Nie mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że „złoty pociąg” nie istnieje, ale wszystkie fakty składają mi się na to, iż jest to jeden wielki mit – mówi prof. Tomasz Główiński z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego.
PAP: Na przełomie 1944 i 1945 roku front wschodni zbliżał się do Wrocławia. Nazistowskie władze apelowały do mieszkańców, by ci składali swoje kosztowności w depozyt...
Prof. Tomasz Głowiński: Już od 1939 roku państwo niemieckie przygotowywało się na różne wojenne ewentualności. W tym roku zwiększono kompetencje – i tak już dosyć szerokie - prowincjonalnych konserwatorów zabytków. Jeszcze większe uprawnienia dano im w 1942 roku, gdy zaczęły się masowe naloty na III Rzeszę. Władze uznały wtedy, że lokalni konserwatorzy zabytków w poszczególnych prowincjach Niemiec mogą podejmować działania związane z ewakuacją dzieł sztuki, zarówno ze zbiorów instytucji państwowych, jak i osób prywatnych.
We Wrocławiu konserwatorem zabytków odpowiedzialnym za ratowanie dóbr kultury był dr Guenther Grundmann. Po 1942 roku przygotował on dosyć szczegółowe plany ewakuacji dzieł sztuki. Na terenie Prowincji Dolnośląskiej - bo taka wówczas istniała w III Rzeszy, a jej stolicą był właśnie Wrocław – wyznaczono szereg tzw. schronień, czyli miejsc, w których planowano składowanie dzieł sztuki.
Tutaj należy poczynić istotną uwagę. Niemcy nie przewidywali ewakuacji tych dzieł z powodu nadchodzącej Armii Czerwonej, ale ze względu na zagrożenie bombardowaniami. Wrocław do jesieni 1944 roku był miastem nietkniętym przez naloty, dlatego w Niemczech nazywano go „schronem przeciwlotniczym Rzeszy”. Gdy „posypały się” obydwa niemieckie fronty – wschodni i zachodni - miasto znalazło się w zasięgu alianckiego lotnictwa.
Prof. Tomasz Głowiński: Na terenie Prowincji Dolnośląskiej - bo taka wówczas istniała w III Rzeszy, a jej stolicą był właśnie Wrocław – wyznaczono szereg tzw. schronień, czyli miejsc, w których planowano składowanie dzieł sztuki. Zakładano jeszcze ewakuację dwóch rodzajów dóbr. W pierwszej kolejności były to aktywa banków we Wrocławiu. Kolejna kategoria wywożonych przedmiotów to dokumenty: cenne archiwalia, kartoteki Gestapo i Abwehry oraz instytucji partyjnych.
PAP: Co jeszcze – poza sztuką – objęte było planami ewakuacyjnymi?
Prof. Tomasz Głowiński: Zakładano jeszcze ewakuację dwóch rodzajów dóbr. W pierwszej kolejności były to aktywa banków we Wrocławiu. To była zresztą normalna procedura – na wypadek zagrożenia wojennego każda tego rodzaju instytucja ma opracowany plan ewakuacji tego, co w zbiorach bankowych najcenniejsze: papierów wartościowych i złota. Nadzór nad tą operacją należał do pełnomocnika Reichsbanku, który wywiązał się dobrze ze swojego obowiązku.
Dotarłem do dokumentów przedstawicieli Narodowego Banku Polskiego, którzy pojawili się tu po wojnie. Z przebadanych przeze mnie papierów wynika, że banki były zasadniczo opróżnione. Oznacza to, że Niemcy przeprowadzili ewakuację zasobów bankowych jeszcze przed zamknięciem się oblężenia wokół Wrocławia.
Kolejna kategoria wywożonych przedmiotów to dokumenty: cenne archiwalia, kartoteki Gestapo i Abwehry oraz instytucji partyjnych. Za tę część ewakuacji odpowiadała administracja państwowa. Trudno dziś ocenić stopień tej ewakuacji. Wydaje się, że była ona dość wybiórcza i nie wywieziono z Wrocławia głównych zasobów.
PAP: Wróćmy do dzieł sztuki...
Prof. Tomasz Głowiński: Jak powiedziałem, stanowiły one trzecią kategorię ratowanych dóbr. Należy podkreślić, że Niemcy posługiwali się bardzo szerokim pojęciem dzieła sztuki, które obejmowało nie tylko np. obrazy, ale także naczynia liturgiczne, a nawet numizmaty czy całe pomniki. Wszystkie te artefakty pochodziły głównie z kościołów i zbiorów państwowych, również z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Grundmann zwrócił się również do 250 kolekcjonerów prywatnych, by przekazali oni w depozyt swoje kolekcje. Zdecydowało się na to 160 z nich. To nie była jakaś zasadnicza, czy – tym bardziej – najważniejsza część ratowanych zbiorów. Był to jedynie ułamek wszystkich wywożonych dzieł sztuki.
Spotkałem się z opinią, że Grundmann był dość wybiórczy w swoich decyzjach dotyczących tego, co powinno być ewakuowane, a co nie. Przykładowo: z 25 kościołów, które zostały uznane za zabytkowe, dzieła sztuki zabrano z 16 z nich.
PAP: Gdzie mieściły się schronienia, do których przewożono zbiory?
Prof. Tomasz Głowiński: Były one rozrzucone dość szeroko po całym Dolnym Śląsku – od Oleśnicy, aż po Sudety. Najczęściej jako schronienia wykorzystywano prywatne majątki ziemskie. Idealnie nadawały się do tego pałacyki i obiekty pozamkowe. Z tego, co pamiętam, to na przechowalnię wytypowano tylko jeden kamieniołom. Dzieła składowano też w szkołach, urzędach i innych budynkach użyteczności publicznej.
Przy wyborze obiektów zwracano uwagę na to, by nie były zbyt wysokie – maksymalnie 2-3-piętrowe – aby nie były zawilgocone i nie miały słabych, zniszczonych stropów. Prywatni właściciele takich obiektów dość chętnie zgadzali się na przyjęcie zbiorów sztuki pod swój dach, ponieważ dzięki temu byli zwolnieni z kwaterowania uciekających przed frontem uchodźców.
Chcę podkreślić, że wszystkie te schronienia w żadnym wypadku nie miały charakteru tzw. „tajnych skrytek”. Znamy większość tych obiektów dzięki temu, że po wojnie znaleziono zapiski Grundmanna i je rozszyfrowano. Pozostałe schronienia są nam znane z tego powodu, że stacjonowała w nich Armia Czerwona.
Losy dzieł zgromadzonych w tych schronach były bardzo różne. Znajdywano takie obiekty, w których wszystko – zgodnie z notatkami niemieckiego konserwatora zabytków – było kompletne, ale też takie, które Rosjanie wyczyścili do samej podłogi. Istnieje też pewne prawdopodobieństwo, że niektóre z nich mogły się – mówiąc kolokwialnie - „zawieruszyć” i zostaną jeszcze odkryte.
PAP: Niemniej – jeśli dobrze Pana rozumiem - między bajki należy włożyć opowieści o tym, że wszystkie te skarby składowano w tajemniczych schronach mieszczących się na Śnieżce, w podziemiach Twierdzy Kłodzkiej i na Górze Wielisławce..?
Prof. Tomasz Głowiński: Nawiedzonych fantastów na Dolnym Śląsku nie brakuje, i to od wielu lat. Również mania „złotego pociągu”, z którą mamy dziś do czynienia, jest owocem naiwnej pasji niektórych eksploratorów i domorosłych historyków, która z czasem osiągnęła granicę lekkiego obłędu.
W ogóle cała tematyka obrony Wrocławia i Dolnego Śląska jest obrośnięta fantastycznymi legendami. Można tu wskazać na historie o nieodkrytym nazistowskim złocie, jak i tajemniczych budynkach, które Niemcy wznosili w Sudetach. Snuto – i nadal się to robi – rozmaite teorie, czemu te budowle miały służyć i jakie to cuda miały tam być montowane lub przechowywane. Modelowy przykład, to podwałbrzyski kompleks „Riese”.
Prof. Tomasz Głowiński: W ogóle cała tematyka obrony Wrocławia i Dolnego Śląska jest obrośnięta fantastycznymi legendami. Można tu wskazać na historie o nieodkrytym nazistowskim złocie, jak i tajemniczych budynkach, które Niemcy wznosili w Sudetach. Snuto – i nadal się to robi – rozmaite teorie, czemu te budowle miały służyć i jakie to cuda miały tam być montowane lub przechowywane. Modelowy przykład, to podwałbrzyski kompleks „Riese”.
PAP: Rozumiem, że nie należy go w żaden sposób łączyć z historią wywozu dzieł sztuki?
Prof. Tomasz Głowiński: Ja nie widzę tu żadnego związku. Oczywiście zwolennicy teorii spiskowych powiedzą, że to wszystko było tak tajne, że nie zachowały się żadne dokumenty. Ale dopóki nie mamy takich papierów, to poruszamy się w sferze, w której naukowo rozumiana historia już się nie mieści, a my, naukowcy, jesteśmy zobowiązani do rzetelności.
Poza tym, weźmy pod uwagę to, że na liście schowków Grundmanna nie ma ani jednego obiektu, który miałby tajny charakter. Jeśli tak, to dlaczego? Wiem, że są całe legendy o tym, jak to gauleiter Karl Hanke uciekł samolotem z Breslau i oblatywał nim miejsca, w których pochowano wszystkie te skarby. Tylko że nikt nie jest w stanie przedstawić na to jakichkolwiek dowodów.
PAP: Niektórzy kluczowe znaczenie przy ewakuacji dzieł sztuki przypisują dwóm postaciom - standartenführerowi SS Egonowi Ollenhauerowi oraz hauptmannowi Herbertowi Klosemu. Ten ostatni miał nawet zostać po wojnie w Polsce, by – rzekomo – pilnować ukrytych zbiorów. Jaką faktyczną rolę odgrywały te postacie?
Prof. Tomasz Głowiński: Słyszałem o nich, ale tylko i wyłącznie w tym kontekście, o którym teraz rozmawiamy - sensacyjnym. W 1945 roku we Wrocławiu było wielu SS-manów, między innymi dlatego, że tu ewakuowano placówkę Gestapo z Krakowa oraz załogę KL Auschwitz.
Wszystkie te teorie spiskowe zakładają, że Niemcy byli świetnie przygotowani na to, co miało nadejść. Już w 1944 roku uwierzyli w to nawet najwyżsi rangą dowódcy alianccy. Pojawił się wtedy mit Reduty Alpejskiej. III Rzesza miała jakoby wycofać się w trudno dostępne partie Alp i tam przeczekać do momentu wyprodukowania bomby atomowej. Wtedy miał nastąpić nuklearny kontratak, odwracający całkowicie losy wojny. Nawet Eisenhower i Montgomery brali ten scenariusz na serio. Po zakończeniu II wojny światowej okazało się, że to zwykła bajka i Niemcy nie poczynili żadnych tego rodzaju przygotowań.
Kolejny mit to tajemniczy Werwolf, nazistowski ruch oporu, który okazał się być zwykłą sztuczką nazistowskiej propagandy, a nie organizacją, którą Niemcy rzeczywiście utworzyli na wypadek klęski.
PAP: Wróćmy zatem do twardych faktów. Kiedy ustały transporty z Wrocławia?
Prof. Tomasz Głowiński: Między 12 a 15 stycznia 1945 roku ostatecznie załamał się niemiecki front wschodni. Postępy Rosjan były tak duże, że jasne się stało, iż dotrą do Wrocławia w około dwa tygodnie. Co prawda, od sierpnia 1944 roku miasto miało już status twierdzy – Festung Breslau - ale bardziej w sensie propagandowym, niż faktycznym, ponieważ nie było przygotowane do walki. Miało pewne zapasy żywności, szpitale polowe, ale brakowało fortyfikacji, garnizonu a nawet do końca sformowanego sztabu.
Poza tym, miasto było pełne mieszkańców. Hanke nie wydał wcześniej zgody na ich ewakuację, ponieważ uważał, że zostanie to potraktowane jako objaw paniki. Zgodę na opuszczenie Wrocławia mieszkańcy dostali dopiero 19 stycznia 1945 roku, dwa dni po ogłoszeniu pogotowia bojowego dla twierdzy. Zresztą ewakuacja ludności cywilnej była tragiczna w skutkach. Ludzie wychodzili – bardzo często pieszo, bo brakowało już pociągów, a te, które jeszcze były, zarezerwowano do transportu materiałów mających znaczenie dla, jak to się mówi, wysiłku wojskowego – na trzydziestostopniowy mróz. Zginęło w ten sposób około 90 tys. wrocławian.
15 lutego Rosjanie zamknęli okrążenie wokół Wrocławia. Po tej dacie z miasta nie wyjechał już żaden pociąg.
Prof. Tomasz Głowiński: Wszystkie media przez ostatnie 2 czy 3 tygodnie powtarzały, że „złoty pociąg” opuścił Wrocław wiosną 1945 roku. Nikt nie zadał sobie trudu, by zweryfikować tę informację u profesjonalnych historyków. Tymczasem to jest kompletna bzdura. Jak ten pociąg miał wyjechać, skoro miasto od około 3 miesięcy było okrążone przez Armię Czerwoną?
PAP: Nawet ten „złoty”, o którym teraz tak głośno?
Prof. Tomasz Głowiński: Wszystkie media przez ostatnie 2 czy 3 tygodnie powtarzały, że „złoty pociąg” opuścił Wrocław wiosną 1945 roku. Nikt nie zadał sobie trudu, by zweryfikować tę informację u profesjonalnych historyków. Tymczasem to jest kompletna bzdura. Jak ten pociąg miał wyjechać, skoro miasto od około 3 miesięcy było okrążone przez Armię Czerwoną?
Nikt też nie bierze pod uwagę tego, że Festung Breslau była zaopatrywana w tym czasie już tylko z powietrza. Bez tego miasto nie utrzymałoby się nawet tydzień. Niemcy byli tak zdesperowani, że wyburzyli nawet część zabudowy w centrum, by urządzić lotnisko polowe. Twierdza nie miała już żadnego lądowego połączenia z resztą sił niemieckich. Słyszałem legendę, że pod Wrocławiem było podziemne miasto i właśnie tą drogą pociągi wjeżdżały i wyjeżdżały. Tylko że nikt tego miasta nie widział...
Trudno też wyobrazić sobie, by Niemcy trzymali złoto i zbiory sztuki we Wrocławiu do końca. Skoro wszystko, co najcenniejsze, zostało ewakuowane jesienią 1944 roku, to po co mieliby przechowywać dalej jakieś specjalne skarby po tym terminie? To jest kompletnie nielogiczne.
Dalej, taki pociąg to jest wielka rzecz. Skoro trudno jest nawet schować samochód w lesie, to chyba jeszcze trudniej jest ukryć pociąg, prawda? Z logistycznego punktu widzenia, to jest ogromna operacja: musi być jakaś bocznica, jakiś tunel. A na dodatek to wszystko musi być jeszcze tajne. Jakoś nikt nie zaprząta sobie głowy podobnymi „detalami”.
No i ostatnia sprawa. W mediach pojawiło się określenie, że jest to pociąg pancerny. Tymczasem pociągi tego rodzaju nie były używane do transportu dóbr. Owszem, Niemcy mieli pociągi pancerne – również te, które przejęli od Polski po naszej klęsce we wrześniu 1939 roku – ale używali ich np. na Ukrainie do pilnowania linii kolejowych przed partyzantami, a nie do transportowania czegokolwiek.
Ponadto nie ma żadnego dowodu na to, że we Wrocławiu podczas oblężenia znajdował się jakikolwiek taki skład. Co prawda, w czasie walk o Festung Breslau, w lokalnych zakładach poskładano zaimprowizowany pociąg pancerny z części zamiennych do czołgów, ale był on – jak powiedziałem – zaimprowizowany. Poza tym, czy miasto szykujące się do walki wypuściłoby uzbrojony pociąg poza swoje granice?
PAP: Czy to znaczy, że „złoty pociąg” nie istnieje?
Prof. Tomasz Głowiński: Nie mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że go nie ma, ale wszystkie fakty składają mi się w odpowiedź, że „złoty pociąg” to jeden wielki mit.
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
jur/ls/