Kradnę z każdego pojedynczego filmu, jaki kiedykolwiek powstał. Kradnę ze wszystkiego. Wielcy artyści kradną, nie składają hołdów – wyznał w 1994 roku brytyjskiemu magazynowi „Empire” Quentin Tarantino. W piątek na ekrany polskich kin wchodzi jego najnowsze dzieło „Pewnego razu... w Hollywood”.
Śmiałe wyznanie reżysera sprzed lat można uznać za klucz do zrozumienia jego artystycznej drogi. Kim bowiem jest Quentin Tarantino? Reżyserem, scenarzystą, aktorem, producentem... Wydaje się, że każdym po trochu. Bez wątpienia 25 lat po premierze "Pulp Fiction" – filmu, w którym nastąpiła eksplozja jego talentu, Tarantino jest marką samą w sobie. Każda jego następna produkcja na długo przed premierą ekscytuje media, krytyków i fanów. Można powiedzieć, że to żywy pomnik spełnienia tzw. amerykańskiego snu. Chłopak z wypożyczalni kaset wideo stał się jedną z najważniejszych postaci współczesnego kina. Jego historia ma również polskie akcenty.
Quentin Tarantino urodził się 27 marca 1963 roku w robotniczym mieście Knoxville w Stanach Zjednoczonych. Wychował się bez biologicznego ojca, jednak w jednym z wywiadów wyznał, że nigdy nie czuł pragnienia, by się z nim skontaktować. Dorastał w Kalifornii, gdzie przenieśli się jego matka i ojczym. Quentin od małego przejawiał zainteresowanie kinem, co odziedziczył po swoim tacie – niespełnionym aktorze. Mając 16 lat porzucił szkolną edukację i w poszukiwaniu zarobku zatrudnił się na stanowisku biletera w kinie wyświetlającym filmy pornograficzne. Został zwolniony, gdy wyszło na jaw, że nie jest jeszcze pełnoletni. W wieku 22 lat podjął pracę w wypożyczalni kaset wideo w Manhattan Beach California. Tu znalazł czas i możliwości do pogłębiania swojej pasji. Nałogowo wręcz pochłaniał kolejne filmowe pozycje, czerpiąc inspiracje z wielu gatunków. Przy okazji rozmyślał nad innymi koncepcjami ich realizacji, co doprowadziło go do przygotowania własnych scenariuszy.
Pierwsze w pełni ukończone to "Urodzeni mordercy" i "Prawdziwy romans". Oba młody Tarantino postanowił sprzedać, chcąc uzyskać środki na nakręcenie własnego filmu. "Urodzonych morderców" kupił nie byle kto, bo Oliver Stone. Na jego podstawie w 1994 r. powstał film o tym samym tytule z Woodym Harrelsonem i Juliette Lewis. Prawa do drugiego scenariusza nabył zaś brat Ridleya Scotta – Tony.
Kolejny scenariusz młodego twórcy na tyle zafascynował aktora Harveya Keitela, że ten udzielił Quentinowi wsparcia finansowego, zwiększając budżet produkcji z 35 tys. do 1,5 miliona dolarów. Przekonał on również do udziału w filmie takich aktorów, jak Michael Madsen oraz Tim Roth. Tak powstały "Wściekłe psy" – film, którym do niedawna nikomu nieznany pasjonat kina dał się poznać światu jako nieprzeciętny talent. Autorem zdjęć był Polak Andrzej Sekuła.
Dwa lata później nakręcił "Pulp Fiction", przy którym również współpracował z Sekułą. Film ten był kamieniem milowym w karierze początkującego amerykańskiego twórcy. Tygodnik "Variety" oznajmił, że Tarantino jest pierwszym z nowej generacji reżyserów, którzy swojego fachu nie będą już uczyć się w szkołach, lecz poprzez oglądanie filmów. Jest to sformułowanie, którego chętnie w wywiadach używa sam reżyser, mówiąc, że "kiedy inni chodzili do szkoły, on oglądał filmy". Tarantino bycie samoukiem poczytuje jako swój niewątpliwy atut. Podczas jednego z festiwali filmowych podszedł do Krzysztofa Kieślowskiego mówiąc, że ten jest jego mistrzem, a na "Krótkim filmie o zabijaniu" uczył się kina. Podczas festiwalu w Cannes w 1994 r. "Pulp Fiction" ku zaskoczeniu wielu zdobyło Złotą Palmę ,pokonując głównego faworyta, czyli "Trzy kolory: Czerwony" Kieślowskiego. Niektórzy do tej pory toczą dyskusje, czy decyzja ta była słuszna.
"Kradnę z każdego pojedynczego filmu, jaki kiedykolwiek powstał. Kradnę ze wszystkiego. Wielcy artyści kradną, nie składają hołdów" – wyznał w 1994 roku brytyjskiemu magazynowi "Empire". Nieco może przerysowana, ale dosadna wypowiedź, bez wątpienia jest definicją jego artystycznej drogi. Reżyser czerpie inspiracje z wielu filmów i gatunków, które następnie reinterpretuje i przerabia. Nie sili się na odkrywcę ani moralizatora i nie uważa, że artysta powinien takim być. Na pytanie zadane w jednym z wywiadów, czy jego zdaniem kino ma jakieś moralne zobowiązania wobec widzów, odpowiedział, że na artyście nie ciąży obowiązek przekazywania prawd moralnych. Sztuka według Tarantino po prostu ma być prawdziwa.
Czerpanie z innych wzorców i pomysłów łączy Tarantino z innym wielkim samoukiem kina – Stanleyem Kubrickiem. Filmom obydwu reżyserów zarzuca się również epatowanie przemocą. Jest ona jednak inaczej uzasadniana. U Kubricka jest to psychologiczna analiza genezy przemocy, która ma miejsce we wnętrzu człowieka. Natomiast u Tarantino jest ona elementem tego, czym ma być sztuka, czyli prawdy. Za to zamiłowanie do przemocy na ekranie bywa mocno krytykowany. Bywa to niekiedy źródłem irytacji u reżysera. Udzielając wywiadu dla stacji "Channel 4" na pytanie dziennikarza, o związek między przemocą na ekranie a tą prawdziwą, zaczął wykrzykiwać: "Mówię ci, żebyś się zamknął! Nie będę o tym rozmawiać! Nie jestem twoją tresowaną małpą!". Autor "Pulp Fiction" zwykł mawiać w wywiadach, że nie ponosi odpowiedzialności za to, co widz zrobi po obejrzeniu jego filmu. Odpowiada natomiast za to, by stworzyć jak najbardziej wiarygodne postacie.
Zarzuty o przemoc nie są jedynymi. Amerykański reżyser Spike Lee posądza Tarantino o rasizm. Po filmie "Jackie Brown" (1997) miał pretensje o nadużywanie słowa "nigger" (obraźliwe określenie osoby czarnoskórej – PAP). W roku 2012 Lee zapowiedział, że nie zamierza oglądać Tarantinowskiego "Django", gdyż "oglądanie tego filmu obrażałoby pamięć przodków". Na swoim Twitterze afroamerykański reżyser napisał: "Amerykańskie niewolnictwo to nie spaghetti western Sergia Leone. To był Holokaust. Moi przodkowie to niewolnicy. Wykradzeni z Afryki". Do tych zarzutów odniósł się wówczas Jamie Foxx – odtwórca głównej roli, co warte podkreślenia podobnie jak Spike Lee, również Amerykanin afrykańskiego pochodzenia. W rozmowie z angielskim "Guardianem" powiedział: "O co chodzi Spike'owi Lee? Nie lubi Whoopi Goldberg, nie lubi Tylera Perry'ego, wydaje mi się, że nie lubi nikogo. Trochę go poniosło. Oczywiście to fantastyczny reżyser, ale nie rozumiem jego wypowiedzi na temat +Django+. A krytykowanie dzieł kolegów po fachu, jeżeli w ogóle się ich nie widziało, to już skrajna nieodpowiedzialność" – stwierdził aktor.
Tarantino zmagał się również z feministkami, zarzucającymi reżyserowi zbyt mały udział kobiet w jego filmach. Trudno jednak odnieść się poważnie do tych zarzutów. Wystarczy obejrzeć takie filmy jak "Kill Bill" (2003) i "Kill Bill 2" (2004) z Umą Thurman. Aktorka otrzymała w filmie Tarantino główną rolę, pozwalającą na zaprezentowanie całej palety swoich umiejętności. Podobnie zresztą jak Pam Grier w "Jackie Brown" (1997).
Kontrowersja jest chyba wpisana w artystyczny żywot Tarantino. Odnosząc się do jego najnowszego filmu "Pewnego razu... w Hollywood", w którym w roli Romana Polańskiego pojawia się polski aktor Rafał Zawierucha, Emmanuelle Seigner – aktorka i żona Polańskiego - zarzuciła reżyserowi chęć zarobku na tragedii jej męża. Zaznaczając, że nie krytykuje samego filmu dodała: "Jak można w taki sposób wykorzystać czyjeś tragiczne życie".
Sam Tarantino w Cannes podczas konferencji prasowej po premierze swojego najnowszego filmu nawiązywał do osoby polskiego reżysera. "Spotkałem go kilka razy. Jestem wielkim fanem jego dzieł, szczególnie +Dziecka Rosemary+. Bardzo mi się podoba” – powiedział amerykański twórca. Tarantino został skrytykowany również przez córkę legendarnego Bruce'a Lee, według której jest on pokazany w filmie jako arogant.
Podobnie jak wszystkie poprzednie filmy Tarantino, zapewne i "Pewnego razu... w Hollywood" odniesie sukces. Jason Gorber z serwisu "That Shelf" napisał o nim: "Historycznie wątpliwy, genialny tematycznie, mógłby wygrać Złotą Palmę lub zostać wygwizdany przez publiczność – a być może obie te rzeczy na raz. Wstrząsające, prowokujące, pełne czarnego humoru arcydzieło". Natomiast Peter Bradshaw z "The Guardian" odnalazł w filmie "morderczo-fikcyjne spojrzenie na sektę Mansona – szokujące, porywające, olśniewająco nakręcone".
Możliwe, że najnowsza produkcja będzie jednocześnie ostatnim filmem Quentina Tarantino, co zasugerował w wywiadzie dla magazynu "GQ Australia" sam reżyser: "Myślę, że jeśli chodzi o epickie filmy, doszedłem do końca drogi. Wciąż jestem kreatywny. Piszę książkę i małe scenariusze, ale jeśli chodzi o filmy, to myślę, że dałem z siebie już wszystko". Jest to jednak mało prawdopodobne, ponieważ "Pewnego razu... w Hollywood" to dziewiąty jego film. Nie jest to bez znaczenia, gdyż reżyser numeruje swoje filmy celowo. Wiele lat temu zapowiedział, że zamierza zrobić dziesięć filmów. W wywiadzie dla amerykańskiej witryny internetowej "Bloody Disgusting" wyznał: "Jeśli wpadłbym na niesamowitą horrorową historię, zekranizowałbym ją jako mój dziesiąty film. Kocham horrory, z chęcią zrobiłbym horror". W innych wywiadach sugerował pracę nad "Star Trekiem" i chęcią zrobienia trzeciej części "Kill Bill".
Niezależnie jednak od tego, czy "Pewnego razu... w Hollywood" będzie jego ostatnim filmem, czy też będzie nim zapowiadany przed laty film numer 10, Quentin Tarantino jest reżyserem, który trwale wpisał się w historię współczesnego kina. Aktorzy uwielbiają z nim pracować, a krytycy i widzowie wyczekują kolejnych jego produkcji. Tarantino jest twórcą, który potrafi dawać drugie życie pomysłom, koncepcjom i aktorom. Wyciągnął Johna Travoltę ("Pulp Fiction") i Pam Grier ("Jackie Brown") na zupełnie inny poziom. Rolą w "Bękartach wojny" wypromował Christopha Waltza.
Tarantino jest przykładem na to, że oddając się pasji można osiągnąć sukces. Nie jest reżyserem intelektualistą, którego zaangażowane kino zmienia świat. Był chłopakiem, którego nie stać na opłacenie mandatów za złe parkowanie, przez co trafił na 10 dni do więzienia. Dziś jest jedną z najbardziej wpływowych postaci w świecie. Powtórzmy jeszcze raz - American Dream. (PAP)
autor: Mateusz Wyderka
mwd/ wj/