Po opublikowaniu przed dwoma laty przez Muzeum Historii Polski obszernych fragmentów „Dziennika” Władysława Konopczyńskiego nikt już nie może wziąć jednego z klasyków polskiego dziejopisarstwa i twórcy idei Polskiego Słownika Biograficznego za typ oderwanego od rzeczywistości „zasuszonego profesora”, często brany za cel przez satyryków i karykaturzystów.
Temperamentu Konopczyńskiego można się było domyślić i wcześniej, choćby czytając „Dzieje Polski nowożytnej” czy kolejne biografie skrzące się od bon motów i uszczypliwości; dopiero jednak „Dziennik” pokazał uczonego jako zapalonego myśliwego, sui generis podkrakowskiego ziemianina, męża i ojca, causera, okazjonalnie – entuzjastę intryg akademickich, a jednocześnie – obywatela gotowego do konkretnych działań w sprawach publicznych, nawet wiążących się ze sporym wysiłkiem i z ryzykiem.
Do takich działań należała bez wątpienia misja, w jakiej został wydelegowany (wraz z innym krakowskim profesorem, Tadeuszem Stanisławem Grabowskim) do Belgradu przez Polską Komisję Likwidacyjną w listopadzie 1918 r.; była to misja nie tyle może „straceńcza”, ile skierowana najzupełniej „w nieznane”, w poprzek gasnących linii frontu i granic rozpadających się i nowo powstających państw.
Jej celem było uzyskanie pomocy Sprzymierzonych dla polskiego Lwowa w chwili, gdy rozgorzały tam walki ze stroną ukraińską. Dziś robią na nas wrażenie nie tyle bezpośrednie skutki tej misji (o których trudno mówić) czy jej echa, które przyczyniły się do „wizerunkowych” sukcesów Polski w konstytuującym się Królestwie Serbów, Chorwatów i Słoweńców i pośrednio do ocieplenia relacji polsko-jugosłowiańskich w dwudziestoleciu międzywojennym, ile determinacja, z jaką dwóch uczonych wyruszyło w podróż właściwie „w ciemno”, w sytuacji gdy trudno mówić o jakichkolwiek prawomocnych paszportach czy walutach, brak nie tylko przedstawicielstw dyplomatycznych, lecz i najbardziej podstawowych informacji o sytuacji na południe od Polski, a kolejne kraje, przez które przyjdzie uczonym przejeżdżać, ogarnięte są rewolucyjnym wrzeniem.
Co będzie ze Lwowem?
Na zorganizowanie misji zdecydowano się właściwie z dnia na dzień, na wiadomość o starciach, jakie wybuchły we Lwowie i ich niekorzystnym przebiegu dla strony polskiej. „Dowiedziałem się wczoraj wieczorem, że [Stanisław, prof. – przyp. red.] Stroński na wiecu wsadził mnie do Komitetu Odsieczy Lwowa” – notuje Konopczyński pod datą 11 listopada i, co znamienne, przez kolejne dni doniesienia z Galicji Wschodniej zdecydowanie przeważają nad informacjami o wydarzeniach „ogólnopolskich”.
„Teraz z bijącym sercem czeka się wieści ze Wschodu. Odsiecz Przemyśla nie zawiodła, ale co będzie ze Lwowem? Roja półgębkiem, w chaotycznych frazesach daje do zrozumienia, że sił nie ma. A tymczasem raz po raz słychać, że ten czy ów pułk wraca czy rozłazi się i że tysiąc dzielnych ludzi mogłoby ocalić Lwów. Niepojęte niedołęstwo” – zżyma się profesor dzień później. Wyraźnie widać, jak – niezależnie już od niechęci umiarkowanego narodowca, jakim był Konopczyński, do „socjałów” przejmujących władzę w Lublinie i w Warszawie – perspektywa lokalna czy „dzielnicowa” przeważa nad ogólnopolską.
Było to tym bardziej naturalne, że Konopczyński oprócz wspomnianego wyżej powołania ad hoc do Komitetu Obrony Lwowa powiązany był z Polską Komisją Likwidacyjną (PKL) – jedną z najważniejszych struktur powstałych na gruzach państw zaborczych, zwykle pamiętaną jeszcze mniej niż Rada Regencyjna w Królestwie Polskim, od lata 1918 r. coraz śmielej sięgającą po władzę. Powstała ona – przypomnijmy – w sposób bardzo „legalistyczny”, swoisty dla konstytucyjnego (choć upadającego) Cesarstwa Austro-Węgierskiego: już 8 października 1918 r. w krakowskim pałacu Wielopolskich zebrali się posłowie do Sejmu Krajowego oraz wiedeńskiej Rady Państwa, którzy zadecydowali o tworzeniu tymczasowych organów przejmujących władzę z rąk czynnej jeszcze administracji austriackiej. Przy tej okazji padły słowa o „ziemiach polskich w obrębie monarchii [austriackiej] należących [już] do państwa polskiego” i powołaniu PKL. Politycznie udało się zapewnić współdziałanie najważniejszych partii zaboru austriackiego: PSL „Piast” z Wincentym Witosem, PPSD z Ignacym Daszyńskim i Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego z Aleksandrem Skarbkiem.
„Zabawa w rząd”
Polska Komisja Likwidacyjna mimo przywiązania do formalnej stolicy Galicji, jaką był Lwów, zdecydowała się rozpocząć tworzenie swoich struktur w Krakowie – i ze względu na wymowę symboliczną, i niechęć do dalszego zadrażniania relacji z Ukraińcami. Na czele Polskiej Komendy Wojskowej w Krakowie stanął wspomniany wyżej płk Bolesław Roja (oficer armii austro-węgierskiej, do 1916 r. czynny w Legionach, choć skłócony z Komendantem po bitwie pod Jastkowem); w „pełzający” sposób przejmowano kolejne urzędy. In gremio PKL zamanifestowała swoje istnienie 28 października (znów z udziałem polskich posłów), dwa dni później podporządkowała jej się krakowska policja na czele z dyr. Rudolfem Krupińskim; do ostatecznego ukonstytuowania się Komisji doszło na posiedzeniu 4 listopada 1918 r.
Nie było to ciało do końca sprawcze: wiele osób powołano do władz ze względu na dawne zasługi (szczególnie ujmujący był Włodzimierz Tetmajer, wówczas blisko sześćdziesięcioletni, na czele Wydziału Wojskowego PKL) lub komeraże partyjne; na szczycie stale trwały przetasowania (Ignacy Daszyński, wiceprzewodniczący PKL, złożył funkcję już dwa dni po ukonstytuowaniu się Komisji, by stanąć na czele rządu w Lublinie), wielu aktywistów średniego szczebla zajęło się decorum: do najczęściej przywoływanych cytatów związanych z PKL należą słowa Jana Hupki (posła na sejm austriacki, aktywisty Legionów, wydawcy i publicysty zajmującego się tematyką rolniczą) komentującego cierpko: „Chcą drukować banknoty, stemple i znaczki pocztowe, nie rozumiejąc, że ich banknoty nie będą miały żadnej wartości. Jest to zabawa w rząd, farsa, która byłaby śmieszna, gdyby nie przyczyniała się do szerzenia anarchii”.
Niemniej – PKL działała, usiłowała nie tyle szerzyć anarchię, ile jej przeciwdziałać, przejmując urzędy i magazyny od urzędników Monarchii, prowadzić werbunek, a przynajmniej – minimalizować chaos spowodowany dezercjami, utrzymywać komunikację między miastami i telegrafy. Po 11 listopada nawiązano naturalnie łączność z Warszawą, jednak odsiecz dla Lwowa przyszło początkowo organizować własnymi siłami.
Grupa uderzeniowa „San”, zorganizowana przez płk. Roję, zdołała 12 listopada odbić Przemyśl; tworzona przez gen. Tadeusza Rozwadowskiego, mianowanego Naczelnym Dowódcą Wojsk Polskich w Galicji Wschodniej Armia „Wschód”, dopiero się organizowała: pierwsze oddziały pod dowództwem ppłk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego wyruszą z Przemyśla 19 listopada. W tej sytuacji w kręgach kierowniczych PKL zrodziła się myśl o uzyskaniu pomocy od Sprzymierzonych. Najbliżej – relatywnie najbliżej, mówimy wszak o tysiącu kilometrów! – i bez przegrody w postaci kilkumilionowej armii niemieckiej znajdował się Front Salonicki. Dowodzący nim gen. Franchet d’Espérey doprowadził już kilka tygodni wcześniej do wycofania się z wojny Bułgarii, a pośrednio – do załamania się frontu włoskiego: w połowie października w wyniku forsownego marszu oddziałów francuskich i serbskich szturmem wziął Macedonię i Serbię, doprowadzając przy okazji do upadku rządu Envera Paszy w Stambule; 1 listopada 1918 r. stanął w Belgradzie, a osiem dni później przekroczył Dunaj, zmuszając rząd Węgier, na czele z hrabią Mihály Károlyim, do podpisania rozejmu.
Sakwojaże, paltot, słonina
Kto może ruszyć do Belgradu z „Mission impossible”? 38-letni Konopczyński jest poliglotą, wziętym wykładowcą, nieźle trzyma się w siodle i robi bronią. Z ramienia polityków orientacji narodowej bywał wielokrotnie w Wiedniu, wcześniej w lipcu, gdzie konferował z posłami i politykami nie tylko czeskimi, lecz i słoweńskimi oraz serbskimi: ks. Antonem Korošcem i Svetozarem Pribićeviciem. O jego kandydaturze zaczyna się mówić coraz bardziej serio. „Namyślamy się ze Strońskim, kto poleci za granicę” – komentuje on sam, na razie półgębkiem, 13 listopada. Tymczasem sytuacja robi się coraz gorsza. „W ciągu dnia przyszły bardzo złe nowiny […], że Lwów może się trzymać jeszcze tylko trzy dni. W dodatku zapis ochotników znów osłabł. […] Najczarniejszy pesymizm w poglądach na naszą zdolność państwowotwórczą nie przewidywał chyba tak ohydnej sytuacji” – dodaje 15 listopada. Trzeba działać! „Raniutko wpadł do mnie Grabowski z wiadomością, że mamy gdzieś jechać z ramienia Komisji” – zapisuje Konopczyński w sobotę 16 listopada.
I zaczyna się. Sakwojaże, paltot, słonina na drogę. „Duś [małżonka] pomagała w pakowaniu żywności i ubrania […] O siódmej [wieczorem] byliśmy w PKL – długie czekanie na instrukcje. Straszna francuzczyzna – przekręcanie nazwisk!”. Najpewniej szło o głównego adresata misji: trzeba jednak dodać, że również Anglicy do końca działań na froncie salonickim nie radzili sobie z wymową nazwiska gen. Francheta d’Espéreya, określając go przydomkiem „desperate Frankie”. „O, Komisjo nad Komisjami!” – wzdycha jednak poliglota Konopczyński.
Ruszają. Aby na południe! W czeskim Boguminie, dla Galicji od zawsze węźle kolejowym, przerzucają walizki do pociągu wiedeńskiego. „Wiedeń smutny, zgaszony, ponury. Afisze o rzplitej demokratycznej. Pomniki sterczą jak ogłupiałe. Zimno” (17 listopada). Dwaj profesorowie wędrują po Wiedniu w poszukiwaniu delegata PKL, który opatrzy ich pisma przewodnie kolejnymi pieczęciami – nie tyle od Annasza do Kajfasza, ile od Gałeckiego do Habichta. „Włóczęga bez snu, obiad drogi a chudy”. Nad ranem znów do pociągu. Śnieg. „Jazda na korytarzu, siedząc na walizeczce. Byłoby zimno, gdyby nie ścisk wracających z frontu żołnierzy Węgrów. Przyjazd coś 7:30. Stanęliśmy w braku lepszego przytułku w obskurnym hotelu Debrecen”. Podawani z rąk do rąk przez eksdyplomatów, dawnych działaczy NKN, galicyjskich baronów, dwaj profesorowie trafiają jeszcze tego samego dnia po południu przed oblicze sędziwego ministra wojny, hr. Batthyányego. Państwa już nie ma, ministerstwa nie ma, ale są jeszcze automobile i przepustki: Grabowski i Konopczyński dostają ją „aż do Szabadki, gdzie stoją Serbowie. Dobra drzemka, podwieczorek cukierniczy – i jazda!” (18 listopada). Szabadka, czyli Maria Theresiopal, okazuje się Suboticą, serbski student przeprowadza ich przez granicę, „Serbowie wcale nieźle mówią po francusku”. Około szóstej po południu stają „w Nowym Sadzie, czyli Újvidék, czyli Neusatz nad Dunajem. […] Okazuje się, że [głównodowodzącego] Francheta nigdzie w pobliżu nie ma, tylko gen. Henrys ma prowadzić ekspedycję na Węgry”. A zatem – do Belgradu! „Już czwarty dzień w podróży, a do celu daleko. Niewiele pomożemy Lwowowi” – wzdycha Konopczyński 20 listopada rano, nie wiedząc, że właśnie ruszyła kontrofensywa.
Płyną w dół Dunaju – dwa i pół dnia, we mgle, mijając wczesną krę – serbskim holownikiem pod komendą francuską. Do stolicy nowo powstającego królestwa trafiają 21 listopada wieczorem. Czyżby cała podróż była na darmo? „Franchet d’Espérey już od paru dni odjechał do Salonik, a Henrys dopiero spodziewany z Niszu”. Wędrują po mieście. „Belgrad biedny, opustoszały. Tylko chorągwie wszystkich państw koalicji usiłują wyrazić radość mieszkańców i przybyłego niedawno króla. […] Cały dzień spędziliśmy, włócząc się po jadłodajniach. Paradujemy z szarfami biało-amarantowymi”.
Wyższe sfery
I tak zaczyna się czekanie w przedpokojach misji wojskowej. Konopczyński nie traci, rzecz jasna, czasu. „Napisałem dzieje lat 1751–1758 dla Encyklopedii; spróbuję też może pisać na pamięć +Michała Korybuta+” – notuje 26 listopada. A prócz tego – wędrówki po księgarniach, zwiedzanie, ba! – życie towarzyskie. „Jadamy obiady w Grand Hotelu, gdzie zawarliśmy znajomość z jakimś oficerem francuskim; obiady – albo tam, albo w naszym hotelu, gdzie śpiewają z akompaniamentem mandolin jakieś w miarę przystojne Serbki. Jedna z nich, nad miarę przystojna, nie śpiewa, tylko siedzi w malowniczym ludowym stroju z obojętną, znudzoną miną”.
Nie wiemy, czy profesorowi udało się przełamać zdumiewającą obojętność czarnobrewej mandolinistki, bo on sam woli pisać o kontaktach nawiązywanych w wyższych sferach. A tu jest z pewnością skuteczny: już pierwszego dnia pobytu w Belgradzie, 22 listopada, stara się o adres rektora uniwersytetu w Belgradzie, Bogdana Gavrilovicia, gdzie ad hoc zawiązuje się „sympatyczne zebranie polsko-jugosłowiańskie. Zeszło się coś z dziesięciu profesorów i innych inteligentnych Serbów”. Z rektorem prof. Konopczyński zawiązuje nader przyjazne stosunki – jako niezrównany archiwożerca czym prędzej rozpoczyna przymiarki do kwerendy w belgradzkich zasobach, tym bardziej że starania o audiencję przypominają sceny z arcydzieła Stanisława Lema, czyli „Pamiętnika znalezionego w wannie”: gen. Henrys przyjmuje polskich delegatów, po kilkukrotnym przekładaniu terminu, 23 listopada wieczorem. „Nadzwyczaj miły człowiek, zresztą o sprawach polskich bardzo słabo poinformowany” – wzdycha kronikarz. Generał „obiecuje zapoznać się ze sprawą”, dwa dni później zaprasza na kolejne spotkanie, „rozpytuje się o niektóre szczegóły i przyjmuje notę [w sprawie ewentualnej odsieczy dla Lwowa]”, którą ma przekazać „via Franchet do Paryża”.
We Lwowie kule świszczą, ogarnięty melancholią prof. Grabowski postanawia wrócić do Krakowa, prof. Konopczyński w dzień pisze o Stanisławie Auguście, wieczorami dla odprężenia słucha mandolinistek. „Na porządku dziennym jedzenie śliwek, jedynej rzeczy, która tu tanio kosztuje” (26 listopada). Cztery dni później odbywa jeszcze dwie konferencje z gen. Henrysem, podejmuje decyzje o powrocie via Zagrzeb i Wiedeń wraz z francuską misją wojskową; 30 listopada wsiada na pokład promu płynącego przez Dunaj do Zemunu na drugim brzegu (most kolejowy jest jeszcze zniszczony). „Stanęliśmy wszyscy w najparadniejszym hotelu, kawa, gawęda, potem kończenie sprawozdania dla Komitetu Paryskiego. Wieczorem wyczytałem w kawiarni niespodziewaną a radosną wieść o odzyskaniu Lwowa. Okazuje się, że można było mieć świeże nowiny, jeżdżąc do Zemunu!” – konkluduje profesor.
Było warto?
Do Krakowa dociera cztery dni później, z solidnym zapasem suszonych śliwek, którymi uraduje dzieci i żonę. Lwów został odbity polskimi siłami, gen. Franchet nie kwapił się do marszu do Galicji (w lutym 1919 r. podejmie za to działania przeciw Węgierskiej Republice Rad, a na Ukrainę i tak trafi, dowodząc francuskim korpusem ekspedycyjnym w Odessie). Warto było?
Zdecydowanie. Jesienią 1918 r. powstające rządy Polski i Królestwa SHS oczywiście, „wiedziały o sobie wzajemnie”, brakowało jednak, w sytuacji (po)wojennego chaosu, płaszczyzn i narzędzi do nawiązania bezpośrednich stosunków. Wydawany w Królestwie Polskim „Monitor” odnotowuje powstanie Chorwackiej Rady Narodowej w Zagrzebiu (26 października 1918 r.), pierwszych chorwackich oddziałów, czarnogórskich ambicji państwowych; premier Józef Świeżyński przesłał nawet 3 listopada życzenia pomyślności Radzie, co było posunięciem dość ryzykownym, zważywszy na niechęć znajdujących się wśród zwycięzców wojny Włoch do niepodległości ziem chorwackich. Na szczęście Warszawie odpowiedzieli (12 listopada) już przedstawiciele Królestwa SHS. W ramach Komitetu Narodowego Polskiego prof. Stanisław Grabski postulował zacieśnienie stosunków z „Czechosłowakami, Rumunami i Jugosłowianami”, a 17 listopada zaproponował wysłanie do Belgradu misji wojskowej. Miał nawet swojego nominata – Jana Zamorskiego; w tym czasie jednak w Zagrzebiu rozgościł się już delegat rządu Moraczewskiego, Marceli Szarota.
W samym Belgradzie jednak Polaków wciąż brakowało. W tej sytuacji dwóch profesorów przyjętych zostało z ogromną atencją: nie mieli oni ani plenipotencji, ani ambicji ustanawiania stosunków dyplomatycznych, jednak samo ich przybycie i „paradowanie z kotylionami” nie pozostało niezauważone. Dziennik „Pravda” poinformował, nieco na wyrost, że „Polacy dążą do sfederowania wszystkich Słowian”, wziął też u Konopczyńskiego (o czym ten nie wspomina już w dzienniku) potężny wywiad.
Przede wszystkim jednak wizytę polskiej delegacji zapamiętała belgradzka profesura – i znacznie ułatwiło to działalność polskiego przedstawicielstwa w stolicy SHS wiosną następnego roku. Historycy polscy powinni mieć to na względzie: gdziekolwiek się znajdziemy, warto zabiegać o możliwość przeprowadzenia kwerendy archiwalnej i nie odwracać ucha od miejscowej sceny muzycznej.
Wojciech Stanisławski
Autor jest doktorem nauk historycznych i publicystą
skp /