Byliśmy przesiedleni w te miejsca w Prusach Wschodnich, gdzie Polacy nie chcieli się osiedlać. W ciągu dwóch godzin musieliśmy zebrać dobytek, a w drodze polscy gospodarze wyzywali nas od bandytów i banderowców - wspomina Andrzej Orzechowski z Lelkowa (warmińsko-mazurskie) jeden z przesiedleńców akcji "Wisła".
PAP: Jak Pan zapamiętał dzień wyjazdu?
Andrzej Orzechowski: Akcja przesiedlenia w mojej wiosce rozpoczęła 8 czerwca 1947 roku. Miałem wówczas 14 lat. Przyjechało wojsko i spędziło mężczyzn do Radawy (woj. podkarpackie, powiat jarosławski, gm. Wiązownica), odczytywano listę osób, które mają wyjechać. Dano dwie godziny by zebrać dobytek i stawić się na placu przy młynie i tartaku między rzeką Lubaczówką a jej zakolem Młynówką. Mój ojciec gospodarstwo we wsi Cienka - 11 hektarów pola, zdążył obsiać zbożem jarym i obsadzić ziemniakami ok. 8,5 ha. To wszystko pozostało, pastwisko mieliśmy gromadzkie-wspólne.
Do naszego domu w Cienkiej (gromada Zaradawa) z Radawy był jeden kilometr, więc można było zdążyć, wziąć niezbędne rzeczy i wrócić, ale byli tacy, którzy do domów mieli po 3-4 kilometry. Gdy oficer Wojska Polskiego w randzie majora odczytywał listę rodzin, podlegających wysiedleniu i doszedł do nazwiska mego ojca Eliasza Orzechowskiego, to powiedział: "Wy zostajecie, macie polskie nazwisko, jesteście Polakami. Wówczas ojciec odpowiedział, że jest Ukraińcem i że tu nie zostanie. Powiedział majorowi: "Jaki będzie los wszystkich Ukraińców, taki też będzie i mój".
Przesiedlani ludzie w starszym wieku, zwłaszcza kobiety w ogóle nie chciały opuszczać swych rodzinnych domostw. W wielu przypadkach trzeba było je wyciągać z domów siłą, pragnęły nie tylko w nich dożyć ale też chciały być pogrzebane tam, gdzie pochowani byli ich przodkowie.
Moja rodzina była zasiedziała tam od pokoleń, babcia Ewa Orzechowska urodziła się w Radawie w 1879 r., z domu była Kuca. Jej ojciec Michał Kuca był rzymskimkatolikiem, czyli Polakiem. W Radawie był długoletnim pisarzem gminnym. Matka mojej babci była Ukrainką, niestety nie zapamiętałem jej imienia. Babcia Ewa Orzechowska w swoim życiu zaznała wiele tragicznych momentów, ale ostatecznie dobiła ją zbrodnicza akcja "Wisła". Nie chciała wyjeżdżać z domu w Cienkiej, przez cała drogę do Prus Wschodnich płakała, nie chciała jeść ani z nikim rozmawiać. Po przyjeździe do Prus trzeba było jej pilnować, bo uciekała w kierunku skąd przyjechaliśmy. Zmarła w wieku 68 lat we wrześniu 1947 r., jej serce nie wytrzymało.
Wracając do dnia, kiedy mieliśmy wyjechać z rodzinnych stron, to wojsko było wszędzie, nie było sensu uciekać, musieliśmy się poddać losowi wysiedleńczemu. Niektórzy mieli wozy, konie. Mój ojciec spakował rodzinę w dwa wozy. Pamiętam, że na jednym była kołyska dla mojego 9-miesięcznego brata Romka, ale potem kazali wyrzucić kołyskę. Mówili: "tam gdzie jedziecie, w Prusach Wschodnich trzeba będzie pracować, za pług się brać a nie dzieci kołysać".
W Radawie nocowaliśmy pod gołym niebem, a na drugi dzień uformowano konwój i przetransportowano nas do Nielepkowic nad Sanem.
PAP: Jakie były warunki podróży:
Andrzej Orzechowski: W Nielepkowicach zatrzymaliśmy się na pastwisku. Padał deszcz, nie mieliśmy plandek. Najpierw schroniliśmy się pod wierzbami, ale za chwilę i tak wszyscy przemokliśmy. 10 czerwca ruszyliśmy w kierunku Manasterza nad Sanem, a dalej do Sieniawy. Przybył kolejny transport ludzi i w dużej kolumnie przeszliśmy wszyscy do Grodziska Dolnego (pow. leżajski), tam była stacja kolejowa, gdzie już przygotowano wagony.
Znów czekaliśmy na pastwisku. Ludzi było tyle, że nie widziałem ani początku ani końca. Wojsko nas ciągle pilnowało, ale też ochraniało, bo polskie podziemie i zwykli bandyci ze wsi napadali na ukraińskie transporty i grabili. Mieliśmy dobytek na wozach, wózkach ale też nieśliśmy go na plecach. Trzymali nas parę dni w Grodzisku. Było gorąco i sucho. Podano nam kilka razy zupę wojskową, ale suchego prowiantu nikt nie widział. Krowy i konie trzeba było poić. Pastwisko wkrótce było ogołocone z trawy. Chodziliśmy jeden kilometr do gospodarzy po wodę dla zwierząt. Oni nam nie bronili brać wody, ale wyzywali od banderowców i bandytów.
Ta woda miała gorzki smak, ale braliśmy ją, co było robić. To myśmy byli ofiarami a nie zbrodniarzami. Przy wagonach nie było ramp, konie ciężko było załadować. Jeden wagon był przeznaczony na trzy rodziny, czyli 27 osób. Moja rodzina liczyła siedem osób. W końcu pociąg ruszył, jechaliśmy cały tydzień od 15 do 20 czerwca. Na początku i końcu pociągu było wojsko. Ludzie nie uciekali, bo nie było dokąd. Dookoła były polskie wioski.
PAP: Czy wiedzieliście dokąd jedziecie?
Andrzej Orzechowski: Wiedzieliśmy, że jedziemy na tak zwane Ziemie Odzyskane. Dojechaliśmy do stacji rozrządowej w Rozwadowie (pow. Stalowa Wola), a stamtąd skierowano nas na północ, więc już wiedzieliśmy, że czekają nas Prusy Wschodnie. W podróży chorowałem na malarię, z tą chorobą przyjechałem aż na Prusy i dopiero po 2 czy 3 miesiącach pozbyłem się jej przy pomocy chininy, pozyskanej zdaje mi się od oo. werbistów z Pieniężna. W drodze pociąg się zatrzymywał i trzeba było krowy podkarmić. Wtedy wyskakiwaliśmy z wagonów i w płótno kosami i sierpami cięliśmy trawę dla bydła. Raz mój brat Piotr ledwo zdążył. Gdy wagony ruszyły Piotr rzucił płótno i biegł wzdłuż pociągu, wskoczył w ostatniej chwili. Biegnąc po kamieniach po nasypie kolejowym nogi sobie pokrwawił.
Przyjechaliśmy do Ornety, a potem skierowaliśmy się na północ do Dębowca (Eichholtz), już bez konwoju. Tam mieliśmy się osiedlić. Jadąc od Ornety zza jednego wzgórza wyłoniło się przed nami jedno wielkie zwałowisko gruzu, które pozostało po kilkutysięcznym miasteczku w nazwie Mehlsack. Pamiętam tylko sterczącą wieżę gotyckiego kościoła. Potem to miasteczko otrzymało nazwę Pieniężno.
PAP: Co zastaliście na miejscu?
Andrzej Orzechowski: W Dębowcu poszliśmy najpierw do sołtysa. On nam pokazał kierunek do gospodarstwa, na kolonię. To był większy poniemiecki majątek rozparcelowany po 10-13 hektarów. Chałupa nie miała ani jednej dachówki, nie było frontowej ściany, była nie do zamieszkania, tylko kuchnia, która łączyła się z oborą jakoś nadawała się do przenocowania. W kuchni był parnik do parzenia ziemniaków dla zwierząt, także wędzarnia a obok stajnia i obora. Z tej części korzystaliśmy.
Pierwsze noce spaliśmy na słomie, która była śmierdząca i przeżarta przez myszy i szczury. Dopiero po paru dniach nakosiliśmy sobie świeżego siana, by zaścielić podłogi. Okolica była tak zarośnięta, że osty sięgały paru metrów. By wejść na podwórko, musieliśmy je wypalić. Nie było co jeść. W drodze dostaliśmy wszawicy. Mężczyźni byli zarośnięci, nie golili się. To było 2 lata po wojnie, polska władza swoim obywatelom zrobiła taką krzywdę. Myśmy byli przecież tylko innej narodowości.
PAP: Jak wyglądały pierwsze dni, tygodnie?
Andrzej Orzechowski: Trzeba było się przygotować do roboty. Najpierw wykosić, zaorać i zasiać. Trawa nie nadawała się dla krów, bo była bardzo ostra i kalecząca. Okazało się, że pole było zaminowane. Zabawiłem się w sapera, podpaliłem zarośla i wysadziłem miny w powietrze. Mój ojciec przeszedł obóz w Jarosławiu i Przemyślu. Był wciąż w sile wieku, miał 40 lat. Kosił razem z moim 16-letnim bratem Teodorem osty i przygotowywał ziemię do orki.
Ojciec próbował zaorać pod proso, ale było sucho, sama glina, pług nie trzymał. Dostaliśmy pomoc z UNRY. Dawali cukier, mamałygę - kaszę z kukurydzy, ale to było jakby na deser a nie na dobre odżywienie. Trzeba było ciężko pracować. Ci co mieli konia, to jeszcze dawali radę z pracą w polu, a pozostali chcieli się zrzekać ziemi. Szli do władz i mówili zabierajcie nam ziemie, bo nie mamy czym robić. Potem przyszły nakazy wojskowych dostaw. Trzeba było dostarczyć kilka ton zboża, mięso, mleko. Cena państwowa jaką dostawaliśmy była jak za półdarmo. Trzeba było pracować na państwo polskie, a nie asymilować się. To było życie nie do pozazdroszczenia. Polacy nastawieni byli negatywnie do Ukraińców.
Agnieszka Libudzka (PAP)
ali/ ls/