W czwartek Sąd Najwyższy zbada kasację od wyroku, który m.in. uniewinnił wicepremiera PRL Stanisława Kociołka od zarzutu "sprawstwa kierowniczego" masakry robotników Wybrzeża w grudniu 1970 r. O uchylenie wyroku wnosi prokuratura i oskarżyciele posiłkowi.
Sprawa dotyczy krwawego stłumienia przez wojsko i milicję jednego z najważniejszych robotniczych wystąpień przeciw władzy w PRL. Ogłoszone w grudniu 1970 r. przez rząd PRL drastyczne podwyżki cen artykułów spożywczych wywołały spontaniczne demonstracje protestacyjne na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga zginęło 45 osób, a 1165 zostało rannych.
W kwietniu 2013 r. - po 18 latach od wniesienia aktu oskarżenia - Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił 81-letniego obecnie Kociołka. Na dwa lata w zawieszeniu skazano zaś dwóch b. wojskowych - Mirosława W., dowódcę batalionu blokującego bramę Stoczni Gdańskiej, i Bolesława F., zastępcę ds. politycznych dowódcy 32. Pułku Zmechanizowanego blokującego stocznię w Gdyni. Decyzję władz PRL o użyciu broni przeciw robotnikom SO uznał za "bezprawną i przestępczą".
"We właściwym czasie nie wszczęto żadnego postępowania i szanse na wyjaśnienie sprawy malały z upływem czasu. Wszczęcie śledztwa możliwe było dopiero po 1989 r., gdy możliwości wyjaśnienia okoliczności sprawy były już zmniejszone. Żadna ekipa w PRL nie była zainteresowana tą kwestią, czy w ogóle powrotem do sprawy" - mówiła sędzia SA Ewa Plawgo.
Gdańska prokuratura zarzuciła podsądnym "sprawstwo kierownicze" zabójstwa robotników. W akcie oskarżenia napisano, że zgodnie z konstytucją PRL tylko Rada Ministrów mogła podjąć decyzję o użyciu broni palnej, a w 1970 r. uczynił to szef PZPR Władysław Gomułka. Podjął on decyzję po przedstawieniu mu nieprawdziwej informacji o zabiciu przez demonstrujących dwóch milicjantów. Sprzeciwu nie zgłosił nikt z osób obecnych na posiedzeniu władz PZPR; także ówczesny szef MON gen. Wojciech Jaruzelski.
Początkowo było 12 oskarżonych, w tym zmarły w maju ub.r. Jaruzelski, którego sprawa w 2011 r. została wyłączona i zawieszona ze względu na zły stan zdrowia. Z powodu śmierci lub problemów zdrowotnych kolejnych podsądnych ostatecznie na ławie oskarżonych pozostały tylko trzy osoby. Podsądnym groziło dożywocie. Prok. Bogdan Szegda żądał dla nich kar po 8 lat więzienia i po 10 lat pozbawienia praw publicznych. Obrońcy i oskarżeni wnosili o uniewinnienie.
Zdaniem SO materiał dowodowy nie wykazał winy Kociołka. Wyrok pięcioosobowego składu sędziowskiego był niejednogłośny: dwoje ławników złożyło zdanie odrębne co do winy Kociołka. Był on oskarżony m.in. o to, że 16 grudnia nakłaniał w TVP strajkujących w Gdyni do powrotu do pracy, choć miał wiedzieć, że następnego dnia rano stocznia będzie "zablokowana" przez wojsko - wtedy na stacji kolejki miejskiej pod gdyńską stocznią zginęły osoby, które miały usłuchać apelu Kociołka.
Sędzia Agnieszka Wysokińska-Walczak mówiła, że nie dało się wykazać, iż jego działania przyczyniły się do tragedii. "W świadomości społecznej utrwaliło się przekonanie, że robotnicy poszli do pracy 17 grudnia na skutek przemówienia wicepremiera Kociołka. Należy wyraźnie podkreślić, że przemówienie nie miało na celu nakłonienie robotników do przyjścia do pracy, ale do podjęcia pracy" - mówiła sędzia. Podkreśliła, że mimo protestów robotnicy przychodzili do stoczni codziennie - także 15 i 16 grudnia 1970 r., choć część odmawiała pracy. Oznacza to więc, że - według sądu - nie można mówić o związku między przemówieniem a tragedią w Gdyni.
Sędzia dodała, że zeznania wielu świadków wskazywały, iż Kociołek dążył do pokojowego rozwiązania konfliktu. Nie udowodniono także, iż Kociołek wiedział przed tragedią o "blokadzie" stoczni. Zdaniem sądu o winie Kociołka nie może świadczyć też włączenie go do tzw. sztabu lokalnego, gdyż funkcja tego "ciała decyzyjnego" zakończyła się na akcie powołania, a o przynależności do sztabu nie wiedzieli nawet niektórzy jego członkowie.
Dwóm byłym wojskowym SO wymierzył kary po 4 lata więzienia, zmniejszone o połowę na mocy amnestii z 1989 r. i zawieszone na cztery lata. Według sądu mogli oni przewidzieć, że oddawanie strzałów nie tylko w powietrze, ale i w ziemię, może spowodować śmierć cywilów.
SO zmienił kwalifikację ich czynu na udział w śmiertelnym pobiciu, gdyż odpowiedzialność za to przestępstwo nie wymaga tzw. indywidualizacji winy (czyli ustalenia, kto oddał śmiertelny strzał do danej osoby - co jest konieczne do uznania winy przy zabójstwie). SO podkreślił, że dzięki takiej kwalifikacji prawnej udało się też skazać zomowców, którzy zastrzelili dziewięciu górników z "Wujka" w grudniu 1981 r. - tam też nie można było ustalić, który zomowiec oddał śmiertelne strzały.
Sędzia podkreśliła, że przestępstwa tego typu nie można utożsamiać jedynie z "bójkami na dyskotekach", bo nie chodzi tu tylko o udział w bójce w znaczeniu technicznym, ale o niebezpieczny dla ludzi charakter zbiorowego działania. Oznacza to, że może to być każda forma świadomego współdziałania uczestników ataku i każdy środek użyty do ataku na inne osoby, jeżeli powoduje to narażenie człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia - uznał SO.
Zdaniem SO w tym wypadku nie można było ustalić, kto oddał śmiertelne strzały, bo sytuacja była "dynamiczna", a broni użyły także oddziały niepodlegające rozkazom tych dwóch oskarżonych. Według sądu celem strzałów przed bramą w Gdańsku i na stacji kolejki nie była ochrona zdrowia czy życia milicjantów, czy żołnierzy, ale - w wypadku zdarzeń gdańskich - uniemożliwienie wyjścia zwartych grup stoczniowców z zakładu pracy, a w wypadku wydarzeń gdyńskich - ochrona blokady. "Ani tu, ani tam nie było zagrożone życie bądź zdrowie blokujących te miejsca żołnierzy czy milicjantów" - podkreśliła sędzia. Według SO trudno przyjąć, aby zagrożeniem było rzucanie kamieniami przez demonstrujących w żołnierzy przebywających w transporterach lub milicjantów wyposażonych w tarcze, czy też wznoszenie wrogich okrzyków.
"Ten proces był potrzebny, bo należy rozliczać działalność władzy, zwłaszcza gdy dochodzi do popełnienia przestępstw. Działania władzy przeciwko obywatelom nie mogą być chronione tajemnicą ani zapomniane" - mówiła sędzia Wysokińska-Walczak. Podkreśliła, że w polskim prawie nie obowiązuje teoria "ślepych bagnetów", która zakłada bezwzględne posłuszeństwo rozkazowi wojskowemu, niezależnie od jego treści. Każdy, kto wykonuje bezprawny i przestępczy rozkaz, ponosi pełną odpowiedzialność - dodała.
Wskazała, że ta sprawa pokazuje, jakie są skutki walki o zachowanie władzy i rozgrywek politycznych na jej najwyższych szczeblach oraz nieprzestrzegania przez władze podstawowych praw obywateli. Dodała, że nie było potrzeby wprowadzania do Trójmiasta w pełni uzbrojonych oddziałów wojska, co prowadziło do nieuchronnej konfrontacji z ludnością cywilną i rozlewu krwi.
Sąd nie mówił o roli innych oskarżonych, których sprawy ze względu na stan zdrowia zawieszono - w tym Jaruzelskiego.
W czerwcu 2014 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał wyrok SO. Apelację wniosła prokuratura, która chciała uchylenia wyroku SO i zwrotu sprawy do SO w Gdańsku. Tego samego chciał mec. Maciej Bednarkiewicz, pełnomocnik blisko 40 oskarżycieli posiłkowych, czyli rodzin zabitych. Obrońcy oskarżonych byli za utrzymaniem wyroku.
SA wskazał, że nie można podważyć wiarygodnymi dowodami wielu okoliczności przedstawianych przez Kociołka. SA podkreślił, że SO uzasadnił wyrok logicznie i prawidłowo.
SA podkreślił, że "rozumie poczucie pokrzywdzenia tych wszystkich, których bezpośrednio lub pośrednio dotknęły wydarzenia Grudnia'70". "We właściwym czasie nie wszczęto żadnego postępowania i szanse na wyjaśnienie sprawy malały z upływem czasu. Wszczęcie śledztwa możliwe było dopiero po 1989 r., gdy możliwości wyjaśnienia okoliczności sprawy były już zmniejszone. Żadna ekipa w PRL nie była zainteresowana tą kwestią, czy w ogóle powrotem do sprawy" - mówiła sędzia SA Ewa Plawgo.
Wskazała zarazem, że "rzetelny proces uwzględnia ocenę zebranych dowodów i musi respektować zasadę indywidualizacji odpowiedzialności, bo ma przesądzić o odpowiedzialności karnej, a nie politycznej czy moralnej". "Zasady te powinny mieć zastosowanie bez względu na charakter sprawy, stawianych zarzutów i pozycję oskarżonych" - mówiła. Przypomniała, że do cech rzetelnego procesu należy też "jego zakończenie w rozsądnym terminie, którego to wymogu nie spełniło szeroko pojęte postępowania w I instancji".
Mec. Bednarkiewicz argumentował w apelacji, że proces powinno się zacząć od początku i zbadać, czy zdarzenia miały charakter prowokacji w celu zmiany władz w 1970 r. SA ocenił, że "pozostaje obracanie się w sferze hipotez i przypuszczeń tego dotyczących", gdyż jednoznacznych dowodów na taką prowokację nie ma.
Kasację do SN na niekorzyść Kociołka złożyła prokuratura, a oskarżyciele posiłkowi ponadto - wobec F. i W. Kasacje domagają się ponownego procesu.
Od 14 do 19 grudnia 1970 r. - według historyków - w ulicznych starciach udział wzięło nawet kilkadziesiąt tys. osób. Do spacyfikowania protestów władze wykorzystały ok. 27 tys. żołnierzy oraz 9 tys. milicjantów i funkcjonariuszy SB. Użyto czołgów, transporterów opancerzonych i śmigłowców. Zatrzymano ponad trzy tys. osób, wiele z nich pobito.
20 grudnia 1970 r. władze PZPR przyjęły rezygnację Władysława Gomułki z funkcji I sekretarza. Zastąpił go Edward Gierek, dotychczasowy I sekretarz KW PZPR w Katowicach.
W PRL nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności za krwawy przebieg wydarzeń. Śledztwo wszczęto w październiku 1990 r. Najpierw prowadziła je prokuratura wojskowa, potem Prokuratura Okręgowa w Gdańsku. Przesłuchano ponad cztery tysiące świadków.
W 1995 r. do Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku trafił akt oskarżenia przeciw 12 osobom: gen. Jaruzelskiemu, Kociołkowi, szefowi MSW Kazimierzowi Świtale, wiceszefowi MON Tadeuszowi Tuczapskiemu, dowódcy Pomorskiego Okręgu Wojskowego Józefowi Kamińskiemu, dowódcy 16. Dywizji Pancernej Edwardowi Łańcuckiemu, komendantowi Szkoły Podoficerskiej MO w Słupsku Karolowi Kubalicy oraz pięciu wojskowym. Sąd w Gdańsku zebrał się po raz pierwszy w 1996 r., jednak proces długo nie ruszał; na rozprawy m.in. nie stawiali się oskarżeni, tłumacząc się złym stanem zdrowia i wiekiem. W końcu proces zaczął się w czerwcu 1998 r.
"Wystąpienia, uznane za kontrrewolucyjne, miały być stłumione siłą. Nie brano pod uwagę ustępstw, ani możliwości negocjacji. Gomułka uważał, że wykazanie wobec zbuntowanych robotników słabości byłoby pierwszym krokiem w demontażu władzy absolutnej, która ze swej natury nie powinna ustąpić pod naciskiem społecznym" - pisał kilka lat temu w swej syntezie najnowszych dziejów Polski historyk Andrzej Friszke.
W 1999 r. proces - już tylko wobec 10 osób - przeniesiono do Warszawy (tu mieszkała większość oskarżonych); jesienią 2001 r. ruszył na nowo. Od tego czasu trwały żmudne przesłuchania świadków - głównie robotników Wybrzeża, żołnierzy i milicjantów. W akcie oskarżenia prokuratura wniosła bowiem o przesłuchanie ok. 1110 osób; sąd nie zgodził się na ograniczenie ich liczby, o co w toku procesu wnosił prokurator. Na proces wpływały też kłopoty zdrowotne sędziów i ławników. W maju 2011 r. - po 10 latach rozpraw - sprawa musiała zostać przerwana z powodu śmierci ławnika. Wznowiony w lipcu 2011 r. proces prowadzono już bez Jaruzelskiego.
Jaruzelski wyjaśniał w sądzie, że nie podał się do dymisji w sprzeciwie wobec decyzji Gomułki, bo uważał, iż "byłby to nic nieznaczący gest, gdyż wtedy ministrem obrony zostałby gen. Grzegorz Korczyński, który bezwzględnie realizowałby polecenia Gomułki". Zapewniał, że jako szef MON podjął kroki w celu "złagodzenia" decyzji Gomułki: pierwsze strzały miały być oddawane w powietrze, potem w ziemię, a następne - pod nogi demonstrantów. Twierdził, że wiele działań wojska i milicji to "obrona konieczna lub stan wyższej konieczności", bo wystąpił wtedy "silny nurt niszczycielski, kryminalny".
Kociołek zeznał, że "nie było związku przyczynowo-skutkowego" między jego apelem a masakrą na przystanku kolejki. Dwaj dowódcy mówili, że robili wszystko, aby uniknąć ofiar, a śmierć większości była spowodowana działaniami milicji, a nie wojska.
Komisja PZPR kierowana przez członka Biura Politycznego PZPR Władysława Kruczka, która w 1971 r. badała odpowiedzialność za wydarzenia grudniowe, wskazywała, że na przebiegu wydarzeń zaważyła ocena Gomułki, że mają one "charakter kontrrewolucyjny". Wyłączną odpowiedzialnością za nie raport Kruczka obciążał członka Biura Politycznego Zenona Kliszkę, który na Wybrzeżu dowodził "sztabem antykryzysowym" (zmarł w 1989 r.).
"Wystąpienia, uznane za kontrrewolucyjne, miały być stłumione siłą. Nie brano pod uwagę ustępstw, ani możliwości negocjacji. Gomułka uważał, że wykazanie wobec zbuntowanych robotników słabości byłoby pierwszym krokiem w demontażu władzy absolutnej, która ze swej natury nie powinna ustąpić pod naciskiem społecznym" - pisał kilka lat temu w swej syntezie najnowszych dziejów Polski historyk Andrzej Friszke.(PAP)
sta/ mja/ itm/