W piątek 13 lipca 1900 r. we Włochach pod Warszawą zderzyły się dwa pociągi Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Było pięć ofiar śmiertelnych. Wśród około 40 rannych znalazł się Władysław Reymont. Katastrofa odbiła się na zdrowiu pisarza, a po latach posądzono go jeszcze o wyłudzenie odszkodowania.
W słoneczny dzień o godz. 10.40 z Warszawy wyruszył do Sosnowca pociąg osobowy nr 17 Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, ciągnąc 14 wagonów. Po 10 minutach, zgodnie z rozkładem, miał minąć zdążający z przeciwka pociąg osobowo-towarowy nr 74 ze Skierniewic do Warszawy.
„Maszyniści spostrzegli się i przyjętym zwyczajem dali świstki” – napisał „Czas”. „Potem zadźwięczały na stacyi dzwonki alarmowe, zagwizdały przeraźliwie wszystkie lokomotywy, zatrąbiły trąbki”. Pociąg nr 74 nagle skręcił ze swego toru i wbił się w trzeci wagon od początku składu. Do katastrofy doszło „w pobliżu przystanku Włochy, na końcu stacyi towarowej, na ostatniej zwrotnicy”.
Pasażer nazwiskiem Nagórny opowiadał, że „w chwili alarmu dojrzał zwrotniczego, usiłującego przerzucić źle nastawioną zwrotnicę”. Bez powodzenia, więc stanął on „nad zwrotnicą bezradny, łamiąc ręce z rozpaczy”.
„Siedzieliśmy w przedziale we troje, to jest z redaktorem Gadomskim i jego siostrą Teofilą” – powiedział już w szpitalu Władysław Reymont, pasażer pociągu nr 17. Panna Gadomska siedziała przy oknie, czytając list, naprzeciwko - Reymont i Jan Gadomski, redaktor naczelny „Gazety Polskiej”. „Ponieważ promienie słoneczne zaczęły świecić nam w oczy, usunęliśmy się na środek ławki. To nas ocaliło. Tak siedząc i gawędząc nagle uczuliśmy jakieś silne wstrząśnienie, zrobiło się ciemno i na chwilę straciłem przytomność” – mówił pisarz. Kiedy się ocknął, poczuł na twarzy ciepłą krew.
„Usłyszałem straszliwy trzask i uczułem silne wstrząśnienie, które obaliło mnie na podłogę. (…) Nie zdawałem sobie sprawy z grozy położenia” – napisał w „Tygodniku Ilustrowanym” jadący drugim pociągiem krytyk literacki Ignacy Matuszewski.
Spanikowani pasażerowie rzucili się do wyjść, wyskakiwali przez okna. „Na dworze słychać było hałas, gwar, głosy i jęki, które tłumił przeraźliwy syk pary, wydostającej się z lokomotywy. +Eksplozya kotła może nastąpić lada chwila+” - wspominał Matuszewski, który na zewnątrz zobaczył dwa spiętrzone wagony. „Pod spodem brankard z rozbitą ścianą, przez której otwór widać było dwie nogi w butach z długimi cholewami: nogi konduktora, zabitego na stanowisku. Na wierzchu leżał bokiem wagon klasy III, z którego okien zaczęły wydostawać się postacie kobiece z twarzami blademi, jak opłatek, i oczyma błędnemi” – opisał.
Na szczycie nasypu zauważył Jana Gadomskiego z okopconą twarzą. „Jechałem z Warszawy, tam jest moja siostra, trzeba ją ratować” – krzyczał. Spod rozbitego wagonu wyczołgiwał się „powieściopisarz Reymont, pracując pokrwawionymi rękoma. Obok płonął wielkim czerwonym (…) płomieniem gaz wydobywający się z pękniętego zbiorniku wagonowego. Gaz zapalił się widocznie od lokomotywy, i wybuchając w pierwszej chwili, osmalił Gadomskiego i Reymonta”.
„Na połamanej podłodze leżał trup młodej kobiety, przywalony aksamitnymi ławkami i poduszkami oraz tłumokami. +To siostra Gadomskiego+ - powiedział Reymont; +trzeba ją stąd wydostać+” - napisał Matuszewski.
Wydarzenia toczyły się błyskawicznie. Przyjechała kolejowa komisja. „Na drugim parowozie spostrzegliśmy niebieskie czapki lekarzy i sanitariuszy +Pogotowia+, które powitano okrzykami radości” – czytamy w „Tygodniku Ilustrowanym”. Według „Kurjera Warszawskiego” pogotowie przybyło 25 minut po zderzeniu.
Rannych ułożono rządkiem. „Co chwila obijało się o uszy nasze jakieś znane lub nieznane nazwisko” - opowiadał świadek. „…Inżynier Vorbrodt zabity… jego córka dostała obłędu… Dr Flaum złamał nogę… Fabrykant Wolanowski jest bez nadziei…”.
Źródła podają jedynie wstępną klasyfikację urazów: dominowały ogólne potłuczenia, rany głów, klatek piersiowych i goleni, ataki nerwowe i wstrząsy mózgu. „Wstrząśnienie nerwowe poranionych mężczyzn było tak silne, że wielu głośno płakało”. Rozpaczliwie zawodziła też żona zwrotniczego, która winę za tragedię od razu przypisała mężowi. Reporter „Gazety Polskiej” wypatrzył „nieszczęśliwą matkę, której dzieci znajdowały się właśnie w jednym z pociągów. Trwoga śmiertelna malowała się na twarzy biednej, wybuchu jednakże radości, gdy przekonała się, że wszystkie dzieci wyszły bez szwanku, nie zapomni nikt, kto patrzył na to zblizka” - zrelacjonował.
Wezwano policję i żandarmerię, gdyż „tysiące publiczności z całego miasta i z letnich mieszkań sąsiednich dążyło tu (…) powozami, dorożkami i na rowerach, ażeby przyjrzeć się miejscu katastrofy”. Pośród gapiów „nie brakło i złodziei z Woli, znęconych chętką łupu” - zauważył Matuszewski.
Ostatnia nadciągnęła „komisya sądowa”. Podprokurator Dołopczew zlecił fotografowi z firmy Sigismond zrobienie do akt zdjęcia „obrazu okropnego wypadku z kilku stron”; na gorąco przesłuchano świadków. Lekarze udzielili pierwszej pomocy ponad 30 rannym – w tym 17 bardziej poszkodowanym. W zależności od źródła, nazwisko Reymonta pojawia się na listach zarówno lżej, jak i ciężej rannych.
Po godzinie pociągi specjalne odstawiły na Dworzec Wiedeński zdrowych i rannych podróżnych. Na miejscu dramatu pozostały „z okropną sinicą na twarzy, którą zakryto chustką, zwłoki inż. Vorbrodta”, cenionego inżyniera warsztatów mechanicznych Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, którego „wielka, ślepa siła, nad której ożywianiem mechanicznem sam pracował, tym razem źle skierowana, zabiła (…) na posterunku” - podał „Kurjer…”.
200 robotników pracowało nad udrożnieniem linii, używając „lewarów, pociągu roboczego i kilku parowozów”. O godz. 13.50 odjechał, znów postawiony na tory, pociąg do stacji Granica.
Dantejskie sceny przeniosły się na dworzec. „W ciągu dnia zgromadziło się na dworcu tylu pasażerów, oczekujących na wyjazd, że przecisnąć się przez sale i westibule dworca można było tylko z trudnością, a i na peronie na obydwu platformach tłum szturmował do zawiadowcy stacji i jej urzędników, domagając się wysłania pociągu lub zapytując o następstwa katastrofy” - donosił dalej „Kurjer…”.
Pierwszy pociąg, do Koluszek i Łodzi, odprawiono z Dworca Wiedeńskiego ok. godz. 20. Pojechało nim, 20 wagonami, przeszło tysiąc osób. „Bagaże ich wieziono w trzech brankardach”. W ciągu doby przywrócono normalny ruch. Na wieść o katastrofie akcje kolei na giełdzie berlińskiej spadły o 5 proc. Zniszczenia taboru wyceniono na 75 tys. rubli.
Natychmiast zaczęto spekulować o odszkodowaniach. „Ohydne zmaterializowanie społeczeństwa nigdy może nie ukazało się tak jaskrawie, a przytem tak wstrętnie, jak właśnie teraz, po katastrofie kolejowej pod Włochami” – ocenił „Wędrowiec”. W pierwszej chwili „ogólne współczucie przejawiało się w rozmowach (…). Ale współczucie to finał swój miało prawie wszędzie w jednem, bardzo znamiennem zdaniu: +Ba! ale kolej grubo zapłaci rodzinom+. I zaczęto nawet po handlarsku obliczać, ile za łzy swoje wezmą ci lub owi. Ale sumować ruble i kopiejki wtedy, gdy trupy jeszcze prawie ciepłe, gdy po szpitalach i domach lekarze nie odstępują loża poranionych, gdy córka dostaje obłędu po stracie ukochanego ojca - to wstrętne, to świadczące o zaniku uczuć ludzkich” – oburzał się autor podpisany Wł.
„Kurjer Warszawski” wystawił zdjęcia z miejsca katastrofy „z wywróconemi wagonami i zwłokami ofiar (…) w oknach kantorów naszych: cztery na Krakowskiem Przedmieściu, trzy inne w kantorze na placu Teatralnym”.
Była już znana opinia „komisji inżenierów kolejowych ekspertów”: „Zwrotnica była źle nastawiona, bo mechanizm centralizacyi zwrotnic działał niedokładnie, a dozorujący przy posterunku nr 7 pomocnik zawiadowcy stacyi, Grigorjew, przed nadejściem pociągu nie sprawdził - a powinien to był uczynić - czy zwrotnica jest dobrze nastawiona”. Grigorjew został zawieszony w służbie.
Reymont wskutek szoku nie odczuwał obrażeń fizycznych. „Dopiero po jakiej godzinie, kiedy podniecenie minęło, nastąpiła gwałtowna reakcya. Uczuł się tak osłabionym i rozbitym”, że na sześć tygodni trafił do Szpitala Praskiego.
Reymont wskutek szoku nie odczuwał obrażeń fizycznych. „Dopiero po jakiej godzinie, kiedy podniecenie minęło, nastąpiła gwałtowna reakcya. Uczuł się tak osłabionym i rozbitym” że na sześć tygodni trafił do Szpitala Praskiego. Tam mu opatrzono głowę i rękę, zaczął się skarżyć na ból w prawym boku. W nocy źle spał, budził się co kilka minut; zdawało mu się, że jest w wagonie, który leci w przepaść. „Najwidoczniejszą jest rana głowy. Musiał o coś silnie uderzyć, ale o co, tego nie pamięta. Bóle wewnętrzne dały mu się uczuć nie odrazu. Okazało się, że uległ silnemu zgnieceniu klatki piersiowej i stłuczeniu kręgosłupa, co może bardzo niekorzystnie odbić się na jego zdrowiu, zwłaszcza na systemie nerwowym. Tego rodzaju wstrząśnienia nerwowe nie mijają bez złych skutków, choćby nawet nie zostawiły śladu zewnętrznego. Jedni warjują, innym pozostaje rozstrój, a trzeba pamiętać o tem, że tu chodzi o nerwy i umysł artysty-pisarza, którego twórczości wypadek taki może wiele zaszkodzić” – mówił dziennikarzom lekarz Szpitala Praskiego.
Witold Kotowski ustalił, że zdrowie Reymonta konsultowali dr Bolesław Jakimiak-Szmurło, ordynator II oddziału chirurgicznego, dr Edward Zieliński, ordynator oddziału wewnętrznego, dr Michał Dehnel, który później został osobistym lekarzem Józefa Piłsudskiego, a także dr Jan Roch Raum – naczelny lekarz Szpitala Praskiego, pionier polskiej neurochirurgii i działacz niepodległościowy („Rok 1900 - katastrofa kolejowa Reymonta”, 1974).
Tydzień po katastrofie ocalenie swe nazywał Reymont „cudownym”, ale wkrótce pojawiły się ataki nerwowe, zaniewidzenia, problemy z chodzeniem – podała prof. Barbara Koc, biografka pisarza („Reymont”, 2000).
Pisarz kurował się w kraju i za granicą. Nie poskutkowały kąpiele na Lido, wizyty w Wiedniu u neurologa Richarda von Krafft-Ebinga, w Domu Zdrowia dr Jana Czarnomorskiego w Krakowie - tydzień trwała obserwacja u berlińskiego neurologa światowej sławy Emanuela Mendla. Stan psychiczny się pogarszał, pojawiła się pisarska niemoc. „A teraz dopiero widzę, jak mocno mnie zmiędliła ta katastrofa. Bo nie mówiąc już nic o cierpieniach fizycznych, jakie mnie wciąż gnębią, jestem zupełnie rozbitym wewnętrznie, zupełnie” – napisał Reymont 12 września do przyjaciela Mariana Kiniorskiego.
„Dopiero teraz rzetelnie i uczciwie przeklinam ten wypadek, bo czuję, jakich krzywd mi narobił. Ty zrozumiesz, gdy Ci powiem taka rzecz: wyjmuję rękopis, czytam, biorę pióro i chcę pisać – no i nie mogę, bo nie znajduje w sobie ani jednej myśli; ani jednego obrazu, nic, nic – to szaleństwo może ogarnąć” – czytamy w kolejnym liście. 15 listopada napisał: „Zupełnie nie mogę znosić większego towarzystwa, żadnych głosów ani gwarów, a już muzyka każda doprowadza mnie wprost do omdleń i spazmatycznych płaczów”.
Były też inne zmiany - Reymont od młodości był skłonny do romansów, zwykle ciągnął po dwa, trzy związki jednocześnie, szczególnie gustował w mężatkach. Rehabilitacja po katastrofie rozdzieliła go z gorącokrwistą rozwódką Wandą Szczukową. Przez kilka kolejnych lat plotki wiązały jego nazwisko tylko z przyszłą żoną Aurelią. „Ponosiła go nieukrócona żywotność. Kto wie, czy nie zachowałby w sobie tej dynamiki, gdyby nie katastrofa kolejowa, którą przeżył” - ocenił przyjaciela Adam Grzymała-Siedlecki. („Niepospolici ludzie w dniu swoim powszednim”, 1974).
Decyzja o dochodzeniu odszkodowania zapadła nazajutrz po wypadku – wspominał Antoni Lange („Pochodnie w mroku. Żeromski — Reymont — Kasprowicz”, 1927). Pisarza reprezentował adwokat Napoleon Hirszband, który jako krytyk literacki i powieściopisarz używał nazwiska Cezary Jellenta. Powództwo wnieśli m. in. dr Maksymilian Flaum - o 85 tys. rubli, Jan Gadomski - o 15 tys. rubli, a Reymont w postępowaniu przesądowym zaczął od 100 tys., co później okroił do połowy.
Te kwoty do dziś działają na wyobraźnię i emocje. „Sensacja. Władysław Reymont wyłudził odszkodowanie! Kiedy w 1900 roku potrącił go pociąg, symulował inwalidztwo, by dostać ogromną kasę od kolei” – podał 12 października 2007 r. „Dziennik”. Prasowe posądzenia o ubezpieczeniowe oszustwo pojawiały się dość często w ostatnich latach.
„Jaki oszust?! Jakie wyłudzenie?!” – oburzył się w rozmowie z PAP Jerzy Murgrabia, dyrektor muzeum regionalnego im. Wł. Reymonta w Lipcach Reymontowskich. „Uległ poważnemu wypadkowi. Przetrąciło mu głowę i nogi, a wskutek szoku zachorował na nerwicę urazową. On w tym wypadku stracił zdrowie i gdyby nie ten wypadek żyłby dłużej i szczęśliwiej. Musiał do końca życia po sanatoriach jeździć!” - podkreślił. „A potem wziął dobrego adwokata i wyprocesował duże odszkodowanie; dzisiaj tak samo się robi” - dodał Murgrabia.
W zbiorze rękopisów BN jest zaświadczenie z 19 grudnia 1900 r. „specjalisty chorób nerwowych, lekarza sądowego” Mieczysława Nartowskiego z Krakowa. „Można stanowczo u Wielmożnego P. Władysława Reymonta wykluczyć wszelką symulację, z poszczególnych zaś objawów, obserwacji i anamnezy rozpoznać: Neurastenia traumatica, której powstanie należy odnieść jedynie i wyłącznie do wypadku kolejowego w dniu 13 lipca 1900 r.” – zacytował Kotowski.
2 stycznia 1901 r. adwokat uprzedził Reymonta o wizycie lekarzy kolejowych - to badanie było rozstrzygające. „Wypłacili mi dzisiaj 38.500 rubli odszkodowania, dosyć jeśli na pogrzeb – za mało, jeśli na życie. Cezary Jellenta (…) – w imię koleżeństwa i przyjaźni obłupił mnie ze skóry! Pocieszam się, że tylko pięć tysięcy rubli kosztowało mnie to złudzenie; mogło wypaść jeszcze drożej – i boleśniej” – zanotował 18 lutego 1901 r. Reymont („Dziennik nieciągły 1887–1924”).
Dla porównania, w 1900 r. dwa tomy „Ziemi obiecanej” Reymonta sprzedawano za 2,4 rubla, 2,5 tys. rubli kosztowała włóka(ok. 17 ha) ziemi. A Oblęgorek kupiono dla Henryka Sienkiewicza 18 lipca 1900 r. za 51 tys. 249 rubli i 59 kopiejek.
Reymont stał się niezależny finansowo, jesienią 1901 r. zaczął pisać „Chłopów”. I nadal skarżył się na zdrowie. „Musiałem odpoczywać w paru miejscach, tak śmiertelnie byłem zmęczony. To widocznie dalszy ciąg jeszcze mojego rozbicia, niby fizycznie, prócz ogromnego upadku sił, nic mi nie dolega, ale nerwowo jestem ohydnie roztrzęsiony, no i z sercem nie jestem w porządku. Muszę żyć jak anachoreta, wystrzegać się wszelkich wzruszeń, bo te są zabójcze dla mnie. Nie poznalibyście mnie teraz. Ha, stało się. Całym moim marzeniem to wrócić do jakiego takiego zdrowia i równowagi” - czytamy w liście do Jana Lorentowicza z 21 marca 1901 r.
„Nie wiedzie mi się jakoś ze zdrowiem. Bo gdybym to już był wyleczony zupełnie po tamtej katastrofie — ale gdzie tam, wciąż nowe przypadłości nerwowe w nieprzerwanym ciągu, tak że na chwile zaledwie mogę liczyć - chwile (!), w których czuję się jako tako” – napisał 19 stycznia 1902 r.
„Osobiste wrażenia Reymonta z katastrofy zawiera nowela +Senne dzieje+” – napisał Kotowski. Jej tematem są plastyczne majaki doprowadzające narratora do obłędu. „Leżałem (…) niby mumja, spowity w zwoje nagipsowanych bandażów (…) co noc śniłem całą katastrofę i co noc na nowo przeżywałem wszystkie jej okropności. (…) Ledwiem zasypiał, często jeszcze napół przytomny, a już leciałem na stację, przeciskałem się w tłoku, szukałem w wagonach miejsca, siadałem zawsze przy oknie i zawsze ustępowałem jakimś paniom, których twarzy nie pamiętam, pociąg ruszał, stawałem w korytarzu i tak samo, zawsze, był upał i słońce świeciło mi w oczy, i tak samo patrzyłem w okno, na uciekające w tył domy.(…) W przedziale rozmawiano o wystawie paryskiej, przysiadłem zaraz przy drzwiach i zapaliłem papierosa, gdy naraz rozległ się straszny huk… Pociąg się zatargał gwałtownie i runął w coś całą siłą… Wagon podskoczył i spiął się jak koń… padłem na ziemię, a gdym się zerwał, nieszczęście już się stawało, już ściany szły na siebie… podłoga się zapadała… dach pękał i walił się na głowy… szkło sypało się gradem… już się wszystko łamało z dzikim krzykiem Chaosu, pękało w zgrzytach (…) prysnęły strugi krwi, błądziły jakieś ręce… +Śmierć! zaraz umrę!+ pomyślałem jasno, przytomnie…” - napisał w opublikowanej w 1908 r. noweli.
Biografowie wspominają „fotograficzną pamięć Reymonta”.
O literackim Noblu dla Reymonta świat usłyszał 13 listopada 1924 r. „Okropne! Nagroda Nobla, pieniądze, sława wszechświatowa i człowiek, który bez zmęczenia wielkiego nie potrafi się rozebrać. To istna ironia życia. Urągliwa i prawdziwie szatańska” – napisał laureat do konsula Alfreda Wysockiego, który w jego imieniu odebrał wyróżnienie. Autor "Chłopów" zmarł rok później 5 grudnia 1925 r. w wieku 57 lat.
Iwona L. Konieczna (PAP)
ilk/ pat/ wj/