Dla polskich lotników walka o Anglię była także walką o Polskę. Jasne było, że jeżeli Wielka Brytania ulegnie pod naporem niemieckiej inwazji lub zawrze z Hitlerem porozumienie, to tak naprawdę kończą się jakiekolwiek szanse dla Polski – mówi PAP dr hab. Michał Leśniewski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Polska Agencja Prasowa: Jakie plany wobec Wielkiej Brytanii miał Hitler? Czy miała ona szansę uniknąć niemieckiej inwazji?
Dr hab. Michał Leśniewski: Hitler tak naprawdę nie uważał Wielkiej Brytanii za swojego zasadniczego wroga. Twierdził wręcz, że jest w stanie dojść z nią do porozumienia. Faktycznie tak mogło się wydawać do marca 1939 r. Kluczowym momentem była jednak klęska Francji w czerwcu 1940 r. Pamiętajmy, że nikt nawet nie przewidywał, że stanie się to tak szybko, a Niemcy uważali, że wygrają, ale stanie się to dopiero po kilkumiesięcznym konflikcie. Tymczasem, jak wiemy, w sześć–siedem tygodni Francja została pokonana. Hitler uwierzył, że w tej sytuacji z Wielką Brytanią da się wynegocjować jakieś porozumienie, a przynajmniej zagwarantować jej neutralność i akceptację dla status quo w Europie. Były zresztą prowadzone w tej kwestii rozmowy za pośrednictwem Włoch.
PAP: Jak do tego ewentualnego porozumienia podchodzili jednak Anglicy?
Dr hab. Michał Leśniewski: O ile Hitler faktycznie liczył na takie porozumienie, o tyle trzeba jasno powiedzieć, że strona brytyjska od początku, jeszcze przed dojściem do władzy Winstona Churchilla, taką możliwość odrzucała. Wspomniałem już o marcu 1939 r., ponieważ to kluczowy moment. Wówczas Hitler złamał porozumienie monachijskie i nawet dla takich ludzi jak Edward Wood, czyli lord Halifax, którego zazwyczaj przedstawia się jako skłonnego do porozumienia z Niemcami, staje się jasne, że z Hitlerem nie da się rozmawiać, bo to człowiek, który nie dotrzymuje słowa, a przecież jak ktoś nas oszuka, to nie wchodzimy z nim w porozumienia.
Nawet w czasie tych rozmowów z Włochami, którzy występowali w roli negocjatora Hitlera, Brytyjczycy liczyli na możliwość odciągnięcia Włoch od sojuszu z Niemcami, to raczej był ich cel, a nie porozumienie z Hitlerem.
PAP: Bitwa o Anglię to kampania powietrzna. Jednak Royal Air Force na początku wojny jeszcze czekał na ciężkie bombowce, a do eskadr myśliwców dopiero zaczęły docierać dostawy samolotów Hurricane i Spitfire. Można powiedzieć, że perspektywy dla strony brytyjskiej nie wyglądały zbyt optymistycznie…
Dr hab. Michał Leśniewski: I tak, i nie. Pamiętajmy, że rzeczywiście wybuch wojny zastał RAF w momencie przebudowy. Często się zapomina o wielkiej zasłudze Neville’a Chamberlaina, który jeszcze w 1937 r. przeforsował sfinansowanie modernizacji RAF-u. Oczywiście ten proces był niedokończony, jednak trzeba jasno powiedzieć, że Brytyjczycy rzeczywiście wyłożyli olbrzymie środki na to, aby RAF przygotować do konfliktu nie tylko poprzez produkcję nowoczesnych samolotów, ale także przez szkolenie pilotów, co, o czym czasami się zapomina, naprawdę było dużym problemem. Wobec tego sięgano do zasobów całego imperium brytyjskiego, a w Bitwie o Anglię walczyli piloci z Afryki Południowej, Kanady, Nowej Zelandii czy Australii. Zrobiono bardzo dużo, żeby się przygotować do tej bitwy. Co prawda w czasie kampanii francuskiej RAF dość skąpo udzielał Francuzom powietrznego wsparcia, ale było to na zasadzie szykowania się na różne alternatywy.
Wreszcie trzeba pamiętać, że Wielka Brytania jako pierwszy kraj na świecie miała olbrzymi atut w postaci rozbudowanego systemu radarowego. Pozwalał on te niewielkie siły wykorzystywać dużo bardziej efektywnie.
PAP: W świadomości Polaków Bitwa o Anglię najczęściej kojarzy się z udziałem w niej polskich pilotów. Kiedy Polacy zaczęli być brani pod uwagę, jeśli chodzi o siłę militarną tego starcia?
Dr hab. Michał Leśniewski: Początkowo Brytyjczycy nie chcieli wykorzystywać pilotów pochodzących spoza imperium brytyjskiego. Po pierwsze, w przypadku Polaków uważano, że po dwóch przegranych kampaniach ich morale nie jest odpowiednio dobre. Jednak tak naprawdę w grę wchodziły kwestie techniczne. Ze wspomnień polskich pilotów dowiadujemy się, że podstawowy problem był w obsłudze maszyn brytyjskich. Wynikał on chociażby z tego, że w Polsce czy we Francji obowiązywał system metryczny, natomiast w Anglii – system imperialny, czyli bazujący na stopach. Polacy mieli wobec tego problem w przypadku korzystania z wysokościomierzów, które w samolotach wykazywały wysokość w stopach, czyli trzy razy większą niż ta, która jest w metrach.
Byli to naprawdę świetni piloci, ale paradoksalnie ich przeszkolenie było przeszkodą. Trzeba było ich po prostu odpowiednio przeszkolić, aby można było wykorzystać ich wcześniejsze doświadczenie. Anglicy byli zaskoczeni skutecznością polskich pilotów, ale szybko dowiedzieli się, z czego ona wynikała – polscy piloci bowiem otwierali ogień do samolotów niemieckich ze znacznie mniejszej odległości niż Brytyjczycy. Kiedy Anglicy się tego nauczyli, także ich efektywność wzrosła.
Nie była to natomiast kwestia nieznajomości języka, co czasami się podkreśla. Większość polskich pilotów faktycznie nie znała angielskiego, ale znała natomiast dobrze język francuski, a z kolei wielu brytyjskich dowódców także znało ten język. Są to zatem mity, które tworzymy, i w sumie dobrze, że one są, ale trzeba jednak pamiętać, że na przeszkodzie stały po prostu pewne techniczne kwestie, które sprawiły, że obcokrajowcy, w tym Polacy, mogli wziąć udział w Bitwie o Anglię dopiero w jej drugiej, a nawet trzeciej fazie, czyli od 13 sierpnia, po tym, jak zostali odpowiednio przeszkoleni.
Do tego doszedł jeszcze jeden element. Pamiętajmy, że do połowy sierpnia brytyjskie lotnictwo poniosło olbrzymie straty. Ważniejsze niż straty w maszynach były jednak te w ludziach, bo było je dużo trudniej uzupełnić. Przymus sytuacyjny zmusił do tego, że nie zawsze przeszkolonych do końca w systemie brytyjskim pilotów zdecydowano jednak poderwać, bo sytuacja stała się naprawdę podbramkowa.
PAP: Jakie cele przyświecały polskim lotnikom – na ile była to nomen omen bitwa o Anglię, a na ile walka o sprawę polską?
Dr hab. Michał Leśniewski: Są takie wspomnienia jednego z polskich pilotów, z których dowiadujemy się, że jak leżeli gdzieś na pryczach i prowadzili długie nocne Polaków rozmowy, jeden z nich stwierdził w pewnym momencie: „Panowie, ale mapa się nam skończyła”.
Pamiętajmy, że jest dopiero rok 1940. Oni tak naprawdę mieli świadomość, że nie mają za bardzo wyboru. Francja, która miała być wielką nadzieją, właśnie upadła. Walka o Anglię była także walką o Polskę. Jasne było, że jeżeli Wielka Brytania ulegnie pod naporem niemieckiej inwazji lub zawrze z Hitlerem porozumienie, które nie było niemożliwe, to tak naprawdę kończą się jakiekolwiek szanse dla Polski.
PAP: Jaki był faktyczny wpływ polskich lotników na wynik Bitwy o Anglię?
Dr hab. Michał Leśniewski: Jeżeli powiemy, że wielki, to zaraz zostaniemy oskarżeni o rozdęte polskie ego, z kolei jeśli powiemy, że niewielki – to zostaniemy oskarżeni o to, że nie doceniamy wkładu Polaków. Prawda jest taka, że nieprzypadkowo każdą rocznicę, która dotyczy udziału Polaków w Bitwie o Anglię, RAF czci.
Lotników było 145, co nie wydaje się wielką liczbą, ale był to naprawdę duży wkład. Naprawdę podkreślam to znaczenie materiału ludzkiego – byli doskonale wyszkoleni piloci, którzy wiele się nauczyli w poprzednich kampaniach, chociaż przegranych, mieli doświadczenie w walce z Niemcami i mogli podzielić się tym doświadczeniem, którego nikt inny nie miał. Powiedzmy wprost, jeżeli pilot taki jak Stanisław Skalski czy Witold Urbanowicz na PZL P.11 był w stanie strącić niemieckie samoloty, to kiedy dostał maszynę o wiele lepszą, siłą rzeczy dzielił się pewnym doświadczeniem bojowym. To naprawdę jest nie do przecenienia.
Czy wkład Polaków był decydujący? W sensie liczb bezwzględnych zapewne nie. Oczywiście Wielka Brytania pewnie i bez nich ostatecznie tę bitwę by wygrała, natomiast byłoby jej na pewno trudniej. Sami Brytyjczycy podkreślają duże znaczenie polskich pilotów. Nawet pamiętam, gdy kilka lat temu byłem na konferencji z udziałem Nowozelandczyków, którzy też są bardzo dumni ze swojego udziału w Bitwie o Anglię, to wszyscy oni pamiętali, że Polaków było więcej i ich rola była ważniejsza. Oczywiście trzeba znać proporcje, ale to było naprawdę bardzo duże znaczenie.
PAP: Czy te polskie doświadczenia były później jeszcze wykorzystywane?
Dr hab. Michał Leśniewski: Pewne lekcje na pewno zostały wyciągnięte. Sam fakt, że Brytyjczycy inwestowali w rozwój polskiej części lotnictwa zarówno myśliwskiego, jak i bombowego, świadczy o tym, że doceniali udział Polaków, uważali, że to ich doświadczenie jest ważne. W nowoczesnej wojnie powietrznej problemem nie są samoloty, ale właśnie piloci. Mieć ok. 200 dobrze wyszkolonych i doświadczonych pilotów, to był naprawdę niebagatelny atut. Tak naprawdę wówczas na świecie był tylko jeden kraj, który nie cierpiał na niedobór pilotów – Stany Zjednoczone, gdzie było nieproporcjonalnie do reszty świata rozwinięte lotnictwo cywilne, a Amerykanie mieli dobrze wyszkolonych pilotów cywilnych w liczbach idących w dziesiątki tysięcy ludzi. Zatem to doświadczenie Polaków procentowało przez całą wojnę, byli oni cenieni jako piloci.
PAP: Jan Zumbach, Witold Urbanowicz czy Stanisław Skalski – to polscy piloci, którzy od razu przychodzą na myśl, jeśli chodzi o Bitwę o Anglię. Jak ta bitwa wpłynęła na wizerunek polskich lotników?
Dr hab. Michał Leśniewski: Ten mit o polskich pilotach powstał już wtedy. Wielu Polaków, którzy trafili do Wielkiej Brytanii jako właśnie żołnierze rozbitej francuskiej armii i innych służb, chciało koniecznie trafić do lotnictwa, ponieważ po Bitwie o Anglię było ono otoczone nimbem chwały. Każdy chciał być tym pilotem, najlepiej oczywiście myśliwskim, bo to przynosiło najwięcej dumy i honoru.
To była jednak ciężka i bardzo stresująca praca. Bardzo często zapominamy o lotnikach z bombowców. Ze wspomnień wiemy, że była to koszmarna służba, i nie chodzi tylko o groźbę strącenia. To była tak naprawdę służba na zasadzie, że jednego dnia siedzimy sobie na plaży nad morzem i odpoczywamy, a następnego dnia musimy być w ogniu ostrzału artyleryjskiego i walki powietrznej nad Niemcami.
Trzeba także pamiętać o pilotach, którzy latali z pomocą dla Powstania Warszawskiego, zresztą jak wiemy, nie tylko polskich. Te loty stawały się coraz dłuższe, a samoloty nie do końca były do tego przystosowane pod względem wygody załogi.
Jest też przypadek Zumbacha, który mówił o szukaniu adrenaliny, bo był to swoisty rodzaj uzależnienia. Niektórzy nie potrafili inaczej żyć. To była naprawdę ciężka służba, która wymagała ciągłej gotowości i stałego napięcia psychicznego, które zbierało swoje żniwo.
PAP: W jakim stopniu, w pana ocenie, Polacy na Bitwę o Anglię patrzą przez pryzmat mitu o polskich lotnikach z legendarnego Dywizjonu 303, a na ile przez faktyczną wiedzę?
Dr hab. Michał Leśniewski: Pewnie gdyby nie udział polskich lotników, to powiedzmy sobie szczerze, mało kogo w Polsce ta bitwa by obchodziła. Niezależnie od tego, ile w tym mitu, a ile prawdy, jest to klucz do tego, że tę bitwę jakoś znamy i się z nią utożsamiamy.
Jeśli chodzi o samą wiedzę, to mam ogólne przekonanie, że niestety jest z nią coraz gorzej. Są oczywiście grupy rekonstruktorów, którzy kultywują pamięć, i są bardzo w to zaangażowani, a pewnie nawet mają bardziej drobiazgową wiedzę w pewnych względach niż ja. To nie zmienia faktu, że przeciętna wiedza jest taka sobie, delikatnie mówiąc. Jest pewien problem z nauką historii, który pojawił się w latach osiemdziesiątych, ale szczególnie zaczął być odczuwany w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku.
Byłem na obu filmach o Dywizjonie 303. Oba mi się w jakimś sensie podobały, ale obu też czegoś brakowało. Jednak tu nie chodzi o to, że były dwa, bo one w jakimś sensie się uzupełniały. W patrzeniu na tego rodzaju wydarzenia historyczne dochodzi bowiem jeszcze jeden czynnik: każdy, kto mówi, że trzeba pielęgnować tę pamięć, niestety naraża się na łatkę nacjonalisty, co jest oczywiście idiotyzmem, ale z takimi zdaniami się niestety spotkałem.
To wszystko składa się na sytuację, że rzeczywiście mamy problem z tym, że ta wiedza jest nierównomierna – w środowiskach zainteresowanych ona jest bardzo duża, natomiast w skali przeciętnej śmiem twierdzić, że jest ona dzisiaj dużo mniejsza niż była 20, 30 lat temu.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr/ skp /