Przez moje wiersze widziałem świat o wiele mądrzej niż przez moje kombinacje i myślenie polityczne – mówi PAP Ernest Bryll. Poeta, dramaturg i dyplomata, kończy w niedzielę 85 lat. Ostatnio zaczął śpiewać.
Urodził się 1 marca 1935 r. w Warszawie.
Był dziennikarzem, szefem zespołów filmowych, kierownikiem literackim teatrów, tłumaczem, autorem musicali, dramaturgiem i dyplomatą. Jest poetą - opublikował prawie 40 tomów wierszy.
"Niektórzy krytycy powiadają, że jego poezja ociera się o grafomaństwo. Inni uważają go za wieszcza. Tymczasem nakłady książek Ernesta Brylla sięgają tysięcy, co jest nieosiągalne dla wydawanej współcześnie twórczości poetyckiej. A na spotkaniach z autorem bywa po kilkaset osób" – napisał Mateusz Wyrwich w tekście "Poety życiorys nieprosty". "Jego poezja kształtowała gusta estetyczne Polaków" - ocenił.
Mimo że nie było to jego zamiarem Bryll stał się autorem tekstów kilku popularnych piosenek – m.in. "Psalmu stojących w kolejce", który - w wykonaniu Krystyny Prońko - stał się przebojem Karnawału Solidarności w latach 1980-81.
"Nigdy nie pisałem specjalnie tekstów piosenek, bo jak się za to zabierałem, zawsze były do chrzanu" – mówi Bryll. "Jeden kompozytor powiedział mi kiedyś: nie pisz piosenek, nie myśl o tym; pisz wiersze i pozwalaj nam, muzykom, w nich buszować" - wyjaśnia.
Bywał też postacią literacką – opisywali go w swojej prozie m.in. Jan Himilsbach i Janusz Krasiński. Nie występował tylko w powieściach kryminalnych – brakowało mu kwalifikacji na czarny charakter.
Dziennikarze odwiedzający dom Ernesta Brylla skwapliwie odnotowują napis na furtce "Dobry pies".
W czasie okupacji był Zawiszakiem – członkiem najmłodszej drużyny Szarych Szeregów. Po wojnie krótko konspirował w podziemnym skautingu, maturę zdał jako szesnastolatek. Po krótkim epizodzie robotniczym w gdyńskiej elektrowni portowej dostał się na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim.
Wychowany w tradycji patriotycznej II Rzeczypospolitej – ojciec Stanisław był przedwojennym wojskowym - bez większych skrupułów odnalazł się jednak w powojennej rzeczywistości.
"Po sfałszowanych w 1947 r. wyborach opuścił nas Mikołajczyk; wcześniej alianci, akceptując naszą podległość wobec Sowietów. Ojciec powiedział mi wówczas: czeka nas długa droga" – wspomina Bryll. Wiele lat później zresztą ojcowską diagnozę potwierdził spotkany w Stanach Zjednoczonych Stefan Korboński, który poradził: "nie daj się nabierać Amerykanom i Anglikom. Bo oni potrzebują nas tylko wykorzystać i zawsze nas sprzedadzą".
Na początku lat 50. młody Bryll miał typowe dla młodych ambicje: "Chciałem obracać się wśród intelektualistów i propozycja żałoby narodowej była trudna do przyjęcia" - wspomina.
A ci intelektualiści nie byli wcale wrogo nastawieni do nowego ustroju. Bryll zapamiętał np. Jana Kotta rozprawiającego się z Conradem jako "pisarzem faszystowskim". Gdy napisał krytyczny tekst o kradzieżach i pijaństwie w Państwowym Gospodarstwie Rolnym – stanowiącym "osiągnięcie przodującego ustroju" - usłyszał od Jerzego Andrzejewskiego, że napisał nieprawdę. "To jest prawda, bo ja to widziałem!" - zaprotestował 19-letni dziennikarz. "A on mi na to: widziałeś, ale to jest twoja subiektywna prawda. A prawda obiektywna wymaga od pisarza, by zobaczył i pokazał nowego rodzącego się człowieka. A ty go nie zobaczyłeś. I to jest twój błąd pisarski" – wspomina Bryll. "Było to dla mnie dramatyczne doświadczenie – on był autorytetem. No więc pracowałem nad +szukaniem prawdy obiektywnej+, ale na szczęście w wierszach mi to nie wychodziło" - dodaje.
Z wierszami też jednak na początku "nie szło". Julian Przyboś oznajmił mu, że nigdy nie będzie poetą. Po dwóch latach przyznał, że się pomylił. "Zresztą w pierwszych moich wierszach było sporo grafomaństwa. Za dużo słów. I to widocznie Przybosia denerwowało" - mówi Bryll. Przypomina się anegdota o cesarzu Józefie II Habsburgu, który zarzucił nadmiar nut w utworze Mozartowi.
Poezję Brylla docenił natomiast ówczesny redaktor "Po Prostu", późniejszy premier RP Jan Olszewski. "Napisało mi się przy jakiejś okazji +wszyscy wołają światło, światło, a nikt nie sięga do kontaktu+. Akurat był to czas, kiedy wstrząsały krajem rewelacje funkcjonariusza Ministerstwa Bezpieczeństwa płk. Światły, który uciekł na Zachód i w Radiu Wolna Europa ujawniał tajemnice UB. Jan uśmiechnął się i powiedział: +ty, jak na poetę, masz czasami węch. Coś czujesz, czego nawet nie rozumiesz+" – opowiada Bryll.
Po odwilży 1956 r. został jednym z współtwórców tygodnika "Współczesność". W 1958 r. wydał pierwszy tomik "Wigilie wariata". Dwa lata później pismo rozwiązano, a on otrzymał wilczy bilet, co w praktyce oznaczało zakaz publikacji. Mieszkał z niepracującą żoną i małym synkiem w otwockim letniaku. Kiedy skończyły się pieniądze, odłączono im prąd.
Sytuację zmieniła nagroda za napisaną pod pseudonimem powieść "Studium" - 30 tys. zł. W 1964 roku to były wielkie pieniądze. W tym samym roku został kierownikiem literackim Teatru Telewizji.
W następnych latach otrzymuje kolejne lukratywne stanowiska w PRL-owskich instytucjach – łącznie z funkcją dyrektora Polskiego Instytutu Kultury w Londynie. Nie staje się jednak urzędnikiem. Pisze sztuki cieszące się powodzeniem, m.in. "Rzecz listopadową" (1968), "Po górach po chmurach" (1969). "Na szkle malowane" - śpiewogra z muzyką Katarzyny Gaertner i scenografią Adama Kiliana miała tylko w 1970 roku pięć premier w całym kraju. Spektakl w warszawskim Teatrze Dramatycznym zagrano do czerwca 1976 r. 470 razy. Sukcesami były również "Kolęda-Nocka" (1980) i zagrany w podziemiu - dosłownie, bo w piwnicy kościoła na Żytniej i w przenośni, bo poza cenzurą - "Wieczernik" (1984) w reżyserii Andrzeja Wajdy.
Ten ostatni dramat - zdaniem Mateusza Wyrwicha - podobnie jak "Rzecz listopadowa" stał się zarzewiem narodowej dyskusji: "Kim byliśmy, kim jesteśmy i dokąd dążymy?".
Dramaty - a jeszcze bardziej wiersze - są też zapisem przemian w duszy ich autora, konfrontowanego z rzeczywistością. "Bryll nie należy do twórców, którzy tłumaczą się że w PRL-u chcieli +dobrze, po polsku, narodowo, niepodległościowo+ ale wyszło źle. Nie używa bielinki do prania swego życiorysu. I jak podkreśla jego wiersze zawsze były mądrzejsze od niego" - podsumował Wyrwich.
"Nie będę ukrywać że do 1979 roku byłem przekonany iż podział świata zadekretowany jest na długie czasy" – przyznaje Bryll. "Uważałem więc że w Polsce dobrze byłoby zrobić taką konstrukcję socjalizmu, która byłaby inna niż sowiecka. Przez pewien czas sądziłem że koncepcja Gierka była takim wyjściem. Jednak gdzieś tak po 1979 roku zrozumiałem, że to moje myślenie nie było dobre" - ocenia.
"Kilka lat temu oglądałem program +Pod prąd+ Jerzego Zalewskiego o założycielu Związku Młodzieży Demokratycznej Przemysławie Górnym" - wspomina Bryll. "Dowiedziałem się, jak był traktowany przez władzę - wytoczono mu proces i wtrącono na kilka lat do ciężkiego więzienia. Jak go tam okrutnie traktowano. I wtedy przychodzi smutna refleksja o sobie i pytanie – gdzieś ty chłopie wtedy był?" - dodaje.
Po ogłoszeniu stanu wojennego Bryll wystąpił z PZPR.
"Miałem wtedy chyba najwięcej kuszących propozycji ze strony władz" - wspomina. "By im nie ulec, oddałem legitymację i poczułem ulgę. Jeździłem na spotkania autorskie po całej Polsce, przede wszystkim kościoły stały się moim miejscem spotkań. Później napisałem +Wieczernik+" - wyjaśnia.
Po zmianie ustrojowej w 1989 roku był brany pod uwagę jako kandydat na stanowisko ministra kultury. Dowiedziawszy się o tym, zdecydowanie odmówił. Zgodził się natomiast zorganizować pierwszą od czasów wojny ambasadę polską w Irlandii. Wiązało się to z jego z jego wcześniejszymi zainteresowaniami kulturą Zielonej Wyspy, które zaowocowało płytą "Irlandzki tancerz" (1979) nagraną przez zespół Dwa plus jeden z jego tłumaczeniami poezji irlandzkiej. To z niej pochodziła spopularyzowana później przez Myslovitz piosenka "Peggy Brown".
"Pójście w ambasadory" nie zmieniło jednak jego prostolinijności. Dziennikarzowi "Przeglądu Tygodniowego" pożalił się, że najbardziej przeraża go perspektywa paradowania we fraku. Po 20 latach z tej kokieterii wykluje się poważna refleksja, gdy w tekście śpiewanym przez Marcina Stycznia zapyta "co się z nami stało, że zamieniliśmy skrzydła na fraki".
Irlandczyków ujął już na wstępie wygłaszając mowę powitalną w języku gaelickim. "Wyobraźmy sobie Polskę, w której olbrzymia część obywateli nie używa polskiego. Gdzie całe dziedzictwo narodowej literatury począwszy od Reja, Kochanowskiego, Morsztyna, Potockiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Krasińskiego, jest nam znane tylko z przekładów. A językiem, który ma nas wyrażać, jest język najeźdźcy" - wyjaśnia były ambasador polski w Dublinie.
O ciepłym przyjęciu zadecydował też jego fach. Irlandia jest ojczyzną poetów. Dubliński hydraulik, który zjawił się w siedzibie ambasady, by coś naprawić, dość bezpośrednio zapytał Ekscelencję o prawdziwy zawód. Usłyszawszy, że pisanie wierszy, fachowiec skonstatował: "no cóż, też jestem poetą, ale dziś nie da się z tego wyżyć. Dlatego ja naprawiam klozety a ty musisz być ambasadorem".
"Nie wolno żyć z pisania wierszy" – mówi Bryll, choć poezję uważa za najważniejsze swoje zajęcie. "Dałem się w życiu nabrać na wiele głupot. W poezji bywałem mądrzejszy niż w życiu" - dodaje.
Wciąż pracuje, jest ekspertem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Nie decyduje, tylko doradza - może więc mówić, to co myśli. Od 10 lat zajmuje się "Bryllowaniem" – występowaniem z młodszym o 43 lata pieśniarzem, kompozytorem i autorem tekstów Marcinem Styczniem. Wspólnie zrealizowali też kilka innych artystycznych przedsięwzięć, jak choćby poemat pasyjny "Golgota Jasnogórska" czy "Duchy poetów" – książkę i płytę stanowiącą zapis rozmowy o nieżyjących już poetach, których Bryll znał osobiście. Są to Stanisław Grochowiak, Władysław Broniewski, Tadeusz Nowak, ks. Jan Twardowski, Julian Przyboś, Marian Ośniałowski, Stanisław Swen Czachorowski, Mieczysław Czychowski i Jakub Zonszajn.
"W tej książce nie zajmuję się szczegółową biografią poetów ani wnikliwą analizą ich poezji. Opowiadam prawdziwe historie, przywołuję spotkania z poetami, którzy tak mocno zapisali się w mej pamięci, że powrócili po latach w moich snach" – wyjaśnia Bryll.
"Duchy Poetów stały się częścią także mojego świata. Zaczęły do mnie mówić przez swoje wiersze. Domagały się, abym je śpiewał. Nie mogłem odmówić" – mówi Marcin Styczeń. "Czułem się trochę tak, jakby w moją duszę wstępowały błąkające się duchy zmarłych. Wiedziałem jednak, że nie chcą mi zrobić krzywdy, ale przeze mnie pragną coś jeszcze światu powiedzieć. W tym sensie czuję się narzędziem w rękach naprawdę wybitnych artystów" - dodaje.
Współpracy ze Styczniem Bryll zawdzięcza, że do licznych życiowych zajęć doszło mu jeszcze śpiewanie. W kilku piosenkach słychać jego głos. "To ja namówiłem Ernesta, by zaśpiewał" - potwierdza w rozmowie z PAP Marcin Styczeń.
Niedzielnym wspólnym koncertem w Służewskim Domu Kultury artyści uczczą 85. urodziny Poety - bilety wyprzedane. (PAP)
autor Paweł Tomczyk
pat/ wj/