Ta ciasnota... tu ściana, tam cudze okno - mówiła bohaterka "Za ścianą" Krzysztofa Zanussiego. W kinie z czasów PRL problem braku mieszkań, długiego oczekiwania na przydział i słabej jakości wykonania - zagadnienia dla władz trudne, a dla społeczeństwa poważne i mało zabawne - były zwykle poruszane w komediach.
"Żeby życie nie było zbyt piękne, Pan Bóg wymyślił urząd kwaterunkowy. Na dowód zaś, że piekło istnieje – w kwaterunku poczekalnię, okienka, urzędników, akta, komisje, woźnych. Brak kilkuset tysięcy izb mieszkaniowych w Warszawie niezupełnie rekompensuje jedenaście dzielnicowych urzędów kwaterunkowych, plus biuro spraw lokalnych, plus miejska, plus wojewódzka komisja lokalowa" – pisał w „Bedekerze warszawskim” (1966) pisarz, dziennikarz i publicysta Olgierd Budrewicz. Problemu stałego niedoboru mieszkań w miastach nie udało się rozwiązać w II RP. II wojna światowa tylko pogłębiła go. Dotyczył całego kraju, jednak z całą ostrością wystąpił przede wszystkim w zrujnowanej Warszawie.
W 1948 r. Leonard Buczkowski w "Zakazanych piosenkach" jako pierwszy polski filmowiec poruszył problem braku mieszkań w stolicy. Witek (Jerzy Duszyński) i Krysia (Danuta Szaflarska) są młodym małżeństwem, które poszukuje pokoju do wynajęcia.
"- W takich ruinach takie mieszkanie! (...) Zupełnie nie jak w suterenie. I cały dzień słońce! - zachwalała właścicielka mieszkania w zrujnowanej kamienicy, Malikowa (Jadwiga Chojnacka). - Kuchnia? - Tak, tam śpię z moją siostrzenicą Basią. Ale jak trzeba coś upitrasić, proszę bardzo. Pan radca przed wojną mieszkał sam w ośmiu pokojach. A teraz mieszka tutaj i bardzo sobie chwali" - mówiła".
26 października 1945 r. wydany został "Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy", powszechnie znany jako "dekret Bieruta". Odtąd na własność gminy miasta stołecznego Warszawa przechodziły wszelkie grunty w granicach miasta z września 1938 r. Kilka tygodni później wprowadzono przymusową gospodarkę lokalami mieszkalnymi - nacjonalizację mieszkań. O ich przydziale decydowały władze kwaterunkowe - prezydium miejskiej lub gminnej rady narodowej.
Dekret obowiązywał początkowo w największych polskich miastach: Warszawie, Łodzi, Gdańsku, Lublinie, Krakowie, Katowicach i Poznaniu. Później rozciągnięto go na cały kraj. W stolicy znacjonalizowano 95 proc. nieruchomości - ok. 40 tys. budynków. Ich mieszkańcy mieli obowiązek ponownego meldowania się. Dotyczyło to również wywłaszczonych właścicieli.
W powojennych księgach meldunkowych pojawiły się rubryki: "Miejsce pracy" i "Nr dowodu i przez kogo wydany", "Pokwitowanie biura meldunkowego, data i podpis", "Data przybycia na zamieszkanie" i "Data przybycia na pobyt czasowy".
"W PRL księgi meldunkowe stały się istotnym narzędziem kontrolowania społeczeństwa przez władzę. Były sprawdzane nie tylko przez urzędników kwaterunku, ale również przez dzielnicowych milicji oraz funkcjonariuszy UB/SB. Zawarte w nich dane pozwalały organom bezpieczeństwa na ustalenie miejsca pobytu poszukiwanych za pospolite przestępstwa kryminalne, ale także osób związanych z antykomunistyczną opozycją" - powiedziała PAP Magdalena Masłowska, kierowniczka działu udostępniania Archiwum Państwowego w Warszawie Magdalena Masłowska.
Według danych GUS w 1950 r. liczba mieszkańców wynosiła 24 mln osób. Na 1000 osób przypadało 570 izb. Według historyków rosła ilość ludności miast i w latach 60. przekroczyła ona ilość osób mieszkających poza dużymi aglomeracjami. Od 1957 r. tysiące Polaków zakładało książeczki mieszkaniowe i gromadziło wkład niezbędny do posiadania własnego M.
W okresie PRL funkcjonowały tak zwane normatywy mieszkaniowe: wydana za rządów Gomułki (1959) oraz "gierkowska" normatywa z 1974. Pierwszy z wymienionych dokumentów zakładał, że do życia pojedynczemu obywatelowi PRL wystarczy jednej osobie wystarczy do życia 11 mkw powierzchni użytkowej mieszkania. Oznaczało to, że w Polsce budowano nie tylko zbyt mało w stosunku do potrzeb i to najmniejsze mieszkania w całej Europie. W latach 60. i 70. w nowobudowanych mieszkaniach o niskim metrażu częstym rozwiązaniem była tzw. ślepa kuchnia - pomieszczenie kuchenne bez okna - pozbawione bezpośredniego dostępu do naturalnego światła. Minimalną powierzchnię kuchni bez miejsca do spożywania posiłków określono na 7,5 mkw.
W komedii "Człowiek z M-3" (1969) Leona Jeannota lekarz Tomasz Piechocki (Bogumił Kobiela) słyszy od urzędnika spółdzielni mieszkaniowej, że w nowym bloku kawalerek brak. "Trzeba czekać trzy-cztery lata, a M-3 przysługuje co najmniej trzyosobowej rodzinie. Ma pan doktor miesiąc czasu, żeby wstąpić w związek małżeński" - radzi.
Socjologowie podkreślają, że ukryci w blokach mieszkalnych, w małych i identycznych mieszkaniach ludzie stawali się anonimowi - społeczeństwo się atomizowało. Mimo pozornej bliskości mieszkający obok siebie ludzie nie byli w stanie nawiązać trwałych więzi.
Zagadnienia mieszkaniowe w PRL poruszali nie tylko twórcy komedii, lecz także reżyserzy nurtu zwanego kinem moralnego niepokoju. Pokazał to Krzysztof Zanussi w telewizyjnym filmie "Za ścianą" (1971). "Ta ciasnota... tu ściana, tam okna... cudze okna w okna, straszna ciasnota" - mówiła Anna (Maja Komorowska). "No, ciasno, ciasno... wszyscy tak mieszkamy" - potwierdzał docent Jan (Zbigniew Zapasiewicz).
"Każdy z nas ma schronienie w betonie, oprócz tego po jednym balkonie, na nim skrzynkę, gdzie sadzi begonie, odbywamy śmierci i porody, oglądamy prognozę pogody, aby żyć, mamy ważne powody" - pisał Stanisław Barańczak w wierszu "Każdy z nas ma schronienie".
U progu siódmej dekady XX w. społeczeństwo PRL liczyło ok. 32 mln ludzi. Według danych z GUS w 1970 r. 494 tys. członków spółdzielni mieszkaniowych oczekiwało na przydział. Trzy lata później rzesza oczekujących liczyła 687 tys. osób. Wymagano, by wkład w książeczce mieszkaniowej wynosił do 10 proc. kosztów budowy. W zależności od miasta na własne M oczekiwano od trzech do ponad dziesięciu lat (Warszawa). Krócej oczekiwali tzw. uprzywilejowani: działacze PZPR, funkcjonariusze MO i SB, żołnierze WP oraz ci, którzy mieli tzw. znajomości.
Uprzywilejowaną pozycję miały także przedsiębiorstwa budowlane, które brały udział w budowie osiedla. "Pracowałem przy robotach betoniarskich, dojeżdżałem półtorej godziny autobusem spod Radomia. Firma budowlana KBM Południe chciała mieć swojego pracownika wśród pierwszych mieszkańców. Padło na mnie" - wspominał na łamach "Gazety Wyborczej" lokator pierwszego oddanego do użytku mieszkania na osiedlu Ursynów. 5 stycznia 1977 r. odebrał klucze do własnego M-5 w bloku przy ul. Puszczyka 5.
Władze próbowały kolejny już raz uregulować problemy mieszkaniowe. Według danych GUS z 1974 r. ok. 60 proc. małżeństw mieszkało w kwaterach sublokatorskich lub u rodziny. Własne M posiadało tylko od czterech do dziesięciu procent ankietowanych Polaków. W latach 70. wprowadzono nowe prawo własnościowe - i jednocześnie - mieszkania własnościowe wykupione ze spółdzielni, które trafiły na rodzący się wtórny rynek.
W dekadzie Edwarda Gierka budownictwo zostało zdominowane przez technologie wielkopłytowe. Szacuje się, że ok. 70 proc. budynków mieszkalnych w miastach, ale także i bloków PGR-owskich budowano z wielkiej płyty. Pod koniec lat 60. w Polsce działało 27 wytwórni prefabrykatów, czyli owej "wielkiej płyty", które dostarczały materiały dla ponad 22 tys. mieszkań rocznie. Osiem lat później pracowało już 144 "fabryk domów". W serialu "Alternatywy 4" docent Furman (Wojciech Pokora), oprowadzając kolegę po budowie oczekiwanego bloku, mówi z entuzjazmem: "Ta płyta to... wielka płyta!".
Historycy PRL podkreślają, że technologie wielkopłytowe m.in. system W-70/WK-70, tzw. wielka płyta winogradzka w Poznaniu, system "szczeciński" nie do końca spełniły pokładane w nich nadzieję. Budowano szybko, jednak jakość mieszkań pozostawała wiele do życzenia. I nadal budowano zbyt mało, by zapewnić lokum dla wyżu demograficznego.
Przez niespasowaną stolarkę okienną i szczeliny pomiędzy płytami elewacyjnymi do wnętrza mieszkań przedostawało się zimne powietrze. Podczas pamiętnej zimy stulecia (1979) mieszkańcy nowych bloków na Ursynowie i innych osiedlach dogrzewali je elektrycznymi grzejnikami tzw. farelkami. Na wewnętrznych powierzchniach ścian szczytowych pojawił się szron.
Reżyser Krzysztof Wojciechowski wspominał, że gdy w kinach wyświetlano jego "Róg Brzeskiej i Capri" (1980) pamiętająca niedawną "zimę stulecia" widownia reagowała salwami śmiechu, gdy z ust jednego z aktorów-naturszczyków padło zdanie "Panowie majstrowie budowlani. Wy nie róbcie tych okienek tak dokładnie, bo wy za dokładnie te okienka robicie!". "Dajcie i nam coś zarobić!" - prosił budowlańców akwizytor "szwedzkiej taśmy do uszczelniania okien". Ówczesnego widza rozśmieszała do łez już sugestia, że mogą oni wykonać coś w sposób dokładny.
W komedii Józefa Gębskiego "Filip z konopi" (1981/premiera 1983) właściciel mieszkania demonstruje "fachowcom" z ekipy remontowej krzywą podłogę w swoim mieszkaniu. - Na parapetówie żona nalewała wódkę. Patrzy - krzywo. Potem akwarium - raz za dużo, żeśmy wody wlali, wszystkie rybki wypłynęły i kot zeżarł" - narzeka. - Pan to marudzi! Pan by chciał, żeby to wszystko było pionowo, wypoziomowane, wyglazurowane? A to po prostu nie mieszkanie, ale cały blok siada. Trzeba przeczekać, żeby siadło z drugiej strony, wtedy to wszystko się wyrówna" - odpowiada +fachowiec+ (Bohdan Smoleń)". Widzowie doskonale rozumieli polityczną aluzję ukrytą w utyskiwaniu na budowlane niedoróbki.
"Technologia wielkopłytowa to najobrzydliwsza technologia świata. To składanie domów mieszkalnych z klocków lub jak mówimy dziś - z puzzli. +Filipa z konopi+ kręciłem latem 1981 r. w jedenastopiętrowych, jedenastoklatkowych blokach na Wawrzyszewie. Te domy nie miały oblicza, fasady, wdzięku. Gdy robiliśmy zdjęcia, nie były nawet otynkowane" - powiedział PAP reżyser Józef Gębski, który przez kilka lat mieszkał w jednym ze sfilmowanych bloków.
"To osiedle powstało koło Huty Warszawa. Władze podjęły decyzję, by wioskę Wawrzyszew zamienić na terytorium mieszkalne. Budowano pospiesznie, za to z ogromną ilością usterek. Prawdopodobnie był nawet jakiś odbiór techniczny, bo była i komisja usterkowa. W moim mieszkaniu okna były nieszczelne, drzwi się chwiały. Największym nieszczęściem były tzw. zsypy. Lokatorzy wrzucali śmieci do pionowego szybu. Już po kilku miesiącach użytkowania cuchnęło, a przez otwory wentylacyjne w mieszkaniach wyszła armia karaluchów. Musiałem zdezynfekować mieszkanie tzw. szklarniakiem i pozaklejać wszystkie otwory" - wspomina.
Według filmowca "ilość usterek była przerażająca, ale i tak wszyscy cieszyliśmy się, że w końcu, po latach oczekiwania mamy własny kąt". W osiedlach tworzono ciągi komunikacyjne wspólne dla pieszych i pojazdów i jednocześnie pełniące funkcję parkingów.
"Pewnej zimowej nocy pękł kaloryfer na parterze, woda wylała się na zewnątrz bloku i opony zaparkowanych tam aut przymarzły. Uwięzionego w lodzie malucha musiałem odrąbywać toporkiem" - wyjaśnił Gębski. Na wielkopłytowym stołecznym osiedlu Ursynów zrealizował dwa filmy dokumentalne "Skupisko" i "Niczyje".
Bloki budowano według typowych powielanych w całym kraju projektów. Na ich tle wyróżniały się pozytywnie swoją oryginalnością Osiedle Przyjaźni (ok. 1979) we Wrocławiu wg projektu Witolda Molickiego oraz "tarasowce" w Rzeszowie (lata 80.) projektowane przez Barbarę Mamulską. Osiedla projektowali najwybitniejsi polscy architekci m.in. Oskar i Zofia Hansenowie, a także Halina Skibniewska, projektantka Sadów Żoliborskich. Dziś historycy podkreślają, że przy ich budowie udało się ocalić dużą ilość owocowych drzew z założonych jeszcze przed wojną sadów. "Choć i wtedy krytykowano blokowiska, pomiędzy budynkami była jednak wolna przestrzeń, trochę zieleni i tego brakuje we współczesnych osiedlach" - ocenił Gębski.
W gierkowskich osiedlach coraz częściej pojawiły się kuchnie z oknem. W nowych blokach mieszkania wyposażono w armaturę, wanny. Na podłogach dominowały tzw. lenteks i linoleum. Płytki ceramiczne - krajowe, bułgarskie lub importowane za dewizy z Włoch lub Hiszpanii były wówczas luksusem - wymagały dopłaty i wizyty fachowców. Nie wszyscy lokatorzy mogli pozwolić sobie również na drewniany parkiet, tzw. klepkę. W latach 80. szczytem marzeń i oznaką mieszkaniowego dobrobytu była boazeria na ścianach. Mieszkania mogły posiadać balkon lub loggię. Czasem było to jednak tylko tzw. balkony francuskie - duże okno z balustradą, bez płyty balkonowej.
"Lokatorzy, z różnym zresztą skutkiem, próbowali nadać swojemu mieszaniu rys indywidualności, upiększyć je, sprawić, by było nieco ładniejsze, uciec od sztampy" - wskazał Gębski.
W serialu "Czterdziestolatek" Jerzego Gruzy po awansie inż. Karwowskiego na dyrektora, jego żona Magda (Anna Seniuk) chciała przełamać monotonię mieszkania przy ul. Pańskiej.
"Wiele się tu nie da zrobić! Trzeba zacząć od wyburzenia standardowych ścianek" - zalecał projektant i scenograf Iwo (Krzysztof Pankiewicz). Zalecał przebudowę mieszkania, "łuki drzwiowe, najlepiej - półkoliste albo mauretańskie i oczywiście - ze sztukaterią" - tłumaczył. Dziś tego typu otwory drzwiowe nazywa się potocznie "łukami Karwowskiego". Projektant sugerował także zakup "kosztownego drobiazgu - dużego, ciemnego obrazu w bogatych ramach" lub "bojącej w oczy miniatury" w salonie DESA. "Typowość, standard, nuda" - krytykował popularne w PRL meblościanki i komplety typu "Ambasador", jednak nie podjął się aranżacji pokoju Marka i Jagody. "Dzieci się zawsze źle komponują w mieszkaniu" - oceniał.
Problem mieszkaniowy pojawia się w wielu filmach i serialach Stanisława Barei. W "Nie ma róży bez ognia" (1974) ukazał on perypetie młodego małżeństwa Filikiewiczów, które jest zgodnie z obowiązującym prawem musi zamieszkiwać wraz z hochsztaplerem Jerzym Dębczakiem, pierwszym mężem Wandy, ponieważ był on zameldowany. W scenariuszu komedii noszącej pierwotnie tytuł "Lawina" Bareja i Jacek Fedorowicz wyeksponowali absurdy prawa mieszkaniowego bardziej łaskawego dla kombinatorów niż dla uczciwych ludzi. Dla zachowania wiarygodności scenarzyści konsultowali się z pełnomocniczką prawną, mec. Schayer-Jerzmanowską.
"Ten budynek jest skończony, ale... w planach, w sprawozdaniach. Miał być oddany w ubiegłym roku, więc został przyjęty, żeby sprawozdania się zgadzały. A teraz to on musi czekać na moce i luzy, bo są ważniejsze budowy, które się liczą do tegorocznego planu. Ale jakby on wszedł do tegorocznego planu, na miejsce takiego z przyszłorocznego planu do tego z zeszłego roku, no to może byśmy do jesieni skończyli" - wyjaśniał budowlaniec (Marek Frąckowiak) zdumionym lokatorom, którzy zamiast gotowego do zamieszkania bloku widzą zaledwie jego żelbetonowy szkielet, bez ścian szczytowych.
Tytułowy blok w serialu "Alternatywy 4" był "PRL-em w pigułce", mikrosmosem i przekrojem przez całe społeczeństwo, którego głównym problemem był brak własnego mieszkania. Bareja wraz ze scenarzystami Januszem Płońskim i Maciejem Rybińskim bezlitośnie wykpili mechanizmy rozdziału mieszkań i związane z nimi patologie.
"Dostaliście nowe mieszkanie w nowoczesnym budownictwie... Jest pan, panie Kierka, członkiem o najdłuższym stażu... to już 30 lat... jak z bicza strzelił" - mówił przedstawiciel spółdzielni (Ryszard Pietruski).
"W świetle przepisów mieszka się wtedy, kiedy się jest zameldowanym. No, gdyby szanowny małżonek pani najpierw się zameldował, a potem umarł... proszę bardzo, ale niestety nie pomyślał o rodzinie i teraz mamy kłopoty. A mógł się poradzić. Jako najbliższa rodzina ma pani prawo zostać członkiem spółdzielni z pominięciem stażu kandydackiego. Proszę tylko napisać odpowiednie podanie, a ja się tym zajmę osobiście" - mówił prezes spółdzielni mieszkaniowej do wdowy po zmarłym lokatorze.
Przemiany polityczno-społeczne 1989 r. oznaczały pełną prywatyzację i komercjalizację rynku mieszkaniowego. Temat mieszkań, jakkolwiek nadal istotny dla społeczeństwa, przestał być atrakcyjny dla filmowców w realiach budującej się gospodarki rynkowej. (PAP)
autor: Maciej Replewicz
mr/ wj/ mow/