Przed pół wieku reprezentacja Polski w piłce nożnej zajęła trzecie miejsce podczas mistrzostw świata, rozgrywanych w Republice Federalnej Niemiec, pokonując w „małym finale” Brazylię. Dzięki temu drużyna Kazimierza Górskiego stanęła po raz pierwszy w historii polskiego futbolu na podium mundialu, a jej piłkarze odebrali srebrne medale.
Droga do tego sukcesu nie była jednak łatwa. Do eliminacji mistrzostw świata Polska przystępowała co prawda jako aktualny mistrz olimpijski, ale z pewnością nie jako faworyt. Tu małe wyjaśnienie dla młodszych czytelników – formuła zmagań olimpijskich w piłce nożnej wyglądała wówczas nieco inaczej niż dzisiaj. Formalnie były to zmagania amatorów. Formalnie, bo o ile zawodnicy z innych państw byli rzeczywiście amatorami, o tyle reprezentanci państw socjalistycznych de facto zawodowcami na „lewych etatach” (górników, milicjantów, żołnierzy etc.) Szanse zatem nie były równe.
Z prawdziwymi profesjonalistami „orłom Górskiego” przyszło się zmierzyć dopiero w eliminacjach mistrzostw świata. A los nie okazał się dla nich łaskawy. Trafili do grupy z „wyspiarzami” – Walią i przede wszystkim wielką Anglią. Na poprzednim mundialu „synowie Albionu” odpadli po dramatycznym ćwierćfinale z RFN po dogrywce. I to oni byli zdecydowanymi faworytami grupy eliminacyjnej – dla przypomnienia Polacy na mistrzostwach świata występowali po raz pierwszy i ostatni w roku 1938…
Cuda w „kotle czarownic”
Przed rozpoczynającym eliminacje meczem wyjazdowym z Walią w Polsce panował entuzjazm. Na przykład na łamach „Przeglądu Sportowego” pisano o „Wielkiej szansie”. Zaczęło się jednak od kłopotów – od opóźnionego wylotu na Wyspy Brytyjskie. Nie to było jednak najgorsze – spotkanie 28 marca 1973 r. na Ninian Park w Cardiff zakończyło się zwycięstwem Walii (2:0). Ostudziło to mocno entuzjazm. Na łamach wspomnianego pisma sportowego podsumowywano: „Zawiodła obrona”.
Przed kolejnym spotkaniem, tym razem u siebie z Anglią, ton się zmienił – „Zagrać jak najlepiej” z „Przeglądu Sportowego” doskonale to oddaje. Jednak w „kotle czarownic”, czyli na Stadionie Śląskim w Chorzowie 6 czerwca działy się „cuda” – Polacy po bramkach Roberta Gadochy i Włodzimierza Lubańskiego wygrali (2:0). „Przegląd Sportowy” pisał później, że rzucili oni na kolana „owianych legendą ojców nowoczesnego futbolu”, a „Piłka Nożna” komentowała: „A jednak można…”. Polacy „wrócili do gry”, choć cena tego sukcesu była wyjątkowo wysoka – poważna kontuzja Lubańskiego, która nie tylko wykluczyła go na długo z gry, ale wręcz załamała jego błyskotliwą karierę...
Jego koledzy zachowali jednak szansę na awans, tym bardziej że niespełna cztery miesiące później (26 września) zrewanżowali się – ponownie w Chorzowie – Walijczykom, strzelając im trzy bramki i nie tracąc żadnej. Mało tego – wobec niespodziewanego remisu Anglików z Walijczykami u siebie – zostali nawet liderem grupy. W ostatnim spotkaniu na słynnym Wembley (17 października 1973 r.) wystarczał im remis.
Tomaszewski – człowiek, który zatrzymał Anglię
W awans wierzyli jednak przede wszystkim niepoprawni optymiści, zwłaszcza że „synowie Albionu” byli podrażnieni niespodziewaną porażką w Polsce. Stał się jednak cud – Polacy (po golach Jana Domarskiego w 57 minucie i Allana Clarke’a o sześć minut później) zremisowali. Przetrwali zmasowany szturm gospodarzy.
„Był straszny, miażdżący, przygniatający atak Anglików od pierwszej chwili […] Wspaniale strzały [Martina] Chiversa i [Alana] Balla, zwłaszcza Chivers – ogromne chłopisko, jeszcze wyższy od naszego [Jerzego] Gorgonia, rzeczywiście muszę powiedzieć, że był bohaterem drużyny angielskiej. On prowadził te ataki, które jak przypływ morza szły na bramkę polską, jeden za drugim, jeszcze jeden się nie skończył, kiedy szedł drugi, trzeci, a tam była kopanina, główki i obrona, która muszę powiedzieć, była chaotyczna, bezradna, paniczna, ale pod tym względem wspaniała, że bajecznie skuteczna” – to fragment relacji nie Polskiego Radia czy Telewizji Polskiej, lecz Radia Wolna Europa, a dokładnie Wojciecha Trojanowskiego wprost ze stadionu.
Niekwestionowanym bohaterem stał się wykpiwany wcześniej (m.in. przez prasę brytyjską) bramkarz Jan Tomaszewski, okrzyknięty „człowiekiem, który zatrzymał Anglię”. O mierze sukcesu najlepiej świadczy relacja prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Jana Maja: „Po meczu na Wembley ambasada zrobiła spotkanie. Stara emigracja z zasady nie korzystała z zaproszeń. Na wieczór z piłkarzami zabrakło miejsca”.
Polacy świętowali również w kraju – w stolicy Dolnego Śląska tak hucznie, że interweniowała (używając środków przymusu bezpośredniego) nawet Milicja Obywatelska i zatrzymała kilka osób. W końcu nasza reprezentacja po raz pierwszy od 1938 r. jechała na mistrzostwa świata.
„Chłopcy do bicia” zdali egzamin
Losowanie przed mundialem nie okazało się – ponownie – specjalnie szczęśliwe. Polacy trafili na dwóch trudnych rywali – Włochy, Argentynę oraz „kopciuszka” – Haiti. Szczególnie silna wydawała się Italia, która przed czterema laty zajęła na mundialu czwarte miejsce, ulegając (po dramatycznym półfinale zakończonym dogrywką) późniejszemu mistrzowi – RFN, a w „małym finale” Brazylii. Po latach Władysław Żmuda wspominał: „Jechaliśmy praktycznie jako »chłopcy do bicia«. Nikt nie wierzył, że Polska może wyjść z grupy. Ani styl, ani wyniki nie napawały optymizmem. Zewsząd słychać było: »Poważna impreza, ważne żebyście wstydu nie przynieśli«”.
I rzeczywiście np. w „Przeglądzie Sportowym” stwierdzano: „Oczekujemy zwycięstw. Nie będziemy dramatyzowali po porażkach”. Już pierwszy mecz – 15 czerwca 1974 r. – określany mianem „egzaminu dojrzałości” polskiej reprezentacji – pokazał, że obawy były na wyrost. Po dwóch bramkach Grzegorza Laty i jednej Andrzej Szarmacha Polacy pokonali Argentyńczyków 3 do 2. „Bild Zeitung” komentował: „Wspaniałe były bramki, porywające pojedynki, soczyste strzały oraz tempo pociągu pospiesznego do ostatniej minuty gry […] To był wielki mecz”.
Cztery dni później polska reprezentacja strzeliła Haiti siedem bramek, nie tracąc żadnej – dla porównania tyle samo ambitnym Haitańczykom wbili wspólnie Włosi i Argentyńczycy, sami tracąc po jednym golu. I – wobec remisu w meczu dwóch ostatnich drużyn – przed ostatnim spotkaniem Polacy byli już pewni awansu. Pozostawało tylko pytanie, z którego miejsca. 23 czerwca okazało się, że z pierwszego – walcząca o awans Italia, co prawda strzeliła bramkę w 85 minucie, ale Polska dzięki golom Szarmacha i Kazimierza Deyny z końca pierwszej połowy pewnie wygrała.
Kontrowersje, dolary i bijatyka
Mimo to temu spotkaniu z Włochami nadal towarzyszą duże kontrowersje i poważne oskarżenia – głównie wobec Roberta Gadochy. Otóż były prawoskrzydłowy reprezentacji Argentyny Arturro ves Ayala powiedział Lacie, z którym grał w meksykańskim Atlante FC, że on i jego koledzy złożyli się, aby zmotywować Polaków przed meczem z Italią. Premia, która miała zostać przekazana żonie Gadochy, to 18 tys. dolarów, czyli suma – na ówczesne realia – ogromna. Co prawda, znakomity polski pomocnik zaprzeczał: „Te pomówienia są oczywistą bzdurą” i dodawał, że on i jego koledzy owszem otrzymali od Argentyńczyków, ale „dwie skrzynki jabłek”. Część byłych reprezentantów jednak się na niego obraziła. Zaprzecza temu inny argentyński uczestnik mundialu w RFN – znakomity napastnik Mario Kempes i część kolegów z boiska Roberta Gadochy, potwierdza za to jego była już żona. Problem w tym, że z nim skonfliktowana…
Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że niczego takiego nie odnotowała ani Służba Bezpieczeństwa, monitorująca polską kadrę podczas mistrzostw świata, ani Wojskowa Służba Bezpieczeństwa, na której celowniku Gadocha znajdował się w tym czasie od kilku lat. Pieniądze zresztą mieli również oferować przedstawiciele Italii… Żmuda po latach, tak to wspominał: „Pamiętam, jak schodzimy na przerwę, a włoski wiceprezes Alody pokazuje całą walizkę dolarów. Ponoć było w niej 22 tys. dolarów. Wiem, że polscy i włoscy działacze bili się w przerwie. Była jakaś szarpanina przy szatni”. Sprawę miał uciąć Deyna, który stwierdził: „My nie będziemy z wami rozmawiać”. To właśnie rzekomo z Kazimierzem Deyną Włosi mieli negocjować przed rozpoczęciem spotkania z Polską.
Kolejnym spotkaniom nie towarzyszyły już takie kontrowersje, ale emocji oczywiście nie brakowało. Drugą rundę polscy piłkarze rozpoczęli od wygranej ze Szwecją (26 czerwca, 1:0) oraz Jugosławią (cztery dni później, 2:1). W tym pierwszym meczu, dramatycznym do ostatniej minuty, Tomaszewski obronił rzut karny. Trener Górski stwierdzał po nim spokojnie: „Po trzech meczach dobrych – jeden słabszy”.
Taniec na wodzie i „finał pocieszenia”
O awansie do finału decydował mecz z gospodarzami turnieju – Republiką Federalną Niemiec. Polacy, którzy mieli gorszy bilans bramkowy, potrzebowali zwycięstwa. Spotkanie, które zostało rozegrane 3 lipca we Frankfurcie, przeszło do historii jako mecz na wodzie. Piłkarzom przyszło się mierzyć w anormalnych warunkach – boisko po oberwaniu chmury najzwyczajniej nie nadawało się do gry. Przynajmniej do normalnej gry. Jednak – ze względu na napięty harmonogram – spotkanie się odbyło, z niewielkim jedynie opóźnieniem. Zakończyło się zwycięstwem RFN (1:0), choć Jan Tomaszewski ponownie obronił rzut karny. My zaś – zapewne jeszcze długo – będziemy spekulować, czy gdyby odbyło się w normalnych warunkach i Polacy mogli wykorzystać swoje główne atuty, czyli grę skrzydłami, nie stanęliby przed szansą zdobycia tytułu mistrzowskiego. O tym atucie Polaków wspominał zresztą przed spotkaniem trener naszych „pogromców”, Helmut Schoen, który w rozmowie z „Piłką Nożną” stwierdzał m.in.: „Wasze postępy są bardzo duże. Ruchliwość polskich piłkarzy w połączeniu ze stałymi zmianami pozycji ich inwencja osobista, talent, stawiają przed nami poważne, bardzo trudne zadania”.
Cóż, na nasze nieszczęście, nie po raz pierwszy okazało się, że „gospodarzom pomagają nawet ściany”, Polakom zaś pozostał „finał pocieszenia”, w którym (po bramce Grzegorza Laty) pokonali Brazylię 1 do 0. W efekcie zajęli trzecie miejsce, za które odebrali srebrne medale.
To zresztą nie wszystkie polskie sukcesy podczas tego pamiętnego niemieckiego mundialu. Koronę króla strzelców wywalczył Lato, który strzelił siedem bramek, a drugie miejsce wśród najskuteczniejszych snajperów (wraz ze słynnym Holendrem Johanem Neeskensem) zajął Szarmach z pięcioma trafieniami. Lato – wraz z Janem Tomaszewskim oraz Robertem Gadochą – został ponadto wybrany do najlepszej jedenastki turnieju. Nic, zatem dziwnego, że po mistrzostwach świata polscy piłkarze byli owacyjnie witani w kraju. Nie tylko zresztą przez kibiców, ale również władze PRL z I sekretarzem Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Edwardem Gierkiem na czele, a ludowa władza – konkretnie Rada Państwa – uhonorowała ich wysokimi odznaczeniami, m.in. Kazimierza Górskiego Sztandarem Pracy II klasy, kilku zawodników i trenerów Krzyżami Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski, innych zaś Złotymi Krzyżami Zasługi. Ich sukces udało się powtórzyć ekipie Antoniego Piechniczka osiem lat później. Dziś – przy obecnym stanie polskiego futbolu – nie mamy niestety o takim wyniku nawet co marzyć…
Grzegorz Majchrzak
Źródło: Muzeum Historii Polski