
„Śmierć przychodzi nawet latem” to książka o tym, czym jest czas i co z nami robi. Mamy tu wspomnienia z wizyt na oddziale onkologicznym, ale również wspomnienia taty z młodości, refleksy mojego dzieciństwa. W wielu miejscach przełamuję melodię żałoby - powiedziała PAP niemiecka pisarka Zsuzsa Bank. Jej nowa proza autobiograficzna ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Czarne.
Polska Agencja Prasowa: "Śmierć przychodzi nawet latem" to poruszająca, poetycka proza, w której opisuje pani lato 2018 r. – ostatnie tygodnie życia swojego ojca, który przegrał walkę z rakiem – oraz miesiące żałoby. Jak znalazła pani w sobie odwagę, by powrócić na ścieżkę utraty?
Zsuzsa Bank: Początkowo to nie była odwaga, tylko silne poczucie, że muszę się rozprawić z tym tematem, przetworzyć go literacko. Miałam egoistyczne przeświadczenie, że muszę się pozbyć nagromadzonych we mnie uczuć. Odwagi wymagała natomiast publikacja tej książki. Długo zastanawiałam się, czy chcę, żeby ludzie aż tyle się o mnie dowiedzieli, żeby poznali intymne fragmenty mojego życia, a także przyjrzeli się konstrukcji psychicznej.
PAP: W swoich poprzednich książkach przemycała pani elementy autobiograficzne, ale była to fikcja literacka. Pewnie pod względem emocjonalnym łatwiej byłoby opowiedzieć tę historię w takim samej formie, jednak nie zdecydowała się pani na to. Chciała pani w ten sposób utrwalić dokładny obraz ojca, spłacić dług za wszystko, co pani w życiu dał?
Z.B.: Nie brałam pod uwagę innej drogi, ponieważ nie miałam tyle materiału, by stworzyć fikcyjną opowieść. Życie mojego ojca wprawdzie było bogate, ale nie aż tak, żeby mogło być podstawą powieści. A nie chciałam niczego dopisywać. Szczerze mówiąc, jako czytelniczka lubię, gdy autor daje mi wgląd w prywatne momenty swojego życia. Lektura "Roku magicznego myślenia" Joan Didion czy utworów Connie Palmen – która napisała dwie takie książki, żegnając się ze swoimi mężami – była dla mnie fascynująca. Przeczytałam je długo przed śmiercią ojca. Natomiast pod koniec jego życia wpadła mi w ręce książka "Arbeit und Struktur", gdzie autor Wolfgang Herrndorf rozprawia się z własną chorobą. Postanowiłam, że ja także spróbuję zmierzyć się z podobną materią. Tym bardziej że przemijanie i upływ czasu to temat, wokół którego krążę we wszystkich moich utworach. Pamiętam, jak po trzeciej z nich mój redaktor powiedział: "Twoim tematem jest czas". Nigdy tego nie zapomnę, bo zakomunikował to tak, jakby było to wielkie odkrycie.
PAP: W "Śmierć przychodzi nawet latem" pisze pani o ucieczce swoich rodziców z Węgier przed reżimem komunistycznym w 1956 r., osiedleniu się w Niemczech, odwiedzinach w ojczystych stronach, wakacjach spędzanych nad Balatonem i w przydomowym ogrodzie. Dla nich emigracja była punktem zwrotnym w życiu. A czy pani czuje w sobie węgierski ślad?
Z.B.: Oczywiście, mam węgierskie korzenie. Nie zamierzam się ich wypierać, ale urodziłam się w 1965 r. w Niemczech. Rodzice mieszkali tu już od jakiegoś czasu i było jasne, że nie wrócą na Węgry. Chodziłam do niemieckiej szkoły, rozmawiałam po niemiecku. Wprawdzie miałam inne pochodzenie, inną historię niż większość dzieci, jednak nigdy nie powiedziałabym o sobie, że jestem Węgierką. Węgry nie są moim domem. Od czasu śmierci ojca i likwidacji domu rodziców właściwie nie mam do tego kraju jakiegokolwiek stosunku. Byłam tam parę razy na spotkaniach autorskich, ale raczej jako zaprzyjaźniony gość, który dobrze zna to miejsce. Z Węgrami łączyli mnie rodzice. A ponieważ to powiązanie przestało istnieć, nie ma już mojej relacji z Węgrami. Moją ojczyzną, jeśli mogę to tak górnolotnie ująć, są Niemcy.
PAP: W książce wspomina pani o pytaniach zadawanych Bogu, przedkładanych prośbach, wypatrywaniu znaków, że ich wysłuchał. Nie brakuje też momentów zwątpienia w siłę wyższą i Kościół. Doświadczenie choroby i odejścia ojca zmieniło pani stosunek do wiary?
Z.B.: Mimo tych zarzutów i moich awantur z Bogiem towarzyszył mi przez cały ten czas. Uczestniczyłam we wszystkich kościelnych rytuałach związanych ze śmiercią najbliższych. Chodziłam na rocznicowe msze. W dalszym ciągu jest to dla mnie ważne. Właściwie od początku było dla mnie jasne, że na świecie dzieją się gorsze rzeczy niż utrata rodziców. Ona jest czymś naturalnym, wpisanym w ludzką egzystencję. Każdy prędzej czy później się z tym mierzy. Tymczasem na świecie jest tyle okrucieństw, że moja żałoba wobec nich może wyglądać śmiesznie.
PAP: Klamrą książki jest portret pani ojca zanurzającego się w jeziorze. Pływanie umożliwiało mu chwilowe odłączenie się od świata, spoglądanie na niego z dystansu. Tę pasję chciał przekazać pani. Czego jeszcze nauczyła się pani od niego?
Z.B.: Lekcja związana z pływaniem brzmiała: patrz na piękno, które cię otacza, i rozkoszuj się wolnością. Jego nastawienie było jedną wielką lekcją – życie pełnią życia, obserwacja otoczenia i wykorzystywanie tego, co mamy wokół siebie. Nosił w sobie wyjątkową mieszankę wdzięczności i szczęścia. Jeśli miałabym coś od niego wziąć, to właśnie to. Zawsze mówił, że warto dostrzegać piękno w drobiazgach. Niekoniecznie od razu myśleć o wielkich sprawach, ale patrzeć na to, co małe.
PAP: Pani tata lubił być w ruchu, podróżować, odwiedzać różne kraje. To jedna z cech, które pani po nim odziedziczyła?
Z.B.: Nie, nie znoszę tego. Najlepiej czuję się w domu. Sądzę natomiast, że przekazał mi w genach poczucie humoru - żeby nie brać wszystkiego tak przesadnie poważnie. Nie robić z rzeczy, które nam się życiu przydarzają, ważniejszych niż są. Iść dalej i robić swoje. Niezależnie od tego, co się działo, jakakolwiek forma rezygnacji była mu obca. Może nie jestem w tej kwestii tak konsekwentna jak on, ale przynajmniej próbuję.
PAP: Miała pani z tatą bardzo bliską, przyjacielską relację. Ujął mnie fragment, w którym opisuje pani, jak przy okazji odwiedzin w szpitalu powiedziała mu, że następnego dnia będzie nagrywać audiobooka, a on z dumą odpowiedział: "pięknie". Gdy przed laty zdecydowała się pani związać przyszłość z dziennikarstwem i pisarstwem, wspierał panią w tym wyborze?
Z.B.: Kiedy wybierałam studia, miałam osiemnaście lat. Nie byłam zdana na ojca finansowo ani w żaden inny sposób. Natomiast on nigdy nie wątpił, że droga, którą obrałam, jest właściwa. Już jako studentka wiedziałam, że zostanę pisarką. Nie usłyszałam z jego strony ani słowa krytyki. Wierzył we mnie. Uszczęśliwiało go, że z jego dzieci coś wyrosło, że odnoszą sukcesy zawodowe. Ale uważam, że uszczęśliwiałoby go również, gdybym została sprzedawczynią ryb i była w tym dobra.
PAP: Książkę pisała pani w pierwszych miesiącach po śmierci ojca, kiedy mocno doświadczała jego braku. Jak wyglądał proces pracy w tak szczególnym okresie?
Z.B.: Czasami to było potwornie trudne. Wiele razy płakałam przy biurku i myślałam sobie, że to się nie uda. W takich momentach zawsze pomagało mi życie rodzinne, które toczyło się za ścianą. Ono miało ściśle określony porządek. Moje dzieci nie były wtedy jeszcze takie duże. Trzeba było je dokądś zawozić, odwozić. Ratowały mnie codzienne czynności.
PAP: Fragmentaryczna, poetycka forma książki to coś, co z góry pani zaplanowała czy skrystalizowało się dopiero podczas pisania?
Z.B.: Od razu wiedziałam, że taka będzie. To był jedyny sposób, żeby spiąć materiał i opowiadać w sposób interesujący także dla innych ludzi. Wydaje mi się, że forma dziennika, samoobserwacji byłaby nudna. Zależało mi, by uchwycić wiele warstw i tematów. "Śmierć przychodzi nawet latem" to książka, która zastanawia się nad tym, czym jest śmierć, czym jest czas i co z nami robi. Z jednej strony mamy tu wspomnienia z wizyt na oddziale onkologicznym, opis odchodzenia, a z drugiej – wspomnienia taty z młodości, refleksy mojego dzieciństwa. W wielu miejscach przełamuję melodię żałoby.
PAP: Czy ta książka pomogła pani i bliskim uśmierzyć ból po stracie?
Z.B.: Mojej mamie bardzo, choć kompletnie nie spodziewałam się, że tak będzie. Wydawało mi się, że ona nigdy nie powinna się dowiedzieć, że tę książkę napisałam, bo to by mogło oznaczać, że musi jeszcze raz przechodzić przez cały cykl żałoby. Oczywiście, ukrycie tego przed nią okazało się niemożliwe. Dowiedziała się od przyjaciółek, które zapytały, czy już ma tę książkę. Przeczytała ją i było to dla niej ogromne pocieszenie. Z kolei ja dzięki pisaniu miałam swego rodzaju luksus, że mogę dalej przebywać z tatą, choć fizycznie już go nie było.
PAP: Świadomość nieuchronności i nieprzewidywalności śmierci, którą zyskała pani po jego śmierci, zmieniła coś w pani życiu?
Z.B.: Tak, śmierć ma teraz dla mnie zupełnie inne znaczenie. Jest obecna w moim życiu. Myślę o niej. Wiem, że nie tylko jest możliwa, ale też nieuchronna. Zdaję sobie sprawę, że w tym pochodzie pokoleń to ja jestem następna w kolejce.
PAP: "Śmierć przychodzi nawet latem" ukazała się w Niemczech w 2020 r. Ma pani za sobą wiele spotkań i rozmów z czytelnikami. Czy ma poczucie, że zainspirowała ludzi, pomogła im przejść przez doświadczenie choroby ich najbliższych?
Z.B.: Tak. Wiele osób bardzo się przede mną otworzyło. Po spotkaniach autorskich odbierałam sporo korespondencji. Często były to podziękowania. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale ludzie dziękowali mi za to, że ubrałam w słowa przeżycie, które jest wspólne dla wielu z nas, ale dla każdego osobne. I że mogą się do tych słów odnieść, przeżywając śmierć swoich najbliższych. To też był mój cel – opowiedzieć o tym, co prywatne w taki sposób, by miało wymiar ogólny. Chyba mi się to udało.
PAP: Czy jest coś takiego, co mówiła pani osobom, które obecnie towarzyszą swoim nieuleczalnie chorym bliskim i być może tracą siłę lub czują się osamotnieni?
Z.B.: Nie da się nic poradzić takim ludziom. Jedyne, co mówię moim przyjaciołom, którzy rozstają się z bliskimi to: wykorzystaj czas, który masz. Najgorsze, co można czuć po stracie, to świadomość niewykorzystanego czasu, kiedy myślisz: mogłem/mogłam spędzić go z nim, a tego nie zrobiłem/nie zrobiłam.
PAP: Pozytywny odbiór książki ośmielił panią, by napisać coś jeszcze o swojej rodzinie?
Z.B.: Nie, to nie jest moja pierwsza dyscyplina sportu. Moje życie nie jest na tyle ciekawe, żebym miała dzielić się nim ze światem. Moją domeną pozostaje fikcja.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Zsuzsa Bank (ur. 24 października 1965 r.) jest niemiecką pisarką i dziennikarką pochodzenia węgierskiego. Studiowała dziennikarstwo, nauki polityczne i literaturę na uniwersytetach w Moguncji i Waszyngtonie. Obecnie mieszka we Frankfurcie nad Menem. Jej debiutancka powieść "Pływak" z 2002 r. została uhonorowana Literacką Nagrodą Aspekte. Na swoim koncie ma także m.in. Niemiecką Nagrodę Książkową, Nagrodę im. Mary Cassens i Nagrodę im. Jürgena Ponto. Oprócz "Pływaka" nakładem Wydawnictwa Czarne ukazały się polskie przekłady jej kolejnych dzieł - "Jasne dni", "Najgorętsze lato" i "Śmierć przychodzi nawet latem" – w tłumaczeniu Elżbiety Kalinowskiej.
autorka: Daria Porycka
dap/ skp/