Kiedy 8 września 1968 r. 59-letni Ryszard Siwiec dokonał samospalenia w proteście przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego (w tym ludowego Wojska Polskiego) na Czechosłowację, nie wiedział, że wpisał się w ten sposób w długą listę Polaków, którzy zdecydowali się zaprotestować przeciwko „bratniej pomocy” czy też wesprzeć w trudnej chwili Czechów i Słowaków.
Mimo że ten czyn – za który zapłacił życiem (zmarł 4 dni później) – miał miejsce w obecności 100 tys. osób zgromadzonych na centralnych dożynkach na Stadionie Dziesięciolecia, był w Polsce zapomniany.
Paradoksalnie przez kolejne lata bohaterem, o którego śmierci w PRL pamiętano, był Jan Palach – czeski student, który na podobny krok jak Siwiec zdecydował się w styczniu 1969 r.
Wbrew krążącym przez dekady opiniom Polacy nie poparli zdławienia praskiej wiosny. Można śmiało powiedzieć, że w sierpniu 1968 r. deklarowaną oficjalnie przyjaźń zastąpiła prawdziwa solidarność. Solidarność wyrażana w najróżniejszy sposób – zarówno w kraju, jak i na emigracji, a także przez mniejszość polską i polskich pracowników w Czechosłowacji. Mało tego, nie zakończyła się ona w sierpniu czy wrześniu 1968 r. Najlepiej chyba świadczy o tym opozycyjny transparent z sierpnia 1989 r. o treści „Szwejku przebacz Kmicic”.
Może zaskakiwać skala solidarności z południowymi sąsiadami i różnorodność protestów przeciwko interwencji w Czechosłowacji. Pierwszy z nich zresztą miał miejsce jeszcze przed jej rozpoczęciem. Otóż 20 sierpnia 1968 r., na kilka godzin przed wkroczeniem wojsk do naszego południowego sąsiada dziennikarz „Polityki” Andrzej Krzysztof Wróblewski ostrzegł przed interwencją jednego z dyplomatów czechosłowackich .
Najczęściej chyba jednak swój sprzeciw Polacy wyrażali słownie, co pozornie wydawało się bezpieczne, ale w niektórych przypadkach skutkowało zatrzymaniem czy wyrzuceniem z pracy. Kolejną powszechną formą protestu były ulotki, których – co niektórych zaskoczy – rozkolportowano dwa razy więcej niż w Marcu ’68.
Może zaskakiwać skala solidarności z południowymi sąsiadami i różnorodność protestów przeciwko interwencji w Czechosłowacji. Pierwszy z nich zresztą miał miejsce jeszcze przed jej rozpoczęciem. Otóż 20 sierpnia 1968 r., na kilka godzin przed wkroczeniem wojsk do naszego południowego sąsiada dziennikarz „Polityki” Andrzej Krzysztof Wróblewski ostrzegł przed interwencją jednego z dyplomatów czechosłowackich .
Tak na marginesie, to m.in. zasługa popularnej w PRL pralki „Frania”, a dokładniej jej wyżymaczki. Ulotki były zresztą na tyle dużym problemem, że kierownictwo MSW nakazało prowadzić obserwację i organizować zasadzki w miejscach, gdzie spodziewano się, że zostaną one rozrzucone. Czasem niestety z powodzeniem. Wśród zatrzymanych znalazła się m.in. Bogusława Blajferowa, która stała na czele grupy kolportującej je na większą skalę. Polacy nie ograniczyli się do kolportażu ulotek własnej „produkcji”. Do kraju przywozili i rozpowszechniali – mimo grożących im represji – również gazety, ulotki i plakaty z Czechosłowacji. Z tego powodu zatrzymano m.in. Jana Swałtka.
Kolejną powszechną w 1968 r. formą protestu były „wrogie napisy”, które zresztą dopiero wtedy pojawiły się na tak dużą skalę – podobnie, jak w przypadku ulotek, było ich dwa razy więcej niż w Marcu ’68. Najczęściej znajdowały się one na ulicach czy budynkach, ale również w dużo ciekawszych miejscach, np. w kopalni „Makoszowy” w Zabrzu na wózkach kopalnianych na podszybiu, 300 metrów pod ziemią. Czasami zresztą – mimo prób usunięcia – okazywały się one zadziwiająco trwałe. Tak było w przypadku tych wykonanych w drodze do Morskiego Oka przez Macieja Włodka, Andrzeja Tarnawskiego oraz Tadeusza Gibińskiego. Według Piotra Rachtana, który zresztą w ramach gestu solidarności z południowymi sąsiadami brał udział w akcji zawieszenia na dachu schroniska „Murowaniec” czechosłowackiej flagi, napisy wykonane przez nich zostały tak niechlujnie zamalowane, że można je było odczytać jeszcze przez wiele lat.
Często Polacy swoją solidarność z Czechami i Słowakami i sprzeciw wobec „bratniej pomocy” wyrażali w listach. Niekiedy w otwartych – najbardziej znane z nich to te pisarza Jerzego Andrzejewskiego i kompozytora Zygmunta Mycielskiego w kraju czy pisarza Leopolda Tyrmanda na emigracji, który wręcz stwierdził: „Dla mnie osobiście, jedyną formą wyrażenia żałoby z tego powodu jest rezygnacja z obywatelstwa obecnej Polski, o czym niniejszym zawiadamiam”. Najczęściej jednak były to listy anonimowe, gdyż ich autorzy doskonale zdawali sobie sprawę, że ze względu na ich „wrogą treść” mogą mieć problemy. Tak na marginesie, w przypadku tych pisanych do Polskiego Radia i Telewizji Polskiej zdecydowana większość (niespełna 75%) zawierała dezaprobatę wobec inwazji. Jednak listy – nawet te pisane do rodziny – nie były bezpieczną formą wyrażania opinii ze względu na cenzurę (perlustrację) korespondencji prowadzoną tajnie przez SB. Tak było np. w przypadku Teresy Stodolniak, która oprócz „wrogich listów” kolportowała również „wrogie ulotki” oraz nalepki (m.in. z wezwaniem do demonstracji), a w oknie w swoim miejscu pracy (PLL „LOT”) wywiesiła plakat o treści: „Niech żyje naród czechosłowacki”. Podobnych plakatów pojawiło się zresztą więcej.
Często Polacy swoją solidarność z Czechami i Słowakami i sprzeciw wobec „bratniej pomocy” wyrażali w listach. Niekiedy w otwartych – najbardziej znane z nich to te pisarza Jerzego Andrzejewskiego i kompozytora Zygmunta Mycielskiego w kraju czy pisarza Leopolda Tyrmanda na emigracji.
Stosunkowo bezpieczną formą protestu było natomiast rzucanie legitymacji partyjnych, szczególnie częste w środowisku naukowym – do najbardziej znanych postaci, które się na to zdecydowały, należeli Bronisław Geremek i Krystyna Kersten. Podobnie czynili również „zwykli ludzie”, np. nauczyciel jednej z krakowskich szkół Aleksander Osłoński. Większe ryzyko wiązało się ze składaniem kwiatów, najczęściej – według Radia Wolna Europa – biało-czerwonych goździków z niebieską wstążką, przed czechosłowacką ambasadą, a po obstawieniu jej przez milicję przed Ośrodkiem Kultury Czechosłowackiej w Warszawie. Z tego powodu zatrzymano kilka osób, m.in. 16-letniego ucznia Ryszarda Kirszenbauma.
Kilkukrotnie wzywano (co ciekawe nie tylko w Warszawie czy Wrocławiu, ale też w Tarnowie) do udziału w demonstracjach, jednak udało się jedynie zorganizować niewielką manifestację przed hotelem pracowniczym przy ulicy Piotra Skargi w Kędzierzynie-Koźlu. Była ona dziełem trzech młodych robotników (Jana Łobody, Stanisława Sioły i Jerzego Tomika). Co się nie udało w kraju, udało się na emigracji. Polacy demonstrowali m.in. w Londynie, Chicago, Nowym Jorku, Montrealu, Toronto czy Glasgow, a demonstracja w stolicy Wielkiej Brytanii (z udziałem liderów polskiej emigracji w tym kraju) była największą od 1956 r. Inwazję zgodnie potępiły wszystkie najważniejsze organizacje emigracyjne. Za naszych południowych sąsiadów również się modlono, np. 8 września 1968 r. w Edynburgu odprawiono mszę w intencji Czechów i Słowaków pomordowanych podczas udzielania „bratniej pomocy”.
Zdarzały się również przypadki odmowy udziału w szerzeniu antyczechosłowackiej propagandy. I tak np. dziennikarz telewizyjnego „Monitora” Karol Małcużyński stwierdził – o czym pamiętała jeszcze po latach Służba Bezpieczeństwa – że „nigdy nie wystąpi w TV, gdy posunięcia polityczne nie będą zgodne z jego przekonaniami”. Z kolei pracownik redakcji zagranicznej Polskiego Radia Józef Welker, zasłużony towarzysz, który w 1937 r. wyjechał do Hiszpanii, aby walczyć w Brygadzie Międzynarodowej im. Jarosława Dąbrowskiego, zapowiedział wręcz „sabotowanie realizacji otrzymywanych poleceń służbowych”.
Tak na marginesie inwazję potępiało wielu polskich komunistów, w tym tych szczególnie „zasłużonych” w okresie stalinowskim. Z powodu odmowy udziału w działaniach propagandowych zwolniono dyscyplinarnie z pracy Antoniego Lenkiewicza, który nie chciał podpisać listu do polskich żołnierzy biorących udział w inwazji na południowego sąsiada. Z kolei Ryszard Olesiewicz – inspektor nadzoru w Wojskowym Rejonowym Zarządzie Kwaterunkowo-Budowlanym we Wrocławiu – zrezygnował z pracy z powodu udziału w niej polskich żołnierzy. Za odśpiewanie w pociągu piosenki „o treści krytykującej […] wkroczenie wojsk polskich w 1938 r. na Zaolzie, a obecnie do Czechosłowacji” został zatrzymany w Gdańsku, a następnie skazany na rok więzienia student Uniwersytetu Wrocławskiego Stanisław Januszewski.
Organizowano również bardziej radykalne formy protestów – w tym niszczenie mienia. I tak np. na cmentarzu żołnierzy sowieckich we Wrocławiu – na słupach trzech bram wejściowych oraz czołgu stojącym na cokole – zostały namalowane farbą olejną swastyki.
Organizowano również bardziej radykalne formy protestów – w tym niszczenie mienia. I tak np. na cmentarzu żołnierzy sowieckich we Wrocławiu – na słupach trzech bram wejściowych oraz czołgu stojącym na cokole – zostały namalowane farbą olejną swastyki. Czasami były to zresztą akcje brawurowe. Dwaj działacze nielegalnej organizacji „Ruch” (Wojciech Majda i Stefan Niesiołowski) w odpowiedzi na wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji weszli na najwyższy w Polsce szczyt Tatr Rysy i zrzucili z niego tablicę ku czci wodza rewolucji Lenina. Zdarzały się też osoby – najczęściej po dodaniu sobie odwagi alkoholem – lżące żołnierzy sowieckich, a nawet polskich. Próbowano ponadto przedostawać się do Czechosłowacji w celu udzielenia tam pomocy Czechom i Słowakom. Tak było w przypadku czterech uczniów szkoły podstawowej przy ul. Plażowej w Lublinie, którzy zostali zatrzymani w rejonie Zakopanego.
W trudnej sytuacji znaleźli się Polacy czy to pracujący, czy mieszkający za południową granicą. Jak podsumowywano na łamach „Zwrotu” (miesięcznika Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego w Czechosłowacji): „Przygniatająca większość nas, Polaków w Czechosłowacji, stanęła zdecydowanie po stronie legalnych władz państwowych”. I dodawano: „Rzuciliśmy w kąt wszelkie animozje wobec Czechów i Słowaków, zapomnieliśmy przykrości, które nas nierzadko spotykały […], a w obliczu wspólnego zagrożenia stanęliśmy w jednym szeregu z wszystkimi narodami zamieszkującymi naszą Republikę”. Takie opinie wygłaszali nawet nasi rodacy należący do Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Swój sprzeciw wobec inwazji wyrażali oni w różny sposób – od rzucania legitymacji partyjnych, po pisanie artykułów i wierszy w obronie praskiej wiosny.
Próbowali też informować polskich żołnierzy o tym, co naprawdę dzieje się w Czechosłowacji. W tym celu wydrukowano specjalny numer „Głosu Ludu” (organ Północnomorawskiego Komitetu KPCz), który członkini redakcji Władysława Krumniklowa zawiozła do naszych wojaków biorących udział w inwazji. Polskich żołnierzy nie tylko uświadamiano, ale też apelowano do nich, aby nie odmawiali udziału w „bratniej pomocy”. Akcję zbierania podpisów pod taką petycją w miejscowości Albrechtice koło czeskiego Cieszyna zorganizowali np. Bronisław Milerski oraz Bronisław i Tadeusz Farnikowie.
Z kolei w Jiczinie, gdzie doszło do najbardziej tragicznego incydentu związanego z udziałem ludowego Wojska Polskiego w inwazji (pijany szeregowiec Stefan Dorna zastrzelił dwoje Czechów, a kilka innych osób postrzelił), dwa tygodnie przed tą tragedią w audycji jednej z wielu nielegalnych rozgłośni w Czechosłowacji dwie Polki zatrudnione w tym kraju (Wiesława Moryń i Helena Willas) „w imieniu grupy robotników polskich znajdujących się w CSRS” zaapelowały do polskich żołnierzy o zaprzestanie udziału w zbrojnej interwencji. Polacy zatrudnieni za południową granicą również w inny sposób okazywali solidarność z Czechami i Słowakami – nosili w klapach miniaturowe flagi Czechosłowacji, z wpisanymi nazwiskami przywódców praskiej wiosny (z tego powodu zatrzymano np. 25-letnią Kazimierę Tańską), kolportowali ulotki, a nawet brali (dobrowolnie) udział w budowaniu barykad.
A to wszystko mimo niezbyt przyjaznych – wbrew oficjalnej propagandzie – stosunków z Czechami i Słowakami, grożących konsekwencji, pacyfikacji niepokornej młodzieży w Marcu ’68 czy niesprzyjającej protestom wakacyjnej pory. W wyniku tych wszystkich akcji ponad sto osób zostało zatrzymanych, kilkadziesiąt stanęło przed kolegiami karno-administracyjnymi, a kilkanaście skazano.
I tak np. 20-letnia studentka Uniwersytetu Jagiellońskiego Joanna Helander za wywieszenie późną jesienią 1968 r. z okna domu studenckiego plakatu „Moskale! Ręce precz od Czechosłowacji” nie tylko została wyrzucona ze studiów, ale też skazana na dziesięć miesięcy więzienia – otrzymała po miesiącu za każdą minutę jego wiszenia. I tak miała „szczęście”, bo orzekano wyroki do trzech lat więzienia. Represji nie uniknęli też Polacy w Czechosłowacji – tracili pracę czy możliwość wjazdu do PRL, często do 1989 r.
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
Źródło: MHP