14 października 1943 r. w niemieckim obozie zagłady w Sobiborze wybuchło żydowskie powstanie. Patrzyłem na ciała zabitych przez nas esesmanów i czułem satysfakcję. Żądaliśmy zemsty na sprawcach niedoli 250 tys. Żydów – mówi PAP uczestnik buntu Philip Bialowitz.
Bialowitz jest autorem książki „Bunt w Sobiborze. Opowieść o przetrwaniu w Polsce okupowanej przez Niemców”.
PAP: - Jak wyglądała Pańska młodość?
Philip Bialowitz: - Urodziłem się w Izbicy, która w latach międzywojennych w 95 proc. była żydowskim miasteczkiem. Izbicę zamieszkiwało wówczas ok. 5 tys. Żydów. Byli to przeważnie chasydzi.
Miałem pięcioro rodzeństwa; byłem najmłodszy z nich. Mój ojciec prowadził garbarnię, więc nasza sytuacja materialna nie była najgorsza. Przed wojną w Izbicy panowała jednak duża bieda, nie było w niej zakładów przemysłowych; absolwenci liceum musieli wyjeżdżać za pracą do większych miast, np. Łodzi czy Warszawy.
Philip Bialowitz: Stosunki Polaków z Żydami w Izbicy były raz dobre, a raz złe. W szkole zdarzały się antysemickie incydenty; bywało, że zostałem pobity przez rówieśników. Niektórzy krzyczeli do mnie „Żydzie do Palestyny” – byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym tam trafił, ale to nie było takie łatwe.
Stosunki Polaków z Żydami w Izbicy były raz dobre, a raz złe. W szkole zdarzały się antysemickie incydenty; bywało, że zostałem pobity przez rówieśników. Niektórzy krzyczeli do mnie „Żydzie do Palestyny” – byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym tam trafił, ale to nie było takie łatwe.
Z czasem zainteresowałem się poglądami Zeeva (Władimira) Żabotyńskiego – jednego z liderów syjonizmu. Ostrzegał przed antysemityzmem, na długo przed Holokaustem, jednak wielu go nie posłuchało. Wzywał Żydów do walki o swoje prawa, podróżował po Polsce i głosił hasło: „Żydzi, nauczcie się strzelać!”
PAP: - Jakie plany w stosunku do Izbicy mieli Niemcy?
Philip Bialowitz: - W czasie wojny Izbica pełniła rolę stacji przeładunkowej dla Żydów. To tu właśnie przywożono ich z całej Europy, m.in. z Niemiec i z Czechosłowacji. Izbica nie mogła przyjąć tylu ludzi z wielu względów, m.in. z powodów sanitarnych. W mieście raz po raz wybuchały epidemie tyfusu; umarły setki ludzi razem z lekarzami, którzy próbowali ich leczyć.
Izbica była jednym wielkim cmentarzem, tam lała się krew po ulicach. Niemcy byli sadystyczni usposobieni. Jeden z nich – Kurt Engels wypatrywał Żydów i zabijał ich dla przyjemności seriami z karabinu maszynowego. Co ciekawe, po wojnie prowadził w Hamburgu restaurację, a jego wspólnikiem był Żyd.
W Izbicy Niemcy przetrzymywali Żydów kilka miesięcy, a potem wysyłali ich do obozów zagłady w Bełżcu lub w Sobiborze.
PAP: - Kiedy Pan trafił do obozu w Sobiborze?
Philip Bialowitz: - W 1942 r. Niemcy zaczęli likwidować getta na ziemiach polskich, co było częścią wielkiego planu eksterminacji Żydów w Europie. Taki sam los miał spotkać Żydów z Izbicy. Przyjechali po nas w kwietniu 1943 r. i zabrali do Sobiboru transportem samochodowym.
Philip Bialowitz: Izbica była jednym wielkim cmentarzem, tam lała się krew po ulicach. Niemcy byli sadystyczni usposobieni. Jeden z nich – Kurt Engels wypatrywał Żydów i zabijał ich dla przyjemności seriami z karabinu maszynowego. Co ciekawe, po wojnie prowadził w Hamburgu restaurację, a jego wspólnikiem był Żyd.
Po przyjeździe do obozu Niemcy pytali się, czy są wśród nas fachowcy, m.in. lekarze i dentyści, a więc ludzie, którzy mogli być im pomocni. Mój brat Symcha, który był aptekarzem, szybko złapał mnie za rękę i przedstawił jako swego nastoletniego pomocnika. Wtedy właśnie Symcha uratował mi życie. Moje siostry nie miały tyle szczęścia i zostały zagazowane.
PAP: - Jak wyglądało życie codzienne w Sobiborze?
Philip Bialowitz: - Niemcy zmusili mnie do pomocy przy obcinaniu włosów Żydom, którzy przyjechali do obozu. Pewnego razu przybył transport żydowskich kobiet z Holandii. Prosiły mnie, abym nie ścinał im włosów bardzo krótko, do ostatniej chwili nie były bowiem świadome, że niebawem stracą życie.
Pomagałem także przy wyładunku bagaży. Holenderscy Żydzi, którzy nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia (przyjechali do Sobiboru pasażerskim pociągiem) dawali mi za tą „przysługę” napiwek. Moje serce krwawiło, bo wiedziałem, że czeka ich tragiczny los.
Na rampie kolejowej do przyjezdnych przemawiał Niemiec, który obwieścił, że Żydzi nie mogą od razu odpocząć po podróży, ale muszą wziąć prysznic w celu dezynfekcji. Przed prysznicem poproszono ich o wysłanie kartek pocztowych do rodzin, które miano powiadomić o pobycie w „bezpiecznym miejscu”.
Żydzi oddawali podręczne bagaże – znajdowały się tam leki, fotografie i pieniądze. Następnie byli rozbierani i kierowani do komory gazowej. Przed nią stała budka, gdzie Niemcy brali zegarki i inne kosztowności w depozyt. Dawali Żydom karteczki, które – jak przekonywali – trzeba było okazać, aby odebrać swoje rzeczy po prysznicu.
Pracowałem też w sortowni kosztowności. Niemcy ustawili duży sejf i kazali do niego wkładać wszystkie cenne rzeczy. Nie chciałem jednak pomóc niemieckim zbrodniarzom i 90 proc. z tych rzeczy wrzuciłem do toalety. To była moja satysfakcja, mój wyraz sprzeciwu wobec Niemców.
PAP: - Kto stanowił załogę obozową? Jak strażnicy zachowywali się w stosunku do Żydów?
Philip Bialowitz: - W stosunku do Żydów Niemcy zachowywali się bestialsko. Szczególnie fanatycznym zbrodniarzem był Gustav Wagner – zastępca komendanta obozu.
Philip Bialowitz: Załoga w 90 proc. składała się jednak z Ukraińców – oni byli jeszcze gorsi od Niemców. W 2011 r. byłym świadkiem na rozprawie Iwana (Johna) Demjaniuka w Monachium, który był strażnikiem w obozie. Mówiłem wówczas sędziom, że ten oprawca nie przyjechał do Sobiboru na wakacje, ale po to, aby pomagać w zaplanowanym ludobójstwie.
Wiele okropieństw zapadło mi w pamięć. Codziennym widokiem było bicie, znęcanie się, śmierć. Pewnego razu usłyszałem płacz dziecka. Nie wiedziałem, co robić. Podszedłem do kapo Pożyckiego, który stał najbliżej i powiedziałem mu o niemowlęciu ukrytym w stosie ubrań. Ten podszedł i je zabrał. Następnie przekazał je gestapowcowi, który kazał wrzucić je do pieca. To było piekło. Takich tragedii było dużo więcej, trudno o tym opowiadać.
Załoga w 90 proc. składała się jednak z Ukraińców – oni byli jeszcze gorsi od Niemców. W 2011 r. byłym świadkiem na rozprawie Iwana (Johna) Demjaniuka w Monachium, który był strażnikiem w obozie. Mówiłem wówczas sędziom, że ten oprawca nie przyjechał do Sobiboru na wakacje, ale po to, aby pomagać w zaplanowanym ludobójstwie.
PAP: - Co zadecydowało o wybuchu buntu w obozie? Jaki był jego przebieg?
Philip Bialowitz: - Głównym architektem buntu był syn rabina, Leon (Lejb) Felhendler. Wymyśliliśmy plan powstania, ale brakowało nam wsparcia wojskowego. I zdarzył się cud. Przyjechali do obozu sowieccy jeńcy pochodzenia żydowskiego – zaprawieni w bojach partyzanci. Niemcy popełnili wówczas wielki błąd. Potrzebowaliśmy tych ludzi, oni mieli doświadczenie wojskowe, a my nigdy nie trzymaliśmy nawet broni w rękach.
Był wśród nich oficer Armii Czerwonej Aleksander „Sasza” Peczerski – bardzo dobry organizator, który przejął wojskowe dowództwo nad powstaniem. Podzielił naszą grupę na 3-osobowe oddziały. Byłem jednym z najmłodszych uczestników buntu. Pełniłem funkcję łącznika, zwoływałem Niemców do pomieszczeń magazynowych, gdzie ich zabijano. W ten sposób pozbawiliśmy życia 11 esesmanów. Gdy patrzyłem na ich ciała, czułem satysfakcję. Żądaliśmy zemsty na sprawcach niedoli 250 tys. Żydów.
Po zdobyciu broni zgromadziliśmy się na placu i Peczerski razem z Felhendlerem wezwali nas do ucieczki. "Godzina wybiła. Mamy małe szanse na przetrwanie, ale będziemy walczyć z honorem. Kto zostanie przy życiu, niech opowie światu co tu się stało” – mówili. Był 14 października 1943 r.
PAP: - Jak wyglądała ucieczka z Sobiboru?
Philip Bialowitz: - Trzeba pamiętać, że Sobibór był jedynym obóz zagłady, który był przez Niemców minowany. Oprawcy zakładali, że stamtąd nikt nie mógł wydostać się żywy. Jak przyjechałem do Sobiboru pomyślałem, że tam właśnie umrę. Pomimo tego, że bardzo chciałem żyć, wiedziałem, że wydostanie się z obozu graniczy z cudem.
Philip Bialowitz: Trzeba pamiętać, że Sobibór był jedynym obóz zagłady, który był przez Niemców minowany. Oprawcy zakładali, że stamtąd nikt nie mógł wydostać się żywy. Jak przyjechałem do Sobiboru pomyślałem, że tam właśnie umrę. Pomimo tego, że bardzo chciałem żyć, wiedziałem, że wydostanie się z obozu graniczy z cudem.
Przed buntem przerwaliśmy połączenie elektryczne i telefony. Wiedzieliśmy, że co godzinę Niemcy kontaktowali się bowiem z garnizonem z Lublina. Powstanie mogło trwać więc maksymalnie 60 minut.
Nasz plan przewidywał opuszczenie obozu przez główną bramę. Była ona jednak dobrze obsadzona przez Niemców i Ukraińców. Strzelali do nas z karabinów maszynowych; wielu Żydów poległo, inni zginęli na drutach kolczastych, próbując uciec. Sam zraniłem się w palec, mam ślad do dziś. Dzień wcześniej mój brat dał mi butelkę z trucizną i kompas. Gdybym trafił na minę lub został raniony, miałem popełnić samobójstwo. Gdyby mi się udało uciec, planowałem iść na Wschód.
Dlaczego udało mi się przeżyć po ucieczce do 1944 r., gdy na wschodnie ziemie Polski wkroczyli Sowieci? Każdy dzień był dla mnie wyzwaniem. Nie było co jeść, nie było gdzie mieszkać. Po ucieczce z Sobiboru żyłem w strachu przed denuncjacją. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy wyciągnęli do mnie pomocną dłoń. Udało mi się znaleźć dom rodziny Mazurków w miejscowości Tarzymiechy, którzy znali moich rodziców. Oni ryzykowali życie, aby nas ukrywać. Izraelski Instytut Yad Vashem uznał ich za „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”.
Podczas buntu z obozu uciekło ponad 200 osób, ok. 400 zginęło. Wojnę przeżyło ponad 40, a do dziś żyje tylko ośmioro. Większość z nich cierpi na zaniki pamięci; inni nie chcą rozmawiać o tych dramatycznych wydarzeniach. Ja także początkowo przechodziłem traumę. Dopiero w latach 90. zacząłem o tym mówić.
PAP: - Jak odnosi się Pan do poglądów Jana Tomasza Grossa dotyczących stosunku Polaków do Żydów podczas II wojny światowej?
Philip Bialowitz: - Gross „rzucił światło” na wiele ciemnych epizodów w relacjach polsko-żydowskich, co pozwala spojrzeć na naszą wspólną historię w bardziej kompletny sposób. Oczywiście, część z przytaczanych przez Grossa opowieści jest dla ludzi trudna do akceptacji.
Polacy postępowali różnie wobec Żydów, co mówię starając się być obiektywny. Część z nich narażała dla nich życie. Jestem tego żywym przykładem. Byli jednak tacy, którzy wydawali Żydów; inni stali bezczynnie i przyglądali się zbrodniom.
Philip Bialowitz: Obecnie mam wielu przyjaciół w Polsce. Często tam przyjeżdżam. Obserwuję, że wiele się dzieje dobrego. Wierzę, że przyjazne stosunki między naszymi narodami pozwolą na dokładniejsze zbadanie polsko-żydowskiej historii. Nasze wspólne relacje wiele zyskały dzięki działalności Jana Pawła II. Gdyby on był papieżem w czasie II wojny światowej, zapewne wiele żydowskich istnień by przetrwało.
Obecnie mam wielu przyjaciół w Polsce. Często tam przyjeżdżam. Obserwuję, że wiele się dzieje dobrego. Wierzę, że przyjazne stosunki między naszymi narodami pozwolą na dokładniejsze zbadanie polsko-żydowskiej historii. Nasze wspólne relacje wiele zyskały dzięki działalności Jana Pawła II. Gdyby on był papieżem w czasie II wojny światowej, zapewne wiele żydowskich istnień by przetrwało.
PAP: - Czy idee, o które walczył Pan 69 lat temu są dziś wciąż żywe?
Philip Bialowitz: - Powstanie w Sobiborze zapisze się w annałach historii, jako jeden z największych buntów żydowskich w okupowanej przez Niemców Polsce.
W Sobiborze nie walczyliśmy tylko za nasze ocalenie, a za lepszy świat, świat bez zbrodni. Wiele jednak złego dzieje się obecnie na świecie; tysiące ludzi zabija się za religię np. w Afryce. Mam jedno pragnienie: pragnienie pokoju.
Biorę udział w wielu spotkaniach, wykładach na uniwersytetach na całym świecie. Apeluję, aby wszyscy, z którymi rozmawiałem, rozgłaszali prawdę o Holokauście. Uczmy się na błędach.
Rozmawiał Waldemar Kowalski (PAP)
wmk/ ls/
Obejrzyj relacje wideo: