Nie ma nas dziesięciu, i nie dni dziesięć będziemy opowiadać. Jest tylko dziesięć zdarzeń i dziesięć opowieści.
Opowieść pierwsza
– Ulotki są jak zwykle ohydne – mówił M., podając mi kupkę koślawo pociętych papierków – Trochę je popoprawiałem, ale sam widzisz.
Widziałem. Pożałowania godne, druk zamazany, niewyraźny.
– Poprawiłem, gdzie mogłem godzinę, żeby ludzie wiedzieli, że 12.00 – machnął ręką. – Daj spokój, zrobię herbaty.
Wziąłem nożyczki i zacząłem wyrównywać brzegi. Tnąc, kląłem na RKW, na tego „Jawora” i cały świat. Przecież po jakości druku każdy ocenia siłę Związku! Pokrytykowaliśmy wspólnie, ale wziąłem trochę. Przeliczyłem.
– 32.
– Wydawało się, że będzie więcej.
– Taki papier.
Ustaliliśmy, że rozlepiamy, na rozrzucenie za mało. Nie powinienem tego robić bez osłony, ale cóż... To mój pierwszy raz. Dla wprawy i dodania sobie odwagi od razu rozlepiłem kilka kartek w klatkach bloków i na przystankach. Przy pierwszej tak mi się trzęsły ręce i tak szybko zwiewałem, że chyba przylepiłem ją do góry nogami.
Następnego dnia, dwa dni przed strajkiem, szło już o wiele lepiej. Nabrałem przekonania, że nie każdy człowiek musi być ubekiem. Pierwszą w śródmieściu nalepiłem w miejscu historycznym, przy skrawku mocno trzymającej się, wojennej „V”. Drugą na automacie telefonicznym – udawałem, że rozmawiam. Słuchawka trzymana ramieniem – obie ręce zajęte – wypadła i umorusała się klejem. Ręce jeszcze mi się trzęsły. Opracowałem technikę: wchodziłem do bramy, rozmazywałem klej na kartce, wychodziłem jak gdyby nigdy nic i... pac! Na szybę wystawy. Dogniatam ręką i już spokojnym krokiem dalej.
Wchodząc do jednej z bram, zauważyłem, że ktoś zmierza za mną. Raz, dwa, drzwi na lewo, schody w górę, półpiętro. Cisza. Otwierają się drzwi. Koniec? Trzymam w ręku pomazaną klejem ulotkę. W kieszeni jeszcze kilka. Wpadłem. Szybko orientuję się, że mój strach jest zbyteczny. Zbyteczny? Nie wiem, czy nie lepiej byłoby trafić na tajniaka niż... na zboczeńca. Szybko zbiegam, odtrącam jego rękę, drzwi, brama, wystawa – pac! Idę dalej.
Ostatnie cztery ulotki zostawiłem na ławce przystanku – nie miałem już kleju. Wracałem do domu wykończony. Byłem mokry od potu, ale trząsłem się z zimna. Ległem na łóżku bardziej wyczerpany niż po całodniowym marszu z plecakiem. Czułem ulgę, że nie mam przy sobie kompromitującej bibuły, ale łechtało moją ambicję poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Złościłem się, że to ja, licealista, muszę rozlepiać ulotki, a nie specjalne grupy kolportażowe, że to wszystko taka prowizorka. Jednak prosta świadomość, że robi się coś dla innych, że choćby jeden człowiek, który przeczyta ulotkę zanim zostanie zerwana, poczuje się lepiej, była wspaniała.
Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że strajk był już od kilku dni odwołany.
Opowieść druga
Bolszewia, ubecja, ubek, esbecja, esbek, ubol, zomol, zomowiec, suka, autobus, zadyma, akcja, skrzynka, bibuła, gazetki, offset, powielacz, białko, ryza, kolaborant, konspira, szmata, kwit, garować, amnestia, pierdel, kryminał, Monte, wypiska, internat, wrona (skona), „nigdy z królami”, bojkot, klawisz, ślepy, lipo, skot, sowieci, msza (za Ojczyznę), komuna, komuch, wojna, Viktoria, stocznia, kombinat, pancry (idą na „Wujek”), komisja (tajna), wyrzutnia, gaz, armatka („jedyny sposób na taka maszynę, to chyba tylko butelki z beznyną”), rocznica, trzynasty, krzyż, kwiaty, pała, ramka, sito, Włosik, knuć, kółko, cicha przerwa, kamień, pała, anty, antyk, kolegium, gadzieecho, czteryosiem, wyrok (rok nie wyrok), blindy, przesłuchanie, papuga, spacerniak, Narożniak, prycza, rakieta, habeta, lojalka, Mogilska, widzonko, zło dobrem [– – – –] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 6 (dz. U. nr 20, poz. 99, zm.: 1983, Dz. U. nr 44, poz. 204].
Opowieść trzecia
– Wiesz, że A. wyjeżdża?...
– ?
– Żona postawiła warunek – albo kończysz działać, albo wyjeżdżamy, albo odchodzę.
– ?
– Uważaj, tu masz nakaz skrętu w prawo.
– Wiem, widzę…
– Pamiętam, że A., gdy siedzieliśmy razem, chciał zaraz po wyjściu mordować komunę!
– No to będzie ją mordował za oceanem.
– Spójrz na tego faceta, uszy jak Urban!
– O k....!
***
– Prawo jazdy, dowód rejestracyjny. Nie widzicie, że tu jest jak byk zakaz skrętu w lewo, obywatelu?!
– …
– Dowód rejestracyjny…
(szum, szperanie w schowku)
– Nie mam. Zapomniałem.
– No to dowodzik. Pana też.
(szukanie po kieszeniach)
– A to co za paki? Co przewozicie?
– …
– Bagażnik. Pan otworzy bagażnik.
(cichutko)
– O k…
(z mimowolnym podziwem)
– O k....!... Co to jest?!
(trzask rwanego papieru, szelest kartek)
– „So – li – dar”… Pan pójdzie ze mną. I pan też. Tu. Do tego kiosku „Ruchu”.
– Pani wyjdzie na chwilę. I da klucze od tej budy.
– Ale…
– No to doigraliście się. Ekstremy. Wchodzić do środka. Czekać!
(zgrzyt zamka, dzwonią klucze)
– Zaraz się wami zajmą wyżsi ode mnie. Posiedzicie sobie na razie w kiosku! Potem to już gdzie indziej będziecie siedzieć. I nie ruszać się, bo wam z d.... sito zrobię!
(oddalający się tupot milicyjnych butów)
– …
Opowieść czwarta
Chyba największe, najbardziej przejmujące wrażenie w życiu wywarła na mnie scena, jaka miała miejsce w obozie w Załężu.
Nie wolno nam było w nocy opuszczać cel, ale dość szybko nauczyłem się je otwierać, więc odwiedzałem znajomych. Gwarzyliśmy sobie o różnych sprawach, pamiętam, jak jeden gość z któregoś Zarządu, któregoś Regionu, chwalił się:
– Ja, to jak odwiedziła mnie żona, to od razu wziąłem ją do kibla i…
– No to stary, dzielny jesteś!
Palant. Ale chce o czym innym. Przekradam się do sali w końcu korytarza, otwieram drzwi… Wszystko w porządku, piętrowe łóżka, ale coś tu nie gra. Na górnej pryczy, zamiast szarych koców, widzę – piętrzy się pierzyna, i do tego cała biała, w małe niebieskie kwiatki zdobna. Spod kołdry wyłania się łysawa głowa, zaraz – okulary:
– Poszę, wejdź… – Nie mogłem opanować śmiechu. To ciocia przesłała mu tę pościel w kwiatki do internatu!
Tak, ta scena wywarła na mnie największe, najbardziej przejmujące wrażenie!
Opowieść piąta
Paweł Chojnacki: Tekst napisany został w dziesiątą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Pracowałem wówczas w redakcji „Czasu Krakowskiego” – nie pamiętam już z jakich powodów nie został wtedy opublikowany. Składają się nań relacje moich starszych kolegów – Jana Rojka (zmarł w 2011 roku), Radka Hugeta (wyemigrował do Londynu w 2000) i Mieczysława Pyzio (prowadzi praktykę lekarską pod Krakowem) oraz własne wspomnienia i notatki. Wszystkie historie są prawdziwe i dotyczą rzeczywistych postaci, w dwóch przypadkach aktywnych w polityce po 1989 roku.
Idę ulicą
Nie wiem dokąd, po co
Krzyczę ochryple
Tysiącami krzyków
Śnieg, strach i błoto
Tłoczą się do życia
(Czołgajcie się tak,
Czołgaj się, hołoto!)
Łzy, a w nich oczy
To nie tylko chemia
Cały świat znika
Moje ręce w górze
Syreny, światła
Tkwią nie tylko w gardle
(Klękajcie tutaj,
Klękajcie tu, tchórze!)
Fiolety świateł
Trysną atramentem
Po murach, wozach
Ludziach, karabinach
Znikniemy wszyscy
Chwyć mą zimną rękę
(Dajecie wyraz
Nie-drodze przez mękę)
(zima 1982)
Opowieść szósta
Czy był odważny? Co to w ogóle znaczy? Znalazł się kiedyś w mieszkaniu, gdzie mieściła się skrzynka kontaktowa i traf chciał, że było ono dokumentnie zasypane całym nakładem jakiejś bibuły. Zaczęła dobijać się policja. Zbladł. Drżącymi rękoma zaczął wyrzucać sterty papierów przez okno. Żeby tylko nic nie naleźli, żeby nie oskarżyli o przechowywanie. Wyważyli drzwi, oskarżyli o kolportaż. Przecież wyrzucanie z siódmego piętra gazetek, które zasłały białym śniegiem pół osiedla – to kolportaż.
Chwilami pojawiały się sny, mimowolne prefiguracje, marzenia, mary, może przepowiednie. Widział w nich siebie, jako pracownika służb specjalnych. Jako depozytariusza tej siły, która teraz go tropi, która mu zagraża. Widział siebie, jako tajnego funkcjonariusza o bliżej nieznanych przeciętnemu człowiekowi kompetencjach. Spowitego mgiełką tajemnicy. Inną mgiełką, niż teraz. Już w wolnym kraju. Teraz…
Walenie do drzwi. Przyszli.
Na dachu kamienicy, w której mieszkał zamontowano wyrzutnie z ulotkami i granatami gazowymi. Zbliżało się święto, które czcił ten system. System, któremu się sprzeciwiał, grają c rolę jakże odmienną od swych wizji i snów. Wyrzutnie wykryto podczas rutynowej kontroli. Teraz już tylko sprawdzali. Nie mogli udowodnić, że ma coś z nimi wspólnego. Jak? On tylko pomógł w dotarciu na dach. Kto to udowodni? Poczuł, że robi się wokół niego gęsto. Nieokreślona mgiełka tajemnicy ścięła się w zsiadłe mleko niepewności i trwogi. Żarząca się do tej pory aureola konspiratora zaczęła parzyć w potylicę, jedyne miejsce gdzie spotykała się z ciałem. Wyjechał w góry. Odpocząć. Przemyśleć. Spojrzeć na wierchy i zaśnieżone smreki kolebane wiatrem. Wciągnąć w płuca mroźne powietrze, przypiąć narty i gnać, gnać, gnać – przed siebie. Tu jest wolny.
Zapomniał o jednym. Zapomniał ostrzec, że wyrzutnie zostały wykryte. SB spokojnie zdjęła tych, co chcieli sprawdzić, dlaczego nie zadziały. Tyle.
Opowieść siódma
Kiedy byłem dzieckiem w połowie w lat siedemdziesiątych, często bawiłem się na podwórku przed moim blokiem. Lekturą obowiązkową w podstawówce – obok "Pokoju na poddaszu" Wandy Wasilewskiej – były także "Kamienie na szaniec". Zbiegałem z płócienna siatka po zakupy do sklepu na dole, ściskając w ręku talon na cukier. Potem śpiewano taką piosenkę: „Wsiąść do rakiety Hermaszewskiego, patrzeć na Gierka i Jagielskiego, ściskając w ręku talon na cukier, patrzeć jak partia ma wszystkich w dupie”. Nawet pamiętam. Bezwiednie ją zacytowałem.
Lekturą obowiązkowa był Kamiński. Biegłem więc z kumplami (na twarzach tych w czarnych korkotrampkach malował się wyraz chłopięcej dumy) i rysowałem kredą koślawe znaki Polski Walczącej. Jak w książce. Gospodarz domu był żandarmem:
– Ja wam dam! Jak was z łapię, chuligany, to nogi…
Przepędzał nas. Naturalnie, że z tego wyrosłem, podobnie jak ze zrywania cudzych jabłek i palenia „Sportów” w krzakach. Kotwica jednak pozostała. Nie zmył jej dozorca, a o odmalowaniu budyneczku kryjącego jakieś systemy wysokiego napięcia, czy transformatory, tez nikt nie myślał. Często patrzyłem na ten znak. Przypominał czasy beztroski i dzieciństwa.
Pewnego dnia, wracając do domu, zauważyłem na miejscu kotwicy szarą plamę. To był koniec grudnia ‘81. Coś się skończyło.
Opowieść ósma
Śledczy: „– Panie B. My wiemy, że pan dużo wie. Bardzo dużo. I dużo pan mówi. Ma pan doskonałą pamięć. Nie każdy potrafi odtworzyć dzień po dniu, co robił od 13 grudnia. Pan pamięta. Nawet, co jadł podczas konspiracyjnego spotkania w barze mlecznym siedem miesięcy temu, i że pański rozmówca był ubrany w szary płaszcz.
Student B.: „– Popielaty prochowiec, pierogi leniwe i duży kefir”.
Śledczy: „– Dobrze. Pan dużo wie. My wszystko sprawdzamy. Istotnie, u kolegi z roku znaleźliśmy 241 sztuk ulotek i innych nielegalnych druków i wydawnictw. Rzeczywiście, jego dziewczyna ma brata, który dojeżdża z Kielc. Czy jednak naprawdę jest łącznikiem? Czy pański przyjaciel ze szkoły podstawowej jest szefem waszej organizacji? Czy facet, z którym grał pan w zespole muzycznym kieruje pionem technicznym tej struktury i sporządza nielegalne druki? Czy kumpel z kółka plastycznego komunikował się z przedstawicielem ambasady jednego z zachodnich państw w celu przekazywania informacji o charakterze wywiadowczym? Czy wyjazd pracownika naukowego, prowadzącego zajęcia, w których pan brał udział, czy jego wyjazd do Francji wiązał się z akcją przerzutu sprzętu poligraficznego i materiałów propagandowych mających służyć wzniecaniu niepokoju społecznego? Czy dziewczyna, którą spotykał pan w kawiarni „Kolorowa” kierowała „Grupą Oporu” i rekrutowała uczniów szkół średnich do rozrzucania ulotek po mieście?
Panie B.! Te osoby rzeczywiście istnieją, ale – z wyjątkiem pierwszej – nie mają, ani nie miały nigdy nic wspólnego z żadną konspiracją! My to sprawdziliśmy! Nawet twój wujek – sukinsynu! – który był w AK, jest już tak zniedołężniały, że nie mógł kierować pracami Rady Politycznej twojej struktury!”.
Na brzegu szklanki z niedopitą, zimną już, herbatą ekspresową zarysował się bury osad ze źle przefiltrowanej i niedogotowanej wody. Białe światło dobywające się jasnym blaskiem z niewielkiej lampki spotkało się ze strużką papierosowego dymu. Było cicho i śmierdziało stęchlizną.
Śledczy: „– To, co nam przedstawiłeś, to nie jest raport, ale sraport o stanie wojennym…”.
Zadowolony z parafrazy śledczy wbił swój niewyraźny wzrok w przesłuchiwanego.
Student B.: „– Książkę autorstwa Marka Nowakowskiego pod tytułem Raport o stanie wojennym, wydaną przez Instytut Literacki w Paryżu, dostałem od…”
Śledczy: „– B.!!!”
Tak, B. cierpiał tylko na jedno schorzenie – mitomanię. Ten facet był po prostu mitomanem.
Opowieść dziewiąta
Siedziałem z młodym chłopakiem z prowincji. Chciał coś zrobić, mówił, że musiał. Zbudowanie powielacza z pralni polskiej typu „Frania” nie jest, pozornie, heroicznym wyczynem. A druk ulotek na kartkach z zeszytu w kratkę może narazić nawet na śmieszność.
Nikomu jednak wtedy nie było do śmiechu. Rozrzucał te swoje ulotki, rozrzucał, aż wpadł. Działał sam. Dostał trzy lata.
Powiedzieli nawet o nim wieczornym dzienniku. Był nieśmiały i trochę się jąkał. Wyszedł po amnestii. Wyrzucili go z roboty. Pracował potem w jakimś pegeerze.
Przyjeżdżał do mnie i pytał, co dalej robić. Czy zostać. Wyjechał w ostatnim momencie, w 88. Siedzi w Stanach i ma dobrą pracę. Co fach, to fach. Jest mechanikiem. Odwiedził Polskę parę miesięcy temu.
„– Ta…am jesteś funkcją gle…by” – mówił.
„– Ta…am, tylko z da…ala od Polaków” – mówił.
Wracać „ta…am? Wracać tutaj? Do kogo, do czego, po co?
Opowieść dziesiąta
Ołowiany, zielonkawy stożek gubi się w zieleni. To komora, ventriculus, przyjęła go w swoje wilgotne objęcia. Niewdzięczny gość. Przedsionek sączy już strumienie, potoki, posoki, przeszyty niespodzianym, brutalnym spotkaniem. Więcej, niż zwykle krwi runie do płuc i reszty ciała. Trzepocze się bezsilnie stargana biel osierdzia. Pericardium jak żagiel zrywa się do jałowego lotu.
Drzazgi strzaskanego jak drzewo piorunem żebra, wrzynają się gałęziami w mięśnie. To intercostales dziwi się, i nie wie, że ostatni i pierwszy raz, zapewne, brata się z czymś zielonym, nieorganicznym, szorstkim. Sukno, nitki, materiał, mundur.
Mundur generała. Miejsce, gdzie kwitną dziesiątki baretek odznaczeń i orderów bawi się w kameleona. Czerwienieje, sinieje, błyszczy. Postać w mundurze pochyla się i zastyga. Ale nie jest to pomnik. Kolana spięte w lampasy gna się, i chociaż gorset utrzymuje jeszcze pion sylwetki, już się łamie, pęka, sypie. Już dotykają ziemi, a bezwładna ręka poszukuje jeszcze piersi. Druga próbuje podeprzeć walącą się konstrukcję – miliony komórek duszą się, lub zachłystują. Na próżno, na próżno.
Naramiennik z czterogwiaździstą konstelacją zniża się łukiem do ziemi. Bada ją, pieści, trze.
Czarne okulary rozczapierzają swe chude, badylaste ramiona. Tli się w nich ślad życia – tłuszcz starty ze skóry za uszami błyska w zimnym świetle. To już koniec.
A w uszach jeszcze brzmi, jeszcze jest, echo tego jedynego wystrzału.
Opuszczam dłoń z pistoletem.
Przecieram spocone czoło, strącam kosmyk rudych, kręconych włosów. Czy to ja strzelałem, czy dziewczyna, którą widzę? Czy czerwień to jej spodnie, czy plama na puszystym dywanie? Krew.
Za oknem wieje wiatr. Śniłem tę opowieść nie raz. Czerwień. Gubię się w czerwieni.
***
Tekst napisany został w dziesiątą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Pracowałem wówczas w redakcji „Czasu Krakowskiego” – nie pamiętam już z jakich powodów nie został wtedy opublikowany. Składają się nań relacje moich starszych kolegów – Jana Rojka (zmarł w 2011 roku), Radka Hugeta (wyemigrował do Londynu w 2000) i Mieczysława Pyzio (prowadzi praktykę lekarską pod Krakowem) oraz własne wspomnienia i notatki. Wszystkie historie są prawdziwe i dotyczą rzeczywistych postaci, w dwóch przypadkach aktywnych w polityce po 1989 roku.
Paweł Chojnacki