„Krum” jest uniwersalny i dotyka spraw, którymi żyjemy. Inspiracją do interpretacji sztuki Levina była dla mnie „Tybetańska Księga Umarłych” i idea bardo – mówi PAP Małgorzata Warsicka, reżyser przedstawienia w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej.
Polska Agencja Prasowa: To odważna decyzja, by inscenizować „Kruma” Hanocha Levina po tak ważnym przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego z 2005 r. Skąd wziął się pomysł, by wystawić właśnie „Kruma” w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej?
Małgorzata Warsicka: Debiutowałam tekstem Hanocha Levina. W 2014 r. w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie zrobiłam przedstawienie "Jakobi i Leidental". I wtedy poznałam jego sztuki, które bardzo lubię. Czytaliśmy też teksty Levina podczas studiów reżyserskich w krakowskiej szkole, oglądaliśmy spektakl Warlikowskiego. Zresztą ja go widziałam na żywo w Krakowie podczas gościnnych występów TR Warszawa. Dodam, że bardzo cenię to przedstawienie, choć wydaje mi się, że traktowało o czymś innym niż nasze. Ono trafiło w czas wielkiej emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii i ich powrotów. Stąd doskonale wpisało się w kontekst społeczny tamtych czasów.
Już po studiach, gdy wykładałam w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, przygotowałam "Kruma" ze swoimi studentami jako egzamin. Uważałam, że w tym tekście są fantastyczne role i dobrze by było, by studenci się z tym spotkali, bo będą mieli nad czym pracować. Robiąc to przedstawienie, uznałam, że "Krum" jest uniwersalny i dotyka spraw, którymi żyjemy i teraz.
Dlatego gdy po raz pierwszy rozmawiałam z dyrektorem bielskiego teatru Witoldem Mazurkiewiczem, od razu zaproponowałam mu realizację tej sztuki Levina. Jednak z wielu różnych powodów wtedy wybór padł na "Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa. Ale po dwóch latach wróciliśmy do rozmów o realizacji "Kruma" i po wielu miesiącach w sobotę daliśmy premierę w Bielsku-Białej.
PAP: Jak chciała pani zinterpretować sztukę Levina na scenie? Z zapowiedzi prasowych wynika, że ważny jest, oczywiście, Krum, ale tak naprawdę oglądamy rzeczywistość z perspektywy umierającego Tugatiego?
M.W.: To jest główne założenie tego przedstawienia. Inspiracją do takiej interpretacji sztuki była dla mnie "Tybetańska Księga Umarłych" i idea bardo, czyli przestrzeni między życiem i śmiercią. Bo "Tybetańska Księga Umarłych" to jest rodzaj przewodnika dla duszy, która idzie do światłości i musi się skonfrontować z różnymi swoimi demonami, wspomnieniami, wyzwolić się.
Chciałam opowiedzieć "Kruma" z perspektywy jego przyjaciela Tugatiego, który w spektaklu umiera. A to po to, by wyostrzyć perspektywę i móc spróbować zweryfikować mity i symbole, za którymi podąża to modelowo stworzone przez Levina społeczeństwo. Stawiamy pytanie, czy aby na pewno ów korowód narodzin, wesel, pogrzebów, kariery, dzieci, "domu z ogrodem" - który opisuje Levin - prowadzi tych bohaterów do szczęścia. Ukazując to z perspektywy pośmiertnej Tugattiego - mamy możliwość wyostrzenia tych tematów.
Spektakl opowiada również o świecie, którego właściwie już nie ma. Tworzyliśmy go bardzo długo, bo ponad dziewięć miesięcy. Zaczęliśmy, potem były dwie przerwy związane z lockdownami i pandemią. Konfrontowaliśmy się ze światem tak dziwnym, że wydawał się już nie nasz. Nie wiadomo było, co z nim będzie. Jak to się skończy? Pracując nad "Krumem", mieliśmy wrażenie, że świat opisany przez Levina, pomimo że tak trafnie ukazuje ludzką kondycję, też jest już na wyczerpaniu, że odchodzi i nie ma do niego powrotu. Jakby już dla nas trochę nie istniał. I właśnie to poczucie odbija Tugati. Opisuje on świat, do którego nie ma powrotu, i który może tylko podsumować, zadając pytanie, co było w jego życiu naprawdę ważne.
Podobnie jest z Krumem. Po latach przyjeżdża do miasteczka, wraca z emigracji i widzi, że ten świat, ta rzeczywistość nie należy już do niego. To coś, co przynależy do jego przeszłości. I wtedy zadaje sobie pytanie: co dalej? I my również z tym właśnie "co dalej?" mierzyliśmy się na co dzień podczas pracy nad spektaklem.
PAP: Za debiutanckie przedstawienie „Jakobi i Leidental” wg Levina otrzymała pani m.in. w 2015 r. nagrodę za najlepszą reżyserię na Festiwalu „Pierwszy Kontakt” w Toruniu. O czym ono opowiadało?
M.W.: W tamtym spektaklu występowała trójka bohaterów - dwóch mężczyzn i kobieta. Zaczynało się od tego, że jedna z postaci mówi: "Ja Itamar Jakobi, lat 40, nagle obudziłem się i uświadomiłem sobie, że urodziłem się po to, żeby żyć". I zaczynał nowe życie.
To przedstawienie opowiadało o tym, z czego to nowe życie się składa i jak trudno je zbudować, bazując na starych przyzwyczajeniach.
Oczywiście, jak to u Levina, w spektaklu i w tekście było znacznie więcej tematów. Dlatego trudno mówić, że to był spektakl jednej sprawy. Sztuki Levina reprezentują teatr absurdu. W związku z tym jego postaci nie są pełne. Są zapisami idei albo mechanizmów działania danej postaci - i one dopiero w całości, w zderzeniu z innymi postaciami tworzą pełny obraz człowieka, bądź też społeczeństwa. Levin konfrontuje nas z przyjętymi przez bohaterów strategiami na życie. Wymaga od nas, żebyśmy się im przyglądali i stale weryfikowali, czy one działają czy nie.
PAP: Uprawia pani teatr, w którym – obok aktorów – bardzo ważna rolę odgrywa muzyka i strona wizualna. Przy „Krumie” po raz kolejny współpracowała pani z kompozytorem Karolem Nepelskim. Na czym opiera się strona muzyczna pani spektaklu i jak to wygląda?
M.W.: Dla Karola Nepelskiego, ale i dla autorki scenografii Agaty Skwarczyńskiej "Tybetańska Księga Umarłych" była również dużą inspiracją. W przedstawieniu pojawiają się mantryczne zaśpiewy tybetańskie. Szkita - jedna z postaci, którą kreuje aktor i wokalista i perkusista Adam Myrczek - został przemieniony w swoistego koryfeusza, muzycznego przewodnika duszy umarłego Tugatiego po jego wspomnieniach.
Ponadto na scenie mamy dzwony rurowe, które wykorzystujemy jako element rytuału odchodzenia, żegnania się z życiem, ze światem, do którego nie ma dostępu. No i jak zwykle bywa u Karola Nepelskiego, mamy sześć różnych kanałów, przez które są odtwarzane dźwięki, otaczające widzów ze wszystkich stron. W czasie spektaklu również rejestrujemy głosy aktorów, by je potem, już przetworzone, odtwarzać w tej wielokanałowej przestrzeni akustycznej.
PAP: Na scenie jest sadzawka wypełniona wodą, przewrócony żyrandol... Wydaje się, że ta przestrzeń ma być metaforą świata, który został zdegradowany, rozpada się. A może jest on, o czym pani wcześniej wspomniała, po prostu niedostępny?
M.W.: Ta scenografia jest rodzajem zapisu wrażenia niedostępności, oddalenia, odchodzenia. Agata Skwarczyńska chciała wzbudzić poczucie, że jest to rzeczywistość, która już nie zafunkcjonuje. Coś, co odchodzi. Jest to obraz "dobrobytu, który niedawno jeszcze był - a teraz po pandemii nie wiadomo, co się z nim stanie". Ten świat trzeszczy i nie wiemy, co z nim będzie dalej. Scenografia miała również za zadanie "przeszkadzać aktorom", wchodzić z nimi w żywą interakcję, grać na podobnych zasadach jak muzyka.
Woda pojawia się jako odwołanie do filmu Andrieja Tarkowskiego pt. "Stalker". Wyjaśnię, że jego scenariuszami także się inspirowaliśmy w trakcie pracy nad "Krumem". Zresztą jedna ze scen jest bardzo mocno zainspirowana właśnie tym filmem.
PAP: Czy nie ma pani wrażenia, że sztuki Levina można potraktować jako współczesne wersje dzieł Czechowa? I stąd chciałbym zapytać, dlaczego jak dotąd pani Czechowa jeszcze nie wystawiła?
M.W.: Na mojego Czechowa - "Wiśniowy sad" - zaproszę w marcu 2022 r. do Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi. To będzie następna premiera, którą zrealizujemy na Międzynarodowy Dzień Teatru.
Zgadzam się, że absolutnie dzieła Hanocha Levina można odbierać jako połączenie Czechowa z Beckettem. Zaznaczę, że bardzo często porównuje się Levina z Beckettem. Bardzo lubię teatr absurdu i przyznam, że zaczytywałam się kiedyś także naszymi absurdystami, np. Witoldem Gombrowiczem. Dla mnie bardzo ważny i ciekawy jest sam język, bo mnóstwo spraw wydarza się w języku, w jego dosadności i brutalnej prawdzie. To mnie mocno uruchamia. Podobnie jest z utworami Samuela Becketta. Zresztą do krakowskiej szkoły teatralnej zdawałam, składając egzemplarz reżyserski na podstawie tekstu kolejnego absurdysty, Harolda Pintera.
Bardzo lubię tego typu teksty - tę pewną niedookreśloność postaci. Ona do mnie przemawia. W tych utworach wiele wynika z absurdalnych sytuacji, które często niosą z sobą czarny humor. To jest mi bliskie.
Rozmawiał Grzegorz Janikowski (PAP)
Hanoch Levin (ur. 18 grudnia 1943 r. w Tel Awiwie - zm. 19 sierpnia 1999 r. w Ramat Gan) był izraelskim dramatopisarzem, reżyserem, prozaikiem, poetą i autorem książek dla dzieci. Napisał 56 dramatów, z których 33 pojawiły się na scenach teatralnych za jego życia. Większość wyreżyserował sam na najważniejszych scenach Tel Awiwu, Hajfy i Jerozolimy.
Jak podaje Encyklopedia Teatru Polskiego (ETP), "był uznawany w swym kraju za jednego z najważniejszych współczesnych dramaturgów i nazywany +sumieniem narodu+". Pochodził z ortodoksyjnej żydowskiej rodziny rabinackiej. Jego rodzice, Israel i Malka Levin, byli Żydami polskiego pochodzenia, mieszkającymi w Łodzi.
"Po odbyciu służby wojskowej w izraelskiej armii w latach 1964-67 studiował filozofię i literaturę hebrajską na Uniwersytecie w Tel Awiwie" - czytamy w ETP.
Jego sztuki budziły skrajne emocje i kontrowersje – krytykowany był m.in. za radykalizm, za epatowanie wulgarnością, za swój krytyczny stosunek wobec ekspansywnej polityki Izraela wobec Palestyny i Arabów.
Na polskich deskach teatralnych można było obejrzeć kilkanaście sztuk Levina, m.in.: "Kaskada", "Udręka życia", "Pakujemy manatki", "Szyc", "Krum", "Dziwka z Ohio", "Zimowe ceremonie", "Nikt", "Jakobi i Leidental", "Jakiś i Pupcze", "Morderstwo" oraz "Sprzedawcy gumek".(PAP)
autor: Grzegorz Janikowski
gj / skp /