Wśród odcinków kręconego w latach 1994-2002 filmu dokumentalnego „Pola bitew” znajduje się jeden niezwykle ciekawy epizod. Otóż w części poświęconej bitwie o Pearl Harbor jest między innymi mowa o zdobywaniu twierdzy Singapur przez wojska japońskie. Obrońcy twierdzy, czyli Brytyjczycy byli mocno przekonani, że ich naturalnym sprzymierzeńcem przed nadciągającym wrogiem będzie chociażby położenie ich bastionu na samym końcu Półwyspu Malajskiego.
Snuli bowiem teorię, iż takie umiejscowienie geograficzne Singapuru sprawi nacierającym Japończykom nie lada problem jeśli chodzi o logistykę, to znaczy sprawne przemieszczanie swoich oddziałów. To z kolei miało dać obrońcom na tyle dużo czasu, by zdołali dotrwać do nadejścia ewentualnej pomocy militarnej. Plan, mimo że dosyć logiczny, okazał się jednak być złudnym. W kluczowym momencie decydującą rolę odegrał bowiem... rower.
To na tym środku transportu japońscy żołnierze pokonali trudno dostępny teren w takim tempie, iż brytyjskim obrońcom Singapuru pozostało niewiele czasu na reakcję...
Ale militarne zastosowanie bicykla w tym konkretnym przypadku to tylko jeden z wielu przykładów, kiedy pojazd ten miał niepodważalnie ogromny wpływ na rozwój całej cywilizacji ludzkiej. Przez szereg lat służył jako niezbędny środek transportu na zakupy, do szkoły czy do pracy. A ponieważ miał on dla człowieka tak szerokie zastosowanie, stąd musiał się cechować niezwykłą wprost solidnością. Z trwałością rowerów produkowanych na przestrzeni lat jest podobnie, jak z trwałością innych urządzeń technicznych. To znaczy im dalej zabrniemy w głąb historii, tym solidność pojazdów napędzanych siłą nóg ludzkich jest większa.
Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy trafił w moje ręce bicykl, będący pamiątką po dziadku ze strony mamy. Leciwa konstrukcja sprzed 1945 roku mimo widocznych na niej śladów upływu czasu, dzielnie stawiała opór nieubłaganej metryce i najwyraźniej nie miała ochoty, by skończyć swój żywot w zapomnianej szopie czy też – nie daj Boże! – na złomowisku. I w ten oto sposób doczekała się w końcu szansy na drugie życie. Powodowany wszakże sentymentem, ku rozpaczy najbliższego otoczenia rozpocząłem dość długą drogę ku odratowaniu kilkudziesięcioletniego roweru. Naprawa i renowacja potrwałyby może i jeszcze dłużej, gdyby nie dodatkowa motywacja w postaci udziału w odbywającej się cyklicznie od kilku lat w Poznaniu imprezie pt. „Retroroweriada. Ogólnopolski Zlot Miłośników Rowerów Zabytkowych”.
Tegoroczna edycja to już piąta odsłona tego interesującego wydarzenia, organizowanego przez Automobilklub Wielkopolski. A ponieważ poprzednie podejścia do udziału w zlocie rowerowych klasyków okazały się dla mnie nieudane, stąd tym razem nie zabrakło mi determinacji, by ukończyć renowację dwukołowego zabytku na czas. Dość powiedzieć, że ostatnie elementy odnowionej konstrukcji trafiły na swoje miejsce na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem „Retroroweriady”...
Równolegle do prac technicznych prowadziłem też poszukiwania rodowodu mojej maszyny, to znaczy wiadomości kiedy i gdzie została wyprodukowana. Pierwszym tropem okazała się niewielka tabliczka w kształcie rombu, umieszczona na przednim błotniku, zawierająca napis: Georg Knappe, Schlichtingsheim. To oznaczało, że pojazd został wyprodukowany na pewno przed 1945 rokiem, gdyż Schlichtingsheim to niemiecka nazwa Szlichtyngowej, miasta położonego pond 30 kilometrów na południowy zachód od Leszna.
Sam zaś Georg Knappe miał w Szlichtyngowej warsztat ślusarski i przede wszystkim naprawiał rowery oraz handlował nimi. Bardziej więc adaptował bicykle do dalszego użytku, niż był ich producentem. Swoją działalność prowadził aż do ostatnich dni wojny, tj. do 20 stycznia 1945 roku, kiedy to wraz z rodziną ewakuował się z miasta przed nadciągającymi wojskami radzieckimi.
Nie wiadomo niestety, kiedy ten konkretny rower (będący aktualnie w moim posiadaniu) opuścił mury zakładu Georga Knappe'go. Możliwe, że stało się to jeszcze przed II wojną światową. Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie niestety nie ma i trudno przypuszczać, by kiedykolwiek udało się ją uzyskać. Pozostaje cieszyć się wartością sentymentalną rodzinnej pamiątki.
Byłbym jednak egoistą, gdybym efektami renowacji dziadkowego roweru zamierzał cieszyć się sam. Toteż V edycja poznańskiej „Retroroweriady” stanowiła idealną okazję, żeby swoim skarbem podzielić się z innymi, a przy okazji zebrać niezwykle cenne doświadczenie w dalszym kultywowaniu pasji do zabytkowych bicykli.
V Ogólnopolski Zlot Rowerów Zabytkowych w Poznaniu tym razem odbywał się w nowej, bardziej „medialnej” lokalizacji nad Jeziorem Maltańskim, znanym przede wszystkim z toru regatowego. Dotychczasowe odsłony imprezy odbywały się bowiem w podpoznańskim Strzeszynku. Nowe miejsce i pogoda zdecydowanie sprzyjały prezentowaniu rowerowych klasyków. Pasjonaci dwóch kółek w wydaniu retro zjechali się dosłownie z całego kraju, jako że byli wśród nas przedstawiciele takich miast jak Świdnik, Katowice czy Żnin. Może tylko liczbowo grono uczestników mogło być większe, ale przecież nie ilość się liczy, a jakość!
Rowerowych unikatów wszakże na poznańskiej „Retroroweriadzie” nie brakowało... Był i francuski Peugeot – kolarka z 1900 roku, był i niemiecki Wanderer z 1937 roku, świecący chromami, jakby dopiero co wyjechał z fabryki. Wśród wyścigowych kolarzówek wzrok przyciągały chociażby model Tour de France z 1926 roku czy jeszcze starszy Monette d'Or z 1915 roku. I wymieniać tak mógłbym jeszcze długo...
Prawdziwych rowerowych perełek było na całym zlocie dosłownie zatrzęsienie – do tego stopnia, iż mój pojazd (choć też przecież leciwy) mógł w tej kolekcji uchodzić za młodzieniaszka. W zorganizowanych z okazji poznańskiej „Retroroweriady” konkursach nie miał zatem większych szans. Dla dziadkowego bicykla sukcesem i wygraną na loterii był sam udział w zlocie rowerowych klasyków. W końcu czekał na swoje drugie życie ładnych kilkadziesiąt lat...