Kobiety pozostające w dwóch związkach to wciąż tabu. Potraktowałem ten temat jak nieodkryty ląd. Chciałem sprawdzić, dokąd zaprowadzi mnie kobieca optyka - powiedział PAP reżyser Antoine Barraud. Jego film „Sekret Madeleine Collins”, który łączy w sobie elementy thrillera i rodzinnego dramatu, można oglądać od piątku w polskich kinach.
PAP: Kiedy po raz pierwszy spotykamy Judith, główną bohaterkę filmu, wydaje się być zwyczajną mieszkanką Szwajcarii, która wspólnie z partnerem wychowuje kilkuletnią dziewczynkę i usiłuje pogodzić życie rodzinne z regularnymi wyjazdami służbowymi. Za chwilę dowiadujemy się jednak, że prowadzi równoległe życie we Francji, gdzie ma męża i dwóch synów. Skąd wzięła się ta historia?
Antoine Barraud: To fikcyjna opowieść. Kiedy skończyłem pisać scenariusz, dostrzegłem w nim związki z moim życiem, ale wcześniej w ogóle ich sobie nie uświadamiałem. Właściwie nad każdym filmem pracuję w podobny sposób. W mojej głowie pojawia się jakieś zdjęcie, nagły błysk. Tym razem była to kobieta w pociągu. Na podstawie tego zdjęcia stworzyłem obraz. To trochę tak jak w "Powiększeniu" Michelangelo Antonioniego, gdzie fotograf powiększa w ciemni fotografie, które zrobił w parku i dostrzega na nich martwe ciało. Powiększam obraz z mojej wyobraźni i patrzę uważnie, co przedstawia. Lampa błyskowa zawsze wie lepiej niż ja. Jeśli błysk jest romantyczny albo gwałtowny, traktuję to jako podpowiedź i pociągam za kolejne sznurki. Zastanawiam się, dokąd jedzie kobieta z pociągu? Dlaczego podróżuje z jednego miasta do drugiego? Wtedy przyszło mi do głowy, że jeździ od jednej rodziny do drugiej, a więc prowadzi podwójne życie.
PAP: Znacznie częściej oglądamy w kinie podwójne życie mężczyzn, a kobietom przypadają role zdradzanej żony lub bezwzględnej kochanki. Miał pan dosyć tych klisz, chciał przełamać stereotypy?
A.B.: Nie wiem, czy chciałem przełamać stereotypy, ale na pewno przełamanie ich okazało się interesujące. Kobiety pozostające w dwóch związkach to wciąż tabu. O tym się w ogóle nie mówi. Nie wiem, dlaczego. Potraktowałem ten temat jak nieodkryty ląd – zarówno w kinie, jak i w życiu. Chciałem sprawdzić, dokąd zaprowadzi mnie kobieca optyka.
PAP: Na końcu tej drogi powstał film o tym, że kobiety mają takie samo prawo jak mężczyźni być indywidualistkami w kwestii miłości, że mogą obdarzać uczuciem kogo chcą i jak chcą i nie nam – postronnym – to oceniać.
A.B.: Dokładnie na tym mi zależało. Dla mnie równość oznacza także takie samo dla wszystkich prawo do bycia niedoskonałym. Naprawdę drażni mnie oczekiwanie – formułowane ostatnio zwłaszcza pod adresem imigrantów – że wszyscy powinni być idealni, mili, uprzejmi, czyści i aktywni w poszukiwaniu pracy. Przecież o ludzi należy się troszczyć niezależnie od tego, czy są niemal idealni czy nie. Nie lubię, kiedy w filmach pokazuje się emancypację kobiety perfekcyjnej, silnej i pięknej. Oczywiście, to możliwe, ale nawet jeżeli taka nie jest, ma takie same prawa jak wszyscy inni ludzie. Nie powiedzielibyśmy o Judith, że jest kobietą idealną. Za to jest bez wątpienia taką, jaką chce być. Sama kieruje swoim życiem. Nie jest marionetką w rękach mężczyzn.
PAP: Zatrzymajmy się na chwilę przy Judith, bo trzeba przyznać, że jest bardzo intrygującą bohaterką. Na początku łatwo przypiąć jej łatkę egoistki, notorycznej kłamczyni. Im lepiej ją poznajemy, tym dokładniej zdajemy sobie sprawę, ile dobra ma w sobie i zaczynamy stać po jej stronie. Jak wymyślił pan tę postać, by była jak najbardziej wiarygodna na poziomie psychologicznym?
A.B.: W ogóle nie kalkulowałem. Pozwoliłem myślom swobodnie płynąć. Później, kiedy zacząłem pozyskiwać fundusze na film, wielu ludzi – złych ludzi – mówiło mi, że ta bohaterka jest trudna i publiczność jej nie polubi. Stwierdziłem, że to głupia uwaga. Przecież nie chodzimy do kina po to, żeby się z kimś zaprzyjaźnić, ale raczej po to, by obejrzeć złożoną postać, kogoś fascynującego. Oczywiście, widz musi w jakimś sensie identyfikować się z bohaterem, ale nie ze względu na to, że ten wzbudza jego sympatię lub jest doskonały.
Filmowa Judith powstawała więc intuicyjnie, ale bardzo świadomie postanowiłem obsadzić w tej roli Virginie Efirę. Jest wiele świetnych francuskich aktorek, z którymi chciałbym pracować, ale tylko ona uosabia słońce. To nie tylko piękna i utalentowana artystka, ale także kobieta obdarzona niezwykłym wewnętrznym blaskiem. Od każdego natychmiast otrzymuje dar miłości. We Francji ma status gwiazdy. Nie wiem, czy w Polsce też.
PAP: Jest znana kinomanom, a niedawno zrobiło się wokół niej głośno za sprawą "Benedetty" Paula Verhoevena. Natomiast kilka tygodni temu mieliśmy okazję zobaczyć ją w kompletnie innej roli – prowadzącej galę zamknięcia festiwalu w Cannes.
A.B.: Virginie ma w sobie coś takiego, że cokolwiek robi, jest uwielbiana. Gdyby była bardziej mroczną aktorką, jej bohaterka stałaby się po prostu złą kobietą. Pewnie publiczność uznałaby, że jest szalona. Nie sposób powiedzieć tego o Virginie. Dzięki jej talentowi i osobowości widz szuka w Judith człowieczeństwa, wie, że jej decyzje – nawet jeśli wątpliwe moralnie – mają swoje uzasadnienie, że są powody, dla których postępuje w ten sposób. Inną aktorką, która może poszczycić się bezwarunkowym zaufaniem publiczności, jest Meryl Streep.
PAP: Pamięta pan pierwszą reakcję Virginie po przeczytaniu scenariusza?
A.B.: Zareagowała dokładnie tak jak sądziłem, czyli powiedziała "tak". Scenariusz bardzo przypadł jej do gustu, ponieważ jest feministką, a poza tym interesują ją niejednoznaczne bohaterki. Rola Judith dała jej możliwość eksperymentowania, wydobywania kolejnych warstw tożsamości postaci. Kiedy teraz wracam myślami do tamtego okresu, zastanawiam się, dlaczego byłem przekonany, że Virginie przyjmie moją propozycję. Miałem wszelkie powody, by wątpić, że zgodzi się wystąpić w tym filmie. Nie jestem sławnym reżyserem. Zrobiłem wcześniej tylko dwie pełnometrażowe fabuły. "Sekret Madeleine Collins" nie miał dużego budżetu, ale byłem bardzo pewny siebie i zgodziła się.
PAP: Skoro już jesteśmy przy obsadzie, nieoczywistym wyborem było powierzenie roli fałszerza dokumentów izraelskiemu reżyserowi Nadavowi Lapidowi. Twórca "Synonimów" i "Kolana Ahed" wcześniej wystąpił przed kamerą tylko raz, wiele lat temu, w krótkometrażowym filmie "Nobody’s Girlfriend" Chui Mui Tan.
A.B.: Już wcześniej zdarzało mi się obsadzać w filmach reżyserów i muszę przyznać, że bardzo to lubię. To ludzie, których zadaniem jest obserwacja innych, ale nikt nigdy nie patrzy na nich. Kiedy skierujesz na nich kamerę, za każdym razem wychodzi z tego coś interesującego, ponieważ są poruszeni tym, że nagle skupiają na sobie uwagę. Zazwyczaj są też bardzo dobrymi aktorami. Reżyserują aktorów całymi dniami, więc doskonale wiedzą, jak grać, żeby osiągnąć pożądany efekt.
Reżyser castingu do "Sekretu Madeleine Collins" Stephane Batut pomagał Nadavowi Lapidowi skompletować obsadę "Synonimów". Pewnego dnia jego nazwisko padło w jakiejś rozmowie. Spotkałem się z Nadavem i uznałem, że praca z nim byłaby inspirującym doświadczeniem. Ma niesamowitą twarz i głos, wielką charyzmę, przez co wymyka się wszelkim stereotypom. Świetnie pracuje się z takimi ludźmi. Virginie też taka jest. Ma na koncie wiele wspaniałych ról, ale nie jest utożsamiania z jednym rodzajem kina. Nadav z kolei jest bardzo utalentowanym reżyserem, ale nie ma statusu gwiazdy w swojej dziedzinie. Uznałem, że między nimi może zaiskrzyć przed kamerą. I nie myliłem się.
PAP: Rozmawiamy w Warszawie podczas 13. Przeglądu Nowego Kina Francuskiego, ale światowa premiera pana filmu odbyła się w ubiegłym roku w sekcji Giornate degli Autori festiwalu w Wenecji. Od tamtej pory odbył pan już wiele spotkań z publicznością. Co okazało się największym sukcesem "Sekretu Madeleine Collins"?
A.B.: Właściwie to, o czym wspomniałem wcześniej. Widzowie doceniają złożoność głównej bohaterki. Interesujący jest też powracający podczas rozmów z publicznością temat kłamstwa i wniosek, że nie zawsze jest ono w 100 procentach złe. Zdarza się, że jeśli chcesz się uwolnić, okazuje się jedynym możliwym wyjściem. Nie twierdzę, że to wspaniałe i chwalebne rozwiązanie. Mówię tylko, że czasami masz do dyspozycji wyłącznie kłamstwo. Oczywiście, ono powoduje szkody, ale czy można w pełni uwolnić się bez jakichkolwiek szkód? Nie jestem pewien. Cieszy mnie, że mój film pobudza do refleksji, że zbyt szybko oceniamy rzeczy i ludzi. To bywa bardziej skomplikowane niż wydaje nam się na pierwszy rzut oka.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
"Sekret Madeleine Collins" można oglądać od piątku w polskich kinach. Dystrybutorem obrazu jest Best Film. (PAP)
autorka: Daria Porycka
dap/ dki/