40 lat temu – 14 maja 1983 r. – zmarł Grzegorz Przemyk, dziewiętnastoletni warszawski maturzysta, dwa dni wcześniej skatowany przez funkcjonariuszy milicji na komisariacie przy ulicy Jezuickiej. Nie był to jedyny tego rodzaju przypadek w latach 80., ale z pewnością był najgłośniejszy. Trudno się dziwić, że spowodował spory odzew społeczny.
Podziemna prasa pisała wręcz – nie bez pewnej przesady – o tysiącach listów do peerelowskich władz, jakie obywatele PRL wystosowali w tej sprawie. Kierowano je do Sejmu PRL, ministrów sprawiedliwości i spraw wewnętrznych, do I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR i zarazem premiera Wojciecha Jaruzelskiego czy też do wicepremiera Mieczysława Rakowskiego.
Były to zarówno pisma zbiorowe (np. od członków Komitetu Rodzicielskiego Liceum Ogólnokształcącego im. A. Frycza-Modrzewskiego, do którego uczęszczał Przemyk czy grona nauczycieli LO im. M. Reja w Warszawie), jak i od osób prywatnych (np. ekonomisty Edwarda Lipińskiego czy pisarza Jana Józefa Szczepańskiego). Nie wszystkie były sygnowane imieniem i nazwiskiem. Anonimowo pisali np. pracownicy warszawskich placówek naukowych czy też młodzież z Bydgoszczy, grożąca odwetem, „jeśli nie zostaną ukarani winni tego morderstwa funkcjonariusze MO”.
Część z tych listów (m.in. Lipińskiego do Jaruzelskiego) była później publikowana w prasie podziemnej czy omawiana na antenie zachodnich rozgłośni. Jednak żaden z nich nie zyskał takiego rozgłosu, jak ten napisany przez związanego z opozycją pisarza Wiktora Woroszylskiego do wicepremiera Rakowskiego, datowany na 16 maja 1983 r.
Już trzy dni później został on opublikowany na łamach podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, a następnie również w innych pismach wychodzących poza zasięgiem cenzury, zarówno w stolicy (np. „kos”), jak i w innych miastach (m.in. w „Obserwatorze Wielkopolskim”).
Nie bez wpływu na to był zapewne emocjonalny ton, w jakim został napisany. Woroszylski, który znał osobiście zarówno adresata, jak i matkę zamordowanego maturzysty oraz jego samego, pisał m.in.: „W tym samym dniu, w którym ukazała się kolejna Twoja wypowiedź o +polityce otwarcia+ władz stanu wojennego i +świecie wyimaginowanym+, w którym żyją niewdzięczni twórcy kultury polskiej […] w szpitalu na Solcu umarł, nie odzyskując przytomności, skatowany przez +siły porządkowe+ osiemnastoletni uczeń Grześ Przemyk, jedyny syn poetki Barbary Sadowskiej”.
I wspominał: „Jeszcze widzę Barbarę – siedemnastoletnią uczennicę nieśmiało przynoszącą pierwsze wiersze do redakcji +Nowej Kultury+, potem widzę Grzesia w wózku dziecięcym i jeszcze potem – widzę wrażliwego, wartościowego chłopca, czułego syna, autora wzruszających młodzieńczych wierszy. To o Barbarze i Grzesiu pisałem parę lat temu, że +przestałem się o nią bać, kiedy zobaczyłem tego syna, ogarniającego ramieniem jej kruchość i ją składającą mu głowę na piersi, bo zobaczyłem, że wreszcie ma swego mężczyznę i opiekuna...+”.
A następnie dodawał: „Jakże się myliłem. Nie wolno przestać się bać, nie wolno uwierzyć w bezpieczeństwo i spokój”. Po czym przypominał wydarzenia poprzedzające śmierć warszawskiego maturzysty (w tym represje wobec jego matki, pobitej m.in. przez „bandę zbirów w cywilu, która wtargnęła na teren kościoła św. Marcina przy ul. Piwnej”) oraz te bezpośrednio poprzedzające śmierć jej syna (w tym zatrzymanie i doprowadzenie do komendy przy Jezuickiej).
Pisał też o tym, co działo się później: „Świadkowie słyszeli zza ściany jego zwierzęce wycie. Po krótkim czasie znalazł się w szpitalu. Chirurdzy, którzy otworzyli chłopcu brzuch, nie mieli już nic do roboty – w środku była krwawa miazga, ani centymetra jelit nadających się do wykonania przetoki. Wychodzący z sali operacyjnej lekarze – nieczęsto im się to zdarza – płakali nad wymyślnie zmasakrowanym chłopcem”. Po czym deklarował i jednocześnie pytał wicepremiera: „Piszę ten list, nie żeby drwić z Twojego +świata realnego+, który przeciwstawiasz naszemu +światu wyimaginowanemu+, ale żeby z całą powagą zapytać, co Ty i Twoi współrządzący zamierzacie uczynić dla położenia kresu bestialstwu. Nie sądzę, żeby sprawiło trudność wykrycie i ukaranie w majestacie prawa morderców syna mojej nieszczęsnej przyjaciółki, syna tego umęczonego kraju, tego zdesperowanego społeczeństwa”.
I dodawał: „Chociaż naturalnie nic nie wskrzesi zamordowanego, nie ukoi cierpienia matki, i tak chcę wiedzieć, czy Ty osobiście użyjesz wszystkich swoich wpływów, ażeby inaczej niż tylekroć przedtem – przynajmniej tym razem stało się zadość elementarnej sprawiedliwości. I co zostanie uczynione, żeby ludzi wiadomych służb wyzuć z prawa do okrucieństwa, zdecydowanie cofnąć zachętę do okrucieństwa, z jakiej zdają się coraz zuchwalej korzystać? Co zostanie uczynione, żeby młodzież polską, nasze dzieci, przestano wreszcie traktować jak wroga numer jeden tego państwa, tropioną zwierzynę, cel kaleczących i zabijających ciosów na ulicach miast i za nieprzeniknionymi murami?”. Na zakończenie zaś stwierdzał: „Od odpowiedzi na te pytania więcej dzisiaj zależy niż od czczych deklaracji, mów i polemik, którymi usiłuje się zagłuszyć jęki torturowanych i mordowanych”.
Mieczysław Rakowski nie odpowiedział na ten list. Jak pisze jego biograf Michał Przeperski: „W osobistych notatkach potrząsał groźnie szabelką, obiecując sobie nieugiętą postawę wobec MSW, ale też działał w ramach realizmu, tak jak go pojmował […] Ostatecznie dał za wygraną: sprawa Przemyka była jedną z licznych, którymi się zajmował, z jego perspektywy z pewnością nie najważniejszą”. Może dla niego nie, ale z perspektywy władz PRL sprawa na pewno nie była błaha.
A przynajmniej była istotna na tyle, by nad listem pisarza do wicepremiera pochyliło się 24 maja 1983 r. Biuro Polityczne KC PZPR. Na tym właśnie forum zapadła decyzja o zobowiązaniu MSW do wyciągnięcia (do 15 czerwca) konsekwencji w stosunku do Woroszylskiego za jego „nieuzasadnione oskarżenie (w liście do wicepremiera Rakowskiego, którego treść kolportuje Radio Wolna Europa) władzy o niezwykle brutalne, bestialskie spowodowanie śmierci G. Przemyka”.
To z kolei oznaczało wzmożenie działań wobec pisarza ze strony Służby Bezpieczeństwa, która od początku 1976 r. rozpracowywała go w ramach sprawy o kryptonimie „Ławnik”. To nie wszystko – na podstawie art. 252 par. 1 kodeksu karnego („Kto utrudnia lub udaremnia postępowanie karne, pomagając sprawcy przestępstwa uniknąć odpowiedzialności karnej, w szczególności kto sprawcę ukrywa, zaciera ślady przestępstwa albo odbywa za sprawcę karę, podlega karze więzienia do lat 5”) Wiktor Woroszylski został –5 grudnia 1983 r. – przesłuchany w sprawie swojego listu.
W Prokuraturze Wojewódzkiej w Warszawie stanął przed obliczem Anny Jackowskiej, należącej do grona najbardziej znanych dyspozycyjnych prokuratorów, wykorzystywanych do zwalczania opozycji politycznej. Interesowały ją dwie kwestie: skąd czerpał wiedzę o opisywanych przez siebie zdarzeniach oraz jakimi intencjami kierował się, pisząc do wicepremiera. Pisarz zeznał, że chciał, aby Mieczysław Rakowski „spowodował wszczęcie śledztwa zmierzającego do ustalenia wszystkich okoliczności śmierci Przemyka i ustalenia sprawców jego śmierci”. Dodał też, że jest przekonany o prawdziwości zawartych w swoim liście informacji, choć – jak twierdził – otrzymał je od osób trzecich.
Pół roku później, 15 czerwca 1984 r., Wiktor Woroszylski skierował do Sądu Wojewódzkiego w Warszawie specjalne oświadczenie w sprawie swego listu do Rakowskiego. Stwierdzał w nim, że uznał go za swój obowiązek nie tylko jako człowieka, ale również pisarza. A jego celem było „pośredniczenie między opinią publiczną, wstrząśniętą tym, co się stało, a najwyższymi władzami naszego kraju”. A ponadto nie chciał dopuścić do przejścia do porządku dziennego „nad tym potwornym nieszczęściem” i zamierzał doprowadzić do „szybkiego, skutecznego i bezstronnego postępowania”. Zapewne nie bez goryczy pisał, że od ponad roku nie otrzymał na swój list odpowiedzi, doczekał się natomiast „pomówień, pogróżek i prześladowań”.
I dodawał: „Nie rozumiem, na jakiej podstawie pół roku przed procesem i dość długo też przed tzw. przełomowym zwrotem w śledztwie pani prokurator uważała za możliwe twierdzić z naciskiem, że moje przeświadczenie na temat śmierci Grzesia – jak to określiła –+nie polega na prawdzie+”.
Skarżył się również, że 5 kwietnia tego roku został w tej samej sprawie wezwany do MSW, gdzie oficer śledczy uznał napisanie przez niego listu do Mieczysława Rakowskiego za działalność antypaństwową, powołując się przy tym na udostępniony mu „wyjątkowo” przez prokurator Jackowską protokół jego przesłuchania... I konkludował: „Wszystko to razem stwarza wokół mnie atmosferę zagrożenia i zmierza zarówno do zdezawuowania zarówno intencji, jak [i] treści mojego listu. Nie chcę snuć domysłów, komu i do czego jest to potrzebne”.
Jeśli Woroszylski rzeczywiście liczył na ukaranie prawdziwych zabójców Przemyka, to wykazał się wyjątkową naiwnością. Można wręcz powiedzieć, że powinien się cieszyć, iż – po jego upublicznieniu – za „szkalowanie” władz PRL nie odpowiedział przed sądem. Owszem, podobnie jak pisarz Jan Józef Szczepański, autor innego upublicznionego listu do peerelowskich władz, stanął przed sądem, ale jako świadek. Wszystko to w trakcie kuriozalnego procesu, w którym głównymi oskarżonymi o zabicie warszawskiego maturzysty nie byli katujący Grzegorza Przemyka milicjanci, lecz udzielający mu pomocy pracownicy Pogotowia Ratunkowego.
Obu pisarzy, którzy oskarżali funkcjonariuszy o zabicie dziewiętnastolatka – jak stwierdzano na łamach „Tygodnika Mazowsze” – komunistyczna telewizja próbowała ośmieszyć, „sugerując, że dali wiarę +krążącym po mieście plotkom i pogłoskom+ i że nie wiedzieli nic o sprawie, a więc nie mieli prawa zabierać głosu”.
I to pomimo iż Woroszylski zeznał, że o okolicznościach pobicia dowiedział się od matki Przemyka. Na marginesie warto dodać, że Szczepański na swój list otrzymał odpowiedź od ministra Kiszczaka, do którego go wysłał – jednocześnie z MSW do Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie przesłano kopię jego pisma, z sugestią przesłuchania go jako świadka w sprawie zabójstwa warszawskiego maturzysty.
Chyba najlepszą puentą dla tej epistolarnej historii był list otwarty wystosowany przez Jerzego Jagodę do Woroszylskiego z 12 czerwca 1983 r.; opublikowano go w podziemnym piśmie „Kurs”. Czytamy w nim: „Czy Pan naprawdę jest tak naiwny, kochany Panie Wiktorze, żeby przypuszczać, że bito by ludzi w Polsce bez przyzwolenia i akceptacji rakowskich, jaruzelskich, olszowskich?... Wprowadzając +stan wojenny+, ludzie ci dobrze wiedzieli, że oznacza to oparcie rządów na terrorze. Świadomie wybrali terror jako metodę rządzenia – dokąd się da”.
I radził: „Kochany Panie Wiktorze! Byłoby znacznie lepiej, gdyby wykorzystując swą zażyłość z Rakowskim, nałożył mu Pan przy najbliższej okazji po mordzie, z wielkopańska po mordzie […] Zaręczam Pana, że nie odda”.
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
Źródło: MHP