Powinien nastąpić powrót samodzielnych, godnych, wolnych ludzi mających poczucie tożsamości obywatelskiej, którzy zaczną kontrolować władzę - mówi w wywiadzie dla PAP Wojciech Onyszkiewicz, jeden z działaczy KOR-u. W piątek przypada 35. rocznica powstania tej organizacji. PAP: Co zadecydowało o tym, że powstał KOR?
Wojciech Onyszkiewicz: Właściwym początkiem KOR-u był moment pierwszego procesu ursuskiego (lipiec 1976 r. - PAP) i zebrania się na korytarzu sądu ludzi z różnych niezależnych środowisk. Sporą rolę odgrywało doświadczenie wielu z nich. Na sali byli ludzie, którzy pomagali rodzinom poszkodowanym od wielu lat – jak np. Jan Józef Lipski. Wydarzenia w Radomiu stworzyły opozycji pewne pole do działania pokazując, że władza się cofa. Wszyscy mieliśmy zakodowane, że najważniejszą rzeczą było to, aby być razem.
W moim przekonaniu niezwykle ważna dla powstania KOR-u była inicjatywa Antoniego Macierewicza, który wpadł na pomysł, aby pomoc rodzinom poszkodowanym dostarczali harcerze z „Czarnej Jedynki” (1 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Romualda Traugutta – PAP), co nadało wspomnianej akcji pomocy organizacyjny rozmach. Komitet powstawał jako czapka nad dużym, poważnym, nieźle zorganizowanym przedsięwzięciem polegającym na docieraniu do ludzi, zapewnieniu im systematycznej pomocy finansowej i prawnej.
Podsumowując, była to idea, która zaistniała dzięki odpowiednim warunkom. Władze zapracowały na nią rozprawiając się wcześniej z robotnikami i ze studentami. Odruch wspólnego działania był bardzo mocny. Środowiska opozycyjne były do niego przygotowane.
PAP: Czy przed 1976 r. istniała w Polsce zorganizowana opozycja demokratyczna?
W. O.: Powszechnie przyjmuje się, że właśnie od momentu powstania (lub sukcesu KOR-u) można mówić o powstaniu zorganizowanej opozycji antykomunistycznej. Jednak trzeba powiedzieć, że Polska miała wielkie tradycje na tym polu, m.in. istniał silny i niezależny Kościół z ogromnym autorytetem prymasa Wyszyńskiego. List 34 i wystąpienia w 10. rocznicę marca '68 pokazały, że wykształciło się silne, niezależne środowisko, w którym ogromną rolę odgrywał Antoni Słonimski. Nie do przecenienia jest znaczenie istniejących na obrzeżu legalności i nielegalności środowisk skupionych wokół Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, a także Klubu Inteligencji Katolickiej i duszpasterstwa dominikańskiego. Istnienie tego typu niezależnych grup i ludzi powodowało, że – w porównaniu ze środowiskami dysydenckimi w innych krajach - polska opozycja była masowa.
W PRL nie istniało coś takiego jak opinia publiczna. Zamiast tego był stopień zniewolenia – szeroko rozumiany, gdyż nie tylko był to strach, ale także pogląd, że nie warto się wygłupiać w imię jakichś nierealnych rzeczy. Pomimo tego, jestem daleki od miotania złych słów na ludzi, którzy dawali się wówczas spędzać na wiece poparcia dla władzy.
Wcześniejsze wydarzenia, np. tzw. proces taterników (9 – 24 lutego 1970 r. – PAP) też tworzyły poszerzające się inteligenckie środowisko opozycyjne, które było zdolne do konstruktywnego myślenia. To zbiegało się z inną polską specyfiką. W Polsce każdy wiedział, że tak naprawdę ostatnią instancją, która decyduje, kto jest przy władzy są robotnicy. Wystąpienia w Poznaniu w 1956 r. oraz na Wybrzeżu w 1970 r. decydowały o losie Gomułki, z kolei strajki w Ursusie tworzyły nową historię.
PAP: Jak ocenia Pan reakcję społeczną na wydarzenia z 1976 r.?
W. O.: W PRL nie istniało coś takiego jak opinia publiczna. Zamiast tego był stopień zniewolenia – szeroko rozumiany, gdyż nie tylko był to strach, ale także pogląd, że nie warto się wygłupiać w imię jakichś nierealnych rzeczy. Pomimo tego, jestem daleki od miotania złych słów na ludzi, którzy dawali się wówczas spędzać na wiece poparcia dla władzy.
Reakcją „pokolenia '68” było to, że trzeba było coś w tej sprawie zrobić. Były dwie bardzo ważne postacie: Jan Józef Lipski i Jacek Kuroń. Oni dobrze wiedzieli, że cena, jaką przyjdzie zapłacić będzie bardzo bolesna. Ogromna część niezależnej inteligencji miała poczucie ryzyka – tzn. tego, że w imię czegoś bardzo śmiałego, moralnie słusznego, choć praktycznie nierealnego zostanie zniszczone to, co udało się wypracować wcześniej, np. w wyniku października 1956 r.
PAP: Jak wyglądały relacje między członkami KOR-u?
W. O.: Jak to dobrze powiedział Piotr Naimski, KOR był najmniejszym wspólnym mianownikiem, przy którym można było się spotkać. Powstał on z przekonania, że nie damy się po raz kolejny podzielić oraz odruchu elementarnej solidarności.
Wyjątkowość KOR-u w ogromnej mierze polega na tym, że doświadczenia jego członków, ich słowa oraz wyznawane wartości pokrywały się z działaniem. KOR był emanacją solidarnych działań na każdym szczeblu.
Aż do momentu Solidarności, momentu, w którym wyrosła wielka siła, to, co wspólne przeważało nad tym, co dzieli. Jednocześnie istniały różne podziały i sposoby myślenia, np. rozdźwięki na tle rozumienia, co to znaczy być Polakiem. O postawach decydowały m.in. względy ewangeliczne, np. idea miłości bliźniego. Trzeba pamiętać, że krąg opozycji był w ogromnej mierze wychowywany przez Kościół oraz takie osoby jak prymas Wyszyński czy papież Jan Paweł II. Z drugiej strony aktualne było myślenie w kategoriach narodu. Ponadto duża część opozycji wywodziła się z tradycji lewicowej, wielu działaczy było we wczesnych latach związanych z władzą. Przykładem jest Jacek Kuroń, który był ideowym komunistą jeszcze w latach 60.
Dlatego też zaczęły tworzyć się podziały – były one odbiciem poglądów środowiska, które tworzyło KOR. Delegaci na Zjazd Solidarności w ogromnej mierze reprezentowali ludzi, którzy z podejrzliwością odnosili się do inteligencji. Podsycana przez władzę niechęć i nieufność bardzo szybko prowadziła do zachowań gorszących. W moim przekonaniu wielki sukces Solidarności, która była w pewnym sensie quasi-parlamentem, wpłynął na odwzorowywanie podziałów, które istniały wcześniej.
W momencie kiedy KOR się rozwiązał Antoni Macierewicz powiedział, że w KOR-ze dzieliliśmy się od początku na tych, którzy walczyli o niepodległość oraz na tych, którzy współpracowali z frakcjami partyjnymi, co spotkało się z oburzeniem, m.in. walterowców.
Konflikty mają to do siebie, że ich dynamika narasta. Uważam, że powinniśmy pokonywać wszelkie podziały. Gdybyśmy wrócili do uczciwego języka KOR-u oraz reprezentowanej przez niego wiarygodności, okazałoby się, że tak naprawdę w poglądach się prawie nie różnimy.
PAP: Jaka była rola KOR-u w tworzeniu Solidarności?
W. O.: Wyjątkowość KOR-u w ogromnej mierze polega na tym, że doświadczenia jego członków, ich słowa oraz wyznawane wartości pokrywały się z działaniem. KOR był emanacją solidarnych działań na każdym szczeblu. Udało się stworzyć komitet, który skupiał aktywnych ludzi i w którym było wiele autorytetów z bardzo różnych środowisk. Wiele zawdzięczamy Janowi Józefowi Lipskiemu. To on spowodował, że KOR starał się być podobny do niego. Etos KOR-u jest jego ogromną zasługą.
Do tego dochodził dynamizm Jacka Kuronia. Niezwykle ważny był także Adam Michnik, który pozyskał dla sprawy KOR-u opinię na Zachodzie. Istotne były działania innych działaczy, m.in. Henryka Wujca i Bogdana Borusewicza.
Pierwszy rok istnienia KOR-u był czasem otwartej konfrontacji z władzą, która przegrała tę rywalizację. Bardzo ważna była sprawa, dla której KOR się zawiązał, mianowicie obrona robotników prześladowanych za zwycięski strajk. Władza więc zwalczała robotników, którzy powinni być dla niej legitymacją. Członków KOR-u izolowano i zastraszano. Dla władzy najgorszą rzeczą było rozpowszechnienie wiedzy o KOR-ze. Jednocześnie ruch się rozszerzał na zasadzie solidarności. Każdy był Solidarnością, każdy stanowił podmiotową osobę ryzykującą w imię wartości. To był bardzo ważny mechanizm, który przyczynił się do zwycięstwa KOR-u.
Dla władzy najgorszą rzeczą było rozpowszechnienie wiedzy o KOR-ze. Jednocześnie ruch się rozszerzał na zasadzie solidarności. Każdy był Solidarnością, każdy stanowił podmiotową osobę ryzykującą w imię wartości.
Mieliśmy świadomość, że do konfrontacji z władzą prędzej czy później dojdzie. To było największe wyzwanie, przed którym stanął KOR. Postulaty robotnicze były rozpowszechniane m.in. za pomocą pisma „Robotnik”, które kolportowano w fabrykach. Przyniosło to zaskakujące efekty. Gdy nastał czas wybuchu władza napotkała zorganizowanych ludzi i rozwiniętą sieć informacji.
Można powiedzieć, że między 1977 a 1980 r. trwał proces zamiany „tutejszych” na świadomych członków wspólnoty, działaczy, którzy zmieniali kraj.
PAP: Czy postulaty KOR-u przetrwały próbę czasu?
W.O.: Zmienił się świat, zmieniła się gospodarka i czym innym są te same postulaty w gospodarce państwowej oraz rynkowej. Działacze robotniczy zdawali sobie sprawę z potrzeby powołania niezależnych związków zawodowych – to było sedno, główny postulat robotniczy KOR-u. Fundamentem Solidarności było także odzyskanie podmiotowej godności przez ludzi – to zdecydowało, że nie udał się stan wojenny.
Odwołaliśmy się do hasła społecznej gospodarki rynkowej, czyli pomysłu budowania sprawiedliwości społecznej, ale tego nie zrealizowaliśmy. To coś, czego nie mamy, ale do czego trzeba wrócić. Dziś władza nie napotyka po drugiej stronie aktywnych obywateli. Moim zdaniem powinien nastąpić powrót do obywateli, samodzielnych, godnych, wolnych ludzi mających poczucie tożsamości sprawczej i obywatelskiej, którzy zaczną tę władzę kontrolować.
Powinien nastąpić powrót do obywateli, samodzielnych, godnych, wolnych ludzi mających poczucie tożsamości sprawczej i obywatelskiej, którzy zaczną tę władzę kontrolować.
PAP: Jak ocenia Pan aktualne próby rozliczenia zbrodni komunistycznych?
To trudna sprawa. Jeśli chodzi o gen. Jaruzelskiego to nie bardzo wiem na czym mógłby polegać uczciwy proces o stan wojenny. Albo mógłby być karykaturą, albo procesem, który nie miałby szans być zgodny z zasadami prawa, gdyż musielibyśmy uznawać, że na jakiejś zasadzie wiemy, co ktoś subiektywnie sądził, gdy podejmował decyzję o stanie wojennym. To jest pierwszy fundamentalny powód – trudność czy wręcz niemożność przeprowadzenia procesu zgodnego z prawem.
Myślę, że w tych głosach żalu, krzywdy, poczucia niesprawiedliwości niekoniecznie chodzi o proces prawny, a o powiedzenie prawdy zgodnie z najlepszymi tradycjami KOR-u. Potrzeba jest zasada, w której wracamy do nazywania zła złem, ale jednocześnie nie skupiamy się wyłącznie na karze, poza oczywistymi przypadkami, które na tę karę bezspornie zasługują. Każdy z nas ma swoje jasne i ciemne strony. Dobrze, gdy o tych ciemnych stronach mówi wprost.
Trochę ze względu na zmianę pokoleniową sprawa rozliczania przeszłości znalazła się w rękach młodych historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Ten obraz świata jest obrazem, którego ja nie znam. To świat czarno-biały, który widzi z jednej strony bohaterów, a z drugiej komunistów, ubeków, agentów lub wszelkiej maści szubrawców, którzy współpracowali z władzą.
Byłem członkiem „Czarnej Jedynki” – gdyby ktoś chciał czytać tylko dokumenty, to mógłby napisać dowolny paszkwil na jej temat w służbie reżimu, ze względu np. na fakt, że jako instruktorzy harcerscy odbywaliśmy staż kandydacki do PZPR. Trzeba pamiętać, że wszelkie działanie było wówczas jakimś elementem kompromisu.
Rozmawiał Waldemar Kowalski (PAP)