Zaangażowanie Polaków w operacje RAF uratowało Europę latem 1940 roku – przyznał brytyjski historyk Andy Saunders w mijającą właśnie 75. rocznicę Bitwy o Anglię.
Godzinami jeździli na rowerach, żeby... nauczyć się języka angielskiego. Codziennie rano autobus podstawiony przez dowództwo zabierał polskich pilotów z bazy do oddalonego o 10 mil drogi Uxbridge, by w szkolnych ławach przyswajali słownictwo niezbędne do odbywania służby. Były terminy kojarzące się jednoznacznie, jak "bandits" – samoloty wroga, trudniejsze do zapamiętania, na przykład "pancake" – naleśnik – oznaczający lądowanie, czy też zupełnie abstrakcyjne jak "angels" – anioły określające wysokość podawaną w tysiącach stóp. Po miesiącu regularnych lekcji Polacy byli w stanie przeczytać gazetę. Nie potrafili jednak poprawnie wymawiać poszczególnych słów. To dlatego dowództwo zdecydowało się na wdrożenie szkolenia rowerowego z użyciem radiostacji.
Zrozumieć "Kentowskiego"
Po zajęciu ojczyzny przez nazistów polscy lotnicy ruszyli przez Rumunię do Francji, a następnie do Anglii, żeby wesprzeć ostatni wolny kraj w Europie. W kilka miesięcy do Wielkiej Brytanii dotarło ponad osiem tysięcy pilotów i członków personelu lotnicznego z Polski. 2 siepnia w bazie wojskowej Northolt pod Londynem utworzono legendarny Dywizjon 303 z anglojęzycznym dowódcą – Kanadyjczykiem kpt. Johnem Kentem.
Kapitan, choć mocno rozczarowany przydziałem do dywizjonu obcokrajowców, szybko znalazł własną metodę na usprawnienie komunikacji z podwładnymi. Chodził dookoła samolotu, wskazując poszczególne części maszyny i zapisywał fonetycznie polskie odpowiedniki. Gdy próbował je potem wymawiać, Polacy pękali ze śmiechu. Szybko przemianowali dowódcę z "Kenta" na dużo bardziej znajomo brzmiącego "Kentowskiego".
Pierwsi polscy piloci przybyli do Anglii już w grudniu 1939 roku. Po ośmiu miesiącach żmudnych szkoleń, atmosfera w bazie narastała. "Jeśli Brytyjczycy poświęcają tyle czasu na dziecinne ćwiczenia, podczas gdy my już mamy wylatane godziny, ciekawe, ile czasu zajmie im wyszkolenie rekutów. Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze wroga zanim wygramy wojnę?" – napisał w dzienniku Dywizjonu 303 założonym przez Mirosława Fericia, rozżalony as lotnictwa Jan Zumbach.
Po interwencji instruktora lotnictwa Witolda Urbanowicza, z początkiem sierpnia 1940 roku, dowództwo podjęło decyzję o rozpoczęciu szkolenia na Hurricanach.
Natychmiast pojawił się kolejny problem. Dotychczas polscy piloci latali wyłącznie na samolotach ze stałym podwoziem. Teraz, przed posadzeniem maszyny na ziemi, musieli pamiętać o wysunięciu kółek. Co i raz któryś lądował na brzuchu. Kapitan Kent dał w końcu ujście swojej irytacji, degradując Josefa Frantiska – Czecha, który do Anglii przybył wraz z Polakami.
Wysunąć podwozie
Natychmiast pojawił się kolejny problem. Dotychczas polscy piloci latali wyłącznie na samolotach ze stałym podwoziem. Teraz, przed posadzeniem maszyny na ziemi, musieli pamiętać o wysunięciu kółek. Co i raz któryś lądował na brzuchu. Kapitan Kent dał w końcu ujście swojej irytacji, degradując Josefa Frantiska – Czecha, który do Anglii przybył wraz z Polakami. Rozmowę z podwładnym Kent przytoczył w swojej autobiografii: "Wiesz, jakie straty spowodowałeś? Nie miał pojęcia o czym mówię, ale wiedział, że musi odpowiedzieć w obcym języku, więc w kółko powtarzał: Oui mon commandant".
W sierpniu 1940 roku Niemcy nasilili ataki powietrzne. Luftwaffe dysponowało 2,5 tys. samolotów, RAF – zaledwie ponad 600. Brytyjczycy szybko stracili niemal połowę pilotów. Na mocy umowy wojskowej z 5 sierpnia 1940 roku, zawartej przez premiera Winstona Churchilla, brytyjskiego ministra spraw zagranicznych lorda Halifaxa, generała Władysława Sikorskiego i ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego oraz ustawy Allied Forces Act z 22 sierpnia 1940 roku, polskie dywizjony zostały włączone w struktury sił zbrojnych Brytyjskiej Wspólnoty Narodów.
30 sierpnia oficer Ronald Kellett, wysłał Dywizjon 303 na jeszcze jeden lot treningowy. "Po osiągnięciu 10 tys. stóp polecieliśmy na północ. Po chwili zobaczyłem przed nami grupę manewrujących samolotów – napisał w dzienniku dywizjonu pilot Ludwik Paszkiewicz. – Otworzyłem przepustnicę i ruszyłem w stronę wroga. Zauważyłem, że na tej samej wysokości bombowiec skręca w moją stronę. Gdy mnie dostrzegł, ostro zanurkował. Skręciłem i zanurkowałem za nim. Mignęły mi czarne krzyże na skrzydłach. Wycelowałem w kadłub i otworzyłem ogień z odległości około 180 metrów. Później przeniosłem ogień na silnik, który zaczął płonąć. Podleciałem jeszcze bliżej i posłałem mu kolejną serię".
Paszkiewicz, który wprawdzie brał wcześniej udział w akcjach bojowych w Polsce i Francji, ale nigdy w bezpośredniej walce, zestrzelił swój pierwszy w życiu samolot. Po krótkiej reprymendzie za uprawianie samowolki podczas lotu szkoleniowego, dostał jeszcze krótszą pochwałę od przełożonych za pierwszy sukces Dywizjonu 303. Kellett zadzwonił do dowództwa i poprosił o zgodę na włączenie Polaków do walki.
Wytrzymać napięcie
Już 31 sierpnia, podczas pierwszej akcji bojowej, w niespełna 15 minut, każdy z sześciu polskich pilotów zestrzelił Messerschmitta. Dumny kpt. Kent zawiózł podopiecznych z Dywizjonu 303 Rolls Roycem do knajpy na świętowanie.
Każdego kolejnego dnia Polacy potwierdzali swoje niesamowite umiejętności. W ciągu zaledwie trzech dni walki, od 5 do 7 września, zestrzelili aż 31 niemieckich maszyn. Zaskakująca skuteczność cudzoziemców wydała się podejrzana dowódcy bazy w Northolt, pułkownikowi Stanleyowi Vincentowi, który wyruszył na swoją własną misję szpiegowską, aby sprawdzić, jak pracują podwładni. Po powrocie do bazy, zszokowany, miał powiedzieć tylko jedno: oni naprawdę to robią.
15 września 400 samolotów Luftwaffe ruszyło do akcji na Londyn. O 11.15 Polacy poderwali się do walki. Wśród nich był Jan Zumbach. Zdążył jeszcze strącić Messerschimita, zanim sam został zestrzelony. Gdy na spadochronie dotarł wreszcie na ziemię, był przekonany, że trafił do Francji. Wtem rozległy się strzały i powtarzały się one za każdym razem, gdy robił krok do przodu. Przed sobą zobaczył kilka nieruchomych postaci i jednego mężczyznę, podążającego wolno w jego kierunku. Odrzucił pistolet i, widząc brytyjski mundur, najgłośniej jak potrafił, krzyknął: "Jestem aliantem! Polskim pilotem!". Odpowiedź, która padła z drugiej strony, kompletnie go zaskoczyła: "Przepraszam, nie celowałem w ciebie. Strzelałem, żebyś przestał się ruszać. Stoisz na środku pola minowego".
Tego dnia alianci zestrzelili niemal połowę samolotów wroga. Dziś 15 września w Wielkiej Brytanii obchodzony jest jako Dzień Bitwy o Anglię.
W walkach, które trwały od 10 lipca do 31 października 1940 roku, wzięły udział cztery polskie dywizjony – dwa bombowe (300 i 301) oraz dwa myśliwskie (302 i 303), łącznie 145 pilotów myśliwskich, w tym ponad 70 walczących w dywizjonach brytyjskich. Polacy zestrzelili około 170 niemieckich maszyn, z czego aż 126 zapisano na konto Dywizjonu 303. Był to najlepszy wynik spośród wszystkich 66 alianckich dywizjonów biorących udział w Bitwie o Anglię.
Triumfy święcić
W walkach, które trwały od 10 lipca do 31 października 1940 roku, wzięły udział cztery polskie dywizjony – dwa bombowe (300 i 301) oraz dwa myśliwskie (302 i 303), łącznie 145 pilotów myśliwskich, w tym ponad 70 walczących w dywizjonach brytyjskich. Polacy zestrzelili około 170 niemieckich maszyn, z czego aż 126 zapisano na konto Dywizjonu 303. Był to najlepszy wynik spośród wszystkich 66 alianckich dywizjonów biorących udział w Bitwie o Anglię. Największym alianckim asem okrzyknięto czeskiego pilota Dywizjonu 303 – Josefa Frantiska (17 zestrzeleń). Nawięcej strąceń wśród Polaków – 15 – zaliczył Witold Urbanowicz.
Z cech charakteryzujących polskich pilotów myśliwskich warto podkreślić dwie, które mogły zadecydować o tak fantastycznej służbie. Po pierwsze Brytyjczycy otwierali ogień z odległości około 350 metrów, podczas gdy Polacy podchodzili nawet na 100 metrów do celu. Po drugie, jak mówił dziennikarzom Channel 4. Billy Drake, pilot z Dywizjonu 1: "Polacy nienawidzili Niemców. My byliśmy zainteresowani zestrzeleniem samolotów, oni chcieli zabić załogę". A jak wiadomo nienawiść dodaje odwagi.
Polski historyk lotnictwa Jerzy Cynk, w rozmowie z Piotrem Gulbickim z "Dziennika Polskiego", podkreślał również następujące czynniki: polska taktyka myśliwska pozwalająca pilotom na pewną swobodę indywidualnego działania, orli wzrok wytrenowany dzięki specjalistycznym szkoleniom (m.in. obserwownie lotu muchy) oraz ogromne zaangażowanie polskich mechaników, co zapewniało polskim dywizjonom najwyższy stopień sprawności sprzętowej spośród wszystkich jednostek RAF-u.
"Tradycją było, że każdy samolot miał swojego brygadzistę i pomocnika – innych nie lubił i nie chciał. Początkowo, gdyśmy się ślepo podporządkowali zwyczajom angielskim, swoich tradycji nie przestrzegali, zdarzało się, jak w Biblii, że rozliczni mechanicy-doktorzy spierali się długi czas nad metodą naprawienia chorego samolotu. Nawrót do polskich zwyczajów postawił samoloty wobec opiekunów stałych, czułych, wrażliwych na najmniejsze usterki swojego samolotu" – napisał w dzienniku W.W. (prawdopodobnie por. Wacław Wiórkiewicz, oficer techniczny Dywizjonu 303).
Nie załamać się
We wrześniu 1940 roku Król Jerzy VI osobiście pogratulował cudzoziemcom służby. Jedna z brytyjskich gazet okrzyknęła ich mianem "czarujących chłopców Anglii". Ich czar doceniły też młode Angielki – nikt wcześniej nie całował ich w rękę, kłaniając się w pas.
Historia bohaterskich lotników, jak powszechnie wiadomo, zakończyła się jednak tragicznie i był to tragizm wielowymiarowy. Najpierw Polacy zostali oddani przez aliantów w ręce Stalina na konferencji w Jałcie. Następnie, jako jedyni sojusznicy Wielkiej Brytanii, nie dostali zaproszenia na wielką paradę zwycięstwa zorganizowaną w czerwcu 1946 roku. Kolejny cios prosto w serce zadała sama ojczyzna: ci, którzy wracali do kraju byli oskarżani o szpiegostwo i w większości mordowani. Na końcu dowiedzieli się, że nie ma dla nich pracy w RAF-ie i muszą opuścić Anglię.
Co więcej, społeczeństwo polskie jeszcze długo po wojnie nie rozumiało roli, jaką polscy żołnierze odegrali na Zachodzie. I choć weterani nieustannie powtarzali, że nie walczyli za Anglię czy Francję, tylko o swój kraj, do końca życia musieli mierzyć się z oskarżeniami o ucieczkę. Gorzkie podsumowanie, w dokumencie Channel 4., padło z ust pułkownika Franciszka Kornickiego, ostatniego żyjącego dowódcy polskiego dywizjonu w Anglii z okresu II wojny światowej: "Zachodni alianci wygrali wojnę. Wygrali wszyscy oprócz nas. My przegraliśmy".
Korzystałam z filmu "Bloody foreigners. Untold Battle of Britain" zrelizowanego przez Channel 4 oraz książki "Kosynierzy Warszawscy" Kazimierza Węgrzyckiego.
Karolina Apiecionek
ls