W środę 3 lipca mija dokładnie 50 lat od spotkania piłkarskich mistrzostw świata w RFN, w którym biało-czerwoni przegrali z gospodarzami 0:1. Okrzyknięty mianem „meczu na wodzie” pojedynek stanowi jedną z największych legend w historii polskiego futbolu.
Przed meczem nad Stadionem Leśnym we Frankfurcie nad Menem przeszła burza, boisko zamieniło się w podmokłą łąkę. Polacy musieli wygrać, Niemcom do awansu do finału wystarczał remis, gdyż był to pojedynek drugiej fazy grupowej, a nie klasyczny półfinał.
Austriacki sędzia Erich Linemayr długo zwlekał z podjęciem decyzji o rozpoczęciu gry. Trwały gorączkowe konsultacje z organizatorami, a na boisku pracowali ludzie wyposażeni w specjalne walce-gąbki, zbierające nadmiar wody. W końcu mecz rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem.
„Można oczywiście rozpamiętywać jakieś wydarzenia, zastanawiać się i gdybać, ale to nie ma sensu. Decyzja o rozegraniu tego spotkania nie należała do drużyny, ale do organizatorów. Zagraliśmy, przegraliśmy jedną bramką. Koniec, kropka. Trzeba przyjąć historię taką, jaka jest” – wspominał po latach w rozmowie z PAP król strzelców tamtego mundialu Grzegorz Lato, który zdobył w turnieju siedem bramek.
W anormalnych warunkach piłkarze trenera Kazimierza Górskiego nie mogli w pełni wykorzystać swych atutów, m.in. szybkiego ataku w wykonaniu tak świetnych skrzydłowych, jak Lato czy Robert Gadocha.
W spotkaniu nie brakowało dramaturgii. W 53. minucie po faulu Jerzego Gorgonia na Berndzie Holzenbeinie sędzia podyktował rzut karny. Jednak nadzieje biało-czerwonych na awans przedłużył Jan Tomaszewski, który obronił „jedenastkę” wykonywaną przez Uli Hoenessa.
Rozstrzygnięcie nastąpiło w 76. minucie. Gerd Mueller zmylił czujność polskiej obrony i sprytnym strzałem z pola karnego pokonał Tomaszewskiego. Niemcy awansowali do finału, w którym wygrali z Holendrami 2:1.
„Siedziałem na trybunach. Pamiętam, że koło mnie był Marek Kusto i jeszcze kilku kolegów. Nerwy były, ale wierzyliśmy w wygraną do końca. Byliśmy zespołem lepszym. Przegraną przyjęliśmy `na spokojnie`, przecież przed mistrzostwami trzecie miejsce wzięlibyśmy w ciemno” - ocenił Andrzej Szarmach, który z powodu kontuzji nie wziął udziału w tym spotkaniu.
Mimo wszystko to był wielki sukces polskiego futbolu w mistrzostwach świata, do których biało-czerwoni awansowali po 36 latach (od 1938 r.). W meczu o trzecie miejsce pokonali trzy dni później Brazylię 1:0 po golu Laty.
Kazimierz Deyna znalazł się w „11” turnieju jako najlepszy rozgrywający, a Gadocha - jako najlepszy prawoskrzydłowy. Lato został królem strzelców, a drugi w tej klasyfikacji był Szarmach (pięć goli).
Tak udany turniej powtórzył się już tylko raz, w 1982 roku, gdy drużyna Antoniego Piechniczka została trzecim zespołem MŚ w Hiszpanii.
Sukces w RFN przyszedł niespodziewanie. Przed rozpoczęciem turnieju krytykowano selekcjonera za przygotowanie drużyny, a wylosowanie w pierwszej fazie Argentyny i Włoch wielu potraktowało jako zapowiedź niepowodzenia. Polska i Haiti to mieli być „chłopcy do bicia" dla piłkarskich potęg.
„Przed mistrzostwami była nieciekawa sytuacja. W mediach pytano, po co jedziemy... Drużyna była bez formy, przegraliśmy parę sparingów. Pamiętam taką konferencję, na której była sama krytyka. Ale trener Górski uspokajał, mówił, że to etap budowania, że czas na rozliczanie będzie po mistrzostwach” - powiedział przed laty PAP Andrzej Strejlau, który w 1974 roku pełnił rolę drugiego trenera.
Już mecz z Argentyńczykami pokazał, że Górski świetnie przygotował zawodników do mistrzostw. Polska wygrała 3:2, a później rozgromiła Haiti 7:0 i pokonała Włochy 2:1. Wtedy biało-czerwoni byli na ustach wszystkich. W kolejnej fazie skromnym 1:0 odprawili do domu Szwedów, a później zwyciężyli Jugosłowian 2:1. Aż przyszedł „mecz na wodzie”.
„Po wyjściu z grupy cała Europa pisała, że Polska gra piękną, nowoczesną piłkę. Trzecie miejsce, król i wicekról strzelców to wspaniałe osiągnięcia, zazdroszczono nam. Niewielu pamięta dzisiaj, że dostaliśmy też na tym mundialu puchar fair play. Graliśmy bardzo czysto" - podsumował Strejlau.(PAP)
pp/