„Warunki życia więźniów w Gross-Rosen były gorsze niż w innych obozach. Ponieważ więźniów zatrudniano w dużej mierze w kamieniołomach. Jako lekarz obozowy wiem, że prace w kamieniołomach były najcięższe. We wszystkich obozach wysyłano tam do pracy komanda karne” – mówił podczas przesłuchań po wojnie Friedrich Entress, jeden z pierwszych lekarzy obozowych, który pracował także m.in. w Auschwitz.
Wkrótce za więźniami politycznymi dojechali do Gross-Rosen więźniowie kryminalni, którzy mieli ich nadzorować. W większości byli to Niemcy. „BV-erzy w gwarze obozowej, zielone trójkąty, funkcyjni – to spośród nich wywodzili się wszyscy starsi obozowi, blokowi czy kapo. Najgorszy odpad, którego po prostu pozbyto się z ulgą z głównej siedziby Sachsenhausen” – pisze Agnieszka Dobkiewicz.
Z kolei prominenci byli zmorą pozostałych więźniów. Jak czytamy, „wprowadzili do obozu zwyczaje ze świata kryminalistów. Rządziły brutalna siła, przemoc i brak zasad. Chociaż nie… obowiązywała jedna zasada: funkcyjnym wolno było wszystko, oczywiście za zgodą SS-manów, pozostałym więźniom nic. Więzień miał czuć się upodlony, miał bezwzględnie słuchać, odgadywać oczekiwania i pracować. Gdy już nie mógł, minuty jego życia były policzone. Obozowe koło mieliło kolejne setki więźniów, które tutaj przyjeżdżały. Z daleka od ludzkich oczu, bez ustanku i bez litości”.
Jeden z więźniów, jak dowiadujemy się z książki, wspominał, że od czasu do czasu do obozu wjeżdżała na koniu baronówna von Richthofen i zmierzała do kuźni, w której pracujący tam osadzeni zajmowali się jej rasowym zwierzęciem. „To musiał być widok jak z najlepszego obrazu mistrza surrealizmu. Młoda arystokratka na rasowym koniu, a wokół niej tłum upodlonych mężczyzn, którym nadano numery, by do końca pozbawić ich tożsamości. Co jakiś czas w powietrzu unosił się zapach palonych ciał tych, którzy nie dali rady lub tych, na których wydano wyrok i wykonano egzekucję. Ptaki zawracały, a ludzie udawali, że nie widzą, choć słodka, dusząca woń powodowała mdłości. Tylko że to nie był +pure nonsense+ – to była prawda” – pisze Dobkiewicz.
Makabry tego widoku dopełnia fakt, że prochy więźniów nie pozostawały bezużyteczne, ale użyźniały okoliczne pola, które należały do Georga von Richthofena, ojca baronówny na koniu. Zresztą to on postanowił wydzierżawić SS swoje ziemie, aby w tym miejscu założyło kolejny obóz koncentracyjny. Jak czytamy, „przedsięwzięcie okazało się na tyle udane, że w sierpniu 1941 roku decyzją Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy obóz stał się samodzielną placówką”.
Na wydzierżawione przez Georga tereny przez pięć lat zwieziono z całej Europy 125 tysięcy więźniów, choć nie jest to liczba ostateczna – tylu więźniów doliczyli się do tej pory pracownicy Muzeum Gross-Rosen. Pod koniec wojny wokół głównej siedziby powstawać zaczęły dziesiątki filii. Joanna Lamparska, dolnośląska pisarka, określiła je „imperium małych piekieł”. Były to małe piekła, ale działy się w nich wielkie tragedie, z których możemy poznać jedynie nieliczne.
Latem 1946 roku do Świdnicy w atmosferze sensacji przybył transport więźniów, składający się z byłych esesmanów, obozowych katów. Wśród nich było sześciu wartowników KL Gross-Rosen, zatrzymanych przez aliantów i Sowietów w 1945 roku. Śledztwo, w którym polska prokuratura próbowała udowodnić im winę było żmudne. Procesy świdnickie to polska „mała Norymberga”.
Książka „Mała Norymberga. Historie katów z Gross-Rosen” Agnieszki Dobkiewicz ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/