres naszej historii w sposób definitywny i naukowy zamknąć.
PAP: Czy poznanie i zamknięcie tego etapu historii pomoże nam w przyszłości?
Krzysztof Szwagrzyk: Wierzę, że tak. Przede wszystkim budujemy jeden z elementów naszego państwa. Państwo, które nie dba o swoich bohaterów, jest skazane na porażkę. Takie mam wewnętrzne przekonanie. Państwo, które nie docenia wysiłku ludzi, którzy walczyli o niepodległość swojego kraju, nie może się prawidłowo rozwijać. Nie wierzę w to, że można zrobić grubą kreskę i powiedzieć: od teraz startujemy i patrzymy wyłącznie w przyszłość. Nie wierzę w to, że - jak nam się teraz próbuje wmówić – naród przestaje być wartością, historia narodu nie jest wartością, a wszyscy jesteśmy jednym wielkim globalnym społeczeństwem. Nie. Każdy z nas urodził się z konkretnych rodziców, w konkretnym państwie, które ma swoją historię, gdzie istnieje określony system wartości, jest jakaś tradycja.
Odkrywając przeszłość pokazujemy, że jeśli walczyłeś dla Polski, to nawet po 60 latach będą poszukiwane twoje szczątki. Nie można mówić o teraźniejszości, o przyszłości, jeśli nie znamy swoich korzeni. (PAP)
Rozmawiała Urszula Małecka
umw/ pdo/ mlu/ gma/