czyta: Ksawery Jasieński
„Z perspektywy czasu zaczyna wydawać się oczywiste, że „Solidarność” musiała odnieść zdecydowane zwycięstwo w niedzielę 4 czerwca w pierwszej turze czegoś, co na przestrzeni pół wieku w Polsce najbardziej przypominało wolne wybory. Musieli wiedzieć, że wygrają. Ale nie wiedzieli.
(…) Niewątpliwe kampania wyborcza była udana. Pomimo wszystkich wstępnych trudności, braku organizacji, pieniędzy, lokali, personelu i, co najważniejsze, uczciwego przedstawienia w radiu i telewizji, kampania solidarnościowo-opozycyjna stała się swego rodzaju festiwalem narodowej improwizacji.
Pomimo wszystkich wstępnych ułatwień w postaci organizacji, pieniędzy, lokali, personelu i, co najważniejsze, monopolistycznej kontroli nad radiem i telewizją, kampania zorganizowana przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą i podległych jej partnerów z koalicji była niesłychanie słaba.
„Solidarność” wystawiła po jednym kandydacie na każdy mandat, o jaki mogła się ubiegać zgodnie z ustaleniami Okrągłego Stołu. Dobór tych kandydatów nie był demokratyczny, ale był wysoce skuteczny. Strona koalicyjno-rządowa straciła całe tygodnie na niemal demokratyczne spory wewnętrzne, by w końcu wystawić po kilku kandydatów na większość mandatów, zapewniając tym samym rozbicie głosów.
Mury były wszędzie obwieszone nazwiskami i twarzami kandydatów „Solidarności”. Każdy z nich miał zdjęcie z Lechem Wałęsą zrobione w czasie spotkania w Stoczni Lenina. Pod spodem było proste hasło odręcznym pismem Wałęsy: +Musimy wygrać+.
(…) Niedziela 4 czerwca była punktem zwrotnym nie tylko dla powojennej historii Polski, nie jedynie dla historii Europy Wschodniej, lecz dla historii całego świata komunistycznego. Ale podczas gdy przywódcy „Solidarności” prowadzili ożywione dyskusje, negocjacje i nocne kabały, ich prawdziwa reakcja była dziwną mieszaniną egzaltacji, niedowierzania i przerażenia. Przerażenia nowymi obowiązkami, jakie teraz na nich spadały – problem zwycięstwa – ale także rosnącą obawą, że może nie pójdzie tak dobrze.
Tę obawę zwiększały wieści dochodzące z Chin, gdyż masakra studentów domagających się demokracji na placu Tienanmen miała miejsce w tym samym dniu. Oglądanie telewizyjnych obrazów z Pekinu z grupą polskich dziennikarzy opozycyjnych w wyborcze popołudnie było doświadczeniem niesamowitym. Stan wyjątkowy. Czołgi. Gazy łzawiące. Ciała niesione w górze. Już to kiedyś braliśmy: w Gdańsku, w Warszawie.
Podczas gdy przywódcy „Solidarności” zaczęli uczestniczyć w prawdziwej polityce, ze wszystkimi jej unikami, kompromisami i półprawdami, wielu z nich miało mieszane uczucia. Czuli coś więcej niż nostalgię za prostymi prawdami i moralnie jasnymi wyborami okresu stanu wojennego. Można gorąco pragnąć, by Polska miała +normalną+ politykę. Ale zupełnie czymś innym jest widzieć, jak moi przyjaciele zaczynają zachowywać się jak normalni politycy. Jaka jednak była alternatywa? Odpowiedź brzmiała: +Plac Tienanmen+”.
Timothy Garton Ash „Wiosna obywateli . Rewolucja 1989 widziana w Warszawie, Budapeszcie, Berlinie i Pradze”, Londyn 1990