Ostatni żołnierze okupanta, który sprawował kontrolę nad powojenną Polską, opuścili nasz kraj w 1993 r. O wyjeździe z Polski ostatnich jednostek Armii Sowieckiej meldował 17 września gen. Leonid Kowaliow. Dzień później porannym pociągiem z Warszawy faktycznie wyjechała niewielka grupa oficerów sowieckich, w tym pięciu generałów.
Złożenie przez gen. Kowaliowa meldunku akurat tego dnia było dyplomatycznym majstersztykiem. Stało się to bowiem w rocznicę ataku Armii Czerwonej na Polskę broniącą się przed Niemcami w 1939 r. Zanim to jednak nastąpiło, wiele wody musiało upłynąć w Kaczawie, rzece przepływającej przez Legnicę, gdzie zlokalizowano bazę dowództwa Północnej Grupy Wojsk Armii Sowieckiej.
Transformacja polityczna, ale Sowieci za plecami
Pierwsze jednostki Armii Sowieckiej – nie licząc okupacji z lat 1939–1941 – przekroczyły granicę z II Rzecząpospolitą w styczniu 1944 r. W kolejnych miesiącach posuwały się dalej na zachód, „wyzwalając” ziemie polskie. To jednostki sowieckie zdobyły Berlin. Dla Polski oznaczało to nową okupację i zmianę granic, a także zainstalowanie reżimu komunistycznego, wspieranego – w pierwszych latach powojennych dosłownie – przez sowieckie bagnety. Tak było przez cały okres Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Gdy więc w czasie solidarnościowej rewolucji cały świat z zapartym tchem dyskutował, czy „Sowieci wejdą?”, oni już tu de facto byli.
Według podpisanego w 1956 r. porozumienia między ZSRS a PRL, w naszym kraju stacjonowało blisko 70 tys. sowieckich żołnierzy. Północna Grupa Wojsk, którą tworzyli, rozsiana była głównie w koszarach zlokalizowanych na Dolnym Śląsku i Pomorzu Zachodnim. Celem tej armii była bowiem kampania ofensywna w razie wojny z NATO. Funkcja kontrolna, tj. reagowanie na ewentualne polskie kryzysy, była jednak równie istotna. Jednostki te tworzyły, tak jak w Legnicy, autonomiczne i samowystarczalne ośrodki, z którymi Polacy mieli ograniczony kontakt.
Wybory czerwcowe w 1989 r. zmieniły diametralnie polską rzeczywistość polityczną. W nowym rządzie z Tadeuszem Mazowieckiem na czele, choć składał się on w sporej części z ludzi opozycji demokratycznej, za resorty siłowe – w tym Ministerstwo Obrony Narodowej – odpowiadali komuniści.
Sam Mazowiecki do kwestii wycofania jednostek sowieckich podchodził sceptycznie. Intelektualną nieuczciwością byłoby jednak stwierdzenie, że tego pobytu pragnął. Uważał raczej, że Północna Grupa Wojsk Armii Sowieckiej stanowi gwarancję stabilności zachodnich granic Polski. Obawiał się, że jednoczące się Niemcy mogą podważać granicę na Odrze i Nysie, a ruch ziomkowski będzie w stanie narzucić Niemcom politykę podważania tych granic. Takie podejście nie podobało się radykalnie nastawionej części opozycji demokratycznej, wówczas określanej już mianem „pozaparlamentarnej”.
Głodówka w Legnicy
Ranek 22 maja 1990 r. nie zapowiadał w Legnicy niczego nadzwyczajnego. Zmieniło się to, gdy pod pomnikiem żołnierza sowieckiego i polskiego protest głodowy rozpoczął Marek Zadrożny, miejscowy opozycjonista związany z Ruchem „Wolność i Pokój”. Po kilku godzinach dołączył do niego członek Konfederacji Polski Niepodległej, Jerzy Dziedzicki. Po kilku kolejnych godzinach obaj zdecydowali się na przeniesienie protestu do biura KPN, zlokalizowanego przy miejscowym rynku. Reporter „Tygodnika Solidarność”, relacjonujący ten protest, pisał o różnych reakcjach mieszkańców. Jedni dostarczali głodującym soki, pieniądze i sprzęt RTV, inni krytykowali protest, zarzucając głodującym nieróbstwo. Musiały minąć blisko trzy tygodnie, by protestem zainteresowały się władze lokalne.
Jednak protestująca dwójka okazała się nad wyraz wytrwała. Pięćdziesiątego dnia protestu w Legnicy zjawił się I sekretarz sowieckiej ambasady Aleksander Oskin, zwolennik pierestrojki, a nie jeden z twardogłowych. W mieście pojawił się także lider KPN, Leszek Moczulski, który wziął udział w negocjacjach. W rezultacie, 10 lipca 1990 r. protest zakończono, a Oskin podpisał porozumienie, z którego wynikało, że Armia Sowiecka opuści terytorium Polski „w trybie i terminie ustalonym przez rządy Polski i ZSRR”. Zobowiązał się także do rozpatrzenia przez władze sowieckie listy szkód i problemów wygenerowanych przez wojska stacjonujące w Polsce. Mimo „dyplomatycznego” języka, w jakim sformułowano porozumienie, umożliwiającego późniejsze kluczenie, był to sukces głodujących i KPN firmującej ten protest. Sukces, który odniesiono bez jakiegokolwiek zainteresowania ze strony polskiego rządu. W następnych tygodniach ośmieliło to Moczulskiego do odważniejszych poczynań.
17 sierpnia mieliśmy do czynienia z kolejną falą protestów. Tym razem konfederaci protestowali pod garnizonami w Legnicy, Tarnowie i podwarszawskim Rembertowie. Następna blokada w Rembertowie odbyła się 1 września. Była nieco egzotyczna, gdyż do konfederatów dołączyli… studenci z Laosu. Wcześniej protestowali przeciwko obecności wojsk wietnamskich w ich ojczyźnie, później dołączyli do pikiety konfederackiej.
Mimo „dyplomatycznego” języka, w jakim sformułowano porozumienie, umożliwiającego późniejsze kluczenie, był to sukces głodujących i KPN firmującej ten protest. Sukces, który odniesiono bez jakiegokolwiek zainteresowania ze strony polskiego rządu. W następnych tygodniach ośmieliło to Moczulskiego do odważniejszych poczynań.
„My chcemy podjąć spektakularną akcję, która nie tylko ma na celu doprowadzenie do jakichś rozmów z Rosjanami, ale przede wszystkim zwrócić uwagę na sam problem. W odpowiedni sposób go nagłośnić” – mówił w wywiadzie dla Polskiej Kroniki Filmowej jeden z pikietujących.
Protesty te były zapewne dokuczliwe dla samych żołnierzy sowieckich, a ich odpowiednie nagłośnienie sprawiłoby problemy rządzącym. Warto jednak odnotować, że interweniująca policja nie biła pikietujących, jak to się zdarzało milicji w całej dekadzie lat osiemdziesiątych i nie tylko. Środków przymusu użyto, by zapakować manifestantów blokujących bramę do policyjnych nysek, którymi wywożono ich poza teren Rembertowa. Sytuacja jednak się powtarzała, gdyż wywożeni wracali. Z wrześniowych blokad zrezygnowano dopiero po ogłoszeniu przez premiera Mazowieckiego, że przystąpi do rozmów na temat opuszczenia przez Północną Grupę Wojsk terytorium Rzeczpospolitej.
Wycofanie
Postulat wycofania jednostek Armii Czerwonej pojawił się na transparentach niezależnych manifestacji u schyłku lat osiemdziesiątych. Hasło „Sowieci do domu” towarzyszyło wielu protestom z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wiele w tej materii zrobiła wspominana już KPN. Oddolna presja społeczna i sytuacja geopolityczna, dynamicznie zmieniająca się na niekorzyść ZSRS, spowodowały, że Mazowiecki zmienił zdanie. Sam proces negocjacyjny okazał się jednak długotrwały. Wystarczy wspomnieć, że oficjalnie rozpoczęto go 11 grudnia 1990 r. w Moskwie, a układ międzypaństwowy, regulujący te kwestię, podpisano dopiero 8 grudnia 1991 r. W tym czasie rozwiązano Układ Warszawski.
Wrażenie robią także liczby odnoszące się do wycofywanego sprzętu. Wyjechało z Polski 599 czołgów, 952 transportery opancerzone, 390 dział i moździerzy, 202 samoloty oraz 144 śmigłowce. Samej amunicji naliczono 94 tys. ton.
Pierwsza jednostka – 116. Orszańska Brygada Rakiet Operacyjno-Taktycznych – wyjechała na początku kwietnia 1991 r. Ostatnia jednostka bojowa opuściła Polskę 28 października 1992 r. By cała Północna Grupa Wojsk Armii Sowieckiej mogła opuścić nasz kraj niezbędne było zorganizowanie aż 2981 transportów kolejowych, składających z 22 934 wagonów. Dane zebrane w raporcie Biura Bezpieczeństwa Narodowego mówią o ponad 100 tys. osób (żołnierzy wraz z rodzinami oraz pracowników cywilnych). Wrażenie robią także liczby odnoszące się do wycofywanego sprzętu. Wyjechało z Polski 599 czołgów, 952 transportery opancerzone, 390 dział i moździerzy, 202 samoloty oraz 144 śmigłowce. Samej amunicji naliczono 94 tys. ton.
Osobny problem stanowiła broń atomowa, przechowywana na terytorium Polski w całkowitej tajemnicy. W myśl ustaleń z drugiej połowy lat sześćdziesiątych broń ta miała zostać użyta przez polskie jednostki w razie wybuchu konfliktu, ale do tego czasu „opiekowały” się nią jednostki sowieckie. Trudno zatem przypuszczać, że w sytuacji prawdziwego konfliktu postanowienia te zostały zrealizowane. W trzech obiektach, oddanych do użytku w 1970 r., przechowywano według planów 178 ładunków jądrowych o różnej mocy (od głowic 500-kilotonowych do bomb lotniczych zawierających 0,5 kilotony). Szacuje się, że nawet 300 kolejnych ładunków tego typu mogło być w posiadaniu wybranych jednostek Północnej Grupy Wojsk. Ładunki te opuściły Polskę jeszcze w latach osiemdziesiątych, zanim rozpoczął się proces wycofywania Armii Sowieckiej z Polski.
Armia ta pozostawiła po sobie przeszło 70 tys. hektarów zajmowanego terenu. Same lotniska i poligony liczyły blisko 58 tys. hektarów, ale w skład garnizonów sowieckich wchodziły także grunty orne, stawy i jeziora oraz blisko 1200 budynków mieszkalnych i niemal 2500 koszarowych – budynków, które przed wyjazdem w znacznej części ogołocono z niemalże ze wszystkich ruchomych elementów oraz instalacji.
Warto pamiętać, że choć żołnierze sowieccy opuścili nasz kraj, to… wciąż przez niego przejeżdżali. Transporty z byłego NRD trwały bowiem dłużej, m.in. z uwagi na liczniejsze garnizony tam rozlokowane. Samych żołnierzy stacjonowało tam ponad 300 tys., a wycofanych czołgów było ponad 4 tys. Operację rozpoczęto w 1991 r., a rozformowanie jednostek tam stacjonujących nastąpiło dopiero 31 sierpnia 1994 r.
Autor: Grzegorz Wołk
Źródło: Muzeum Historii Polski