Prezes Fundacji Centrum Solidarności i sygnatariusz Porozumień Sierpniowych Bogdan Lis powiedział w wywiadzie dla PAP, że wydarzenia Sierpnia '80 rozpoczęły proces upadku ZSRR, zjednoczenia Niemiec oraz wejścia Polski do Unii Europejskiej. (Fot. P. Kula PAP)
Prezes Fundacji Centrum Solidarności i sygnatariusz Porozumień Sierpniowych Bogdan Lis powiedział w wywiadzie dla PAP, że wydarzenia Sierpnia '80 rozpoczęły proces upadku ZSRR, zjednoczenia Niemiec oraz wejścia Polski do Unii Europejskiej.
(Fot. P. Kula PAP)
PAP: Co Pan robił 14 sierpnia 1980 r., kiedy wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej?
Bogdan Lis: Byłem wtedy pracownikiem Zakładów Okrętowych Urządzeń Elektrycznych i Automatyki „Elmor” w Gdańsku. Pełniłem funkcję majstra dla grupy kobiet - rozdzielałem im prace i pilnowałem, aby sprzęt, na którym pracują, był sprawny.
Wieczorem 14 sierpnia w jednym z mieszkań na granicy gdańskiej Zaspy i Przymorza spotkałem się z Andrzejem Gwiazdą, jego żoną Joanną oraz Aliną Pienkowską, aby omówić na następny dzień, piątek 15 sierpnia, przygotowania do strajku w „Elmorze”. Ludzie w zakładzie wiedzieli już, że taki strajk jest szykowany. Podczas tego spotkania omówiliśmy treść postulatów oraz scenariusz działania.
I kiedy w piątek z samego rana przyszedłem do zakładu, to wszyscy już na moim wydziale czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Doszło do wiecu. W ciągu 4-5 godzin pod moim przywództwem powstał zakładowy komitet strajkowy. Razem z filią „Elmoru” w Czarnem zastrajkowało ok. 1300-1500 osób. Przedstawiliśmy dyrekcji nasze postulaty. Było ich ok. 60, głównie płacowe i socjalne, dotyczące naszej firmy. Był wśród nich także postulat wolnych wyborów do rad zakładowych, oficjalnie działających wówczas związków zawodowych, będących pod kontrolą dyrekcji.
Potem wraz z Andrzejem Gwiazdą zostaliśmy wysłani jako delegaci do strajkującej Stoczni Gdańskiej. Byliśmy tam do wieczora, a na noc wróciliśmy do „Elmoru”. Rano w sobotę 16 sierpnia po krótkim wiecu, na którym poinformowaliśmy załogę, jak przebiega strajk w stoczni, razem z Gwiazdą znowu do niej wróciliśmy.
PAP: Jaką sytuację zastaliście w Stoczni Gdańskiej ?
B.L.: Tam trafiliśmy na negocjacje strajkujących z dyrektorem Stoczni Gdańskiej Klemensem Gniechem. Byliśmy świadkami odwołania strajku przez Lecha Wałęsę. Nie czekaliśmy na finał, tylko postanowiliśmy wrócić szybko do siebie po to, żeby podtrzymać strajk. Ludzie w „Elmorze” wiedzieli, co się dzieje w stoczni, gdyż oba zakłady sąsiadują ze sobą, a negocjacje były nagłośnione przez radiowęzeł. Błyskawicznie zorganizowaliśmy kolejny wiec przed budynkiem dyrekcji chcąc podtrzymać ludzi na duchu.
Doszliśmy do wniosku, że skoro stoczniowcy wywalczyli swoje postulaty, to my też musimy załatwić swoje. Żeby się wzmocnić i abyśmy byli silniejsi padł pomysł, aby powołać Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. To właśnie wtedy w „Elmorze” po raz pierwszy padła propozycja, aby utworzyć MKS. Wysłaliśmy więc przedstawicieli załogi do wszystkich strajkujących zakładów w Trójmieście z prośbą, aby wytypowali swoich delegatów do MKS-u w „Elmorze”. W międzyczasie jednak doszła do nas informacja, że Stocznia Gdańska kontynuuje strajk i wtedy już kandydaci do MKS-u z poszczególnych strajkujących zakładów byli kierowani bezpośrednio do stoczni.
Miałem wówczas pretensje do Wałęsy, że zakończył strajk trzeciego dnia, ale szybko mi to przeszło, kiedy dowiedziałem się, że strajk ponownie ruszył.
PAP: Jak doszło do wyboru Pana na funkcję wiceprzewodniczącego MKS?
B.L.: To było trochę naturalne z tej racji, że od 1978 r. byłem jednym z liderów Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu. Prowadziłem działalność edukacyjną i informacyjną, dostarczałem prasę podziemną, zbierałem składki. To wymagało trochę odwagi w tamtych czasach, żeby tak się wysunąć do przodu. W marcu 1980 r. zorganizowałem w „Elmorze” wybory do rady zakładowej. I co się okazało? 14 z 21 miejsc w tej radzie zostało obsadzonych przez ludzi WZZ.
PAP: Czy w działalności w WZZ oraz podczas strajku w sierpniu 1980 r. nie przeszkadzała Panu przynależność do PZPR ?
B.L.: W żadnym stopniu. Ludzie, z którymi współpracowałem, doskonale wiedzieli, że zapisałem się do PZPR nie z miłości do tej formacji. Stało się to w wojsku podczas służby w 12. Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie w 1975 r. Miałem wtedy ostry konflikt z dowódcą kompanii, niejakim Królem, delegatem na VII zjazd PZPR. Pobił on żołnierza, a ja jako dowódca drużyny stanąłem w jego obronie. Groziła mi kara i prześladowanie. Oficerowie poradzili mi wówczas, żebym został partyjnym i wyjdę z tej sprawy bez szwanku.
Sam Andrzej Gwiazda, kiedy działaliśmy w WZZ radził mi, żebym nie występował z partii, bo będę miał dostęp do informacji. „Elmor” jak na tamte czasy był w ogóle szczególnym zakładem. Cały zarząd zakładowy Związku Młodzieży Socjalistycznej, którego byłem wiceprzewodniczącym, płacił składki na WZZ.
Kierownictwo PZPR w „Elmorze” doskonale wiedziało, że jestem członkiem WZZ. Nie wiedzieli jednak, co począć z tym fantem, to było dla nich trochę wstydliwe. Próbowali mnie nawet wyrzucić za moją akcję w obronie Aliny Pienkowskiej, zwolnionej jako pielęgniarka z przychodni zakładowej za to, że… nie dbała o gazetkę ścienną. Murem w mojej obronie stanęła wówczas część egzekutywy zakładowej PZPR. W końcu wyleciałem z partii w 1981 r.
PAP: Kto ustalił listę 21 postulatów?
B.L.: Najpierw zebraliśmy postulaty ze wszystkich strajkujących zakładów. Było tego z 1500, niektóre zakłady miały nawet po 200 żądań. Potem wybraliśmy te wspólne, powtarzające się – tych było ok. 70. Na końcu wybraliśmy te 21, co do których wszyscy wspólnie się zgodzili. O postulatach politycznych decydowało tak naprawdę kilka osób: Borusewicz, Gwiazda, Wałęsa, Pienkowska i ja. Oczywiście, inni też próbowali zgłaszać takie żądania jak np. Tadeusz Szczudłowski, który usiłował wpisać na listę postulatów wolne wybory, zniesienie cenzury, czyli prawie wypowiedzieć wojnę Związkowi Radzieckiemu, ale to na szczęście nie zostało zaakceptowane.
PAP: Jak Pan wspomina atmosferę rozmów z komisją rządową?
B.L.: To było jedno ogromne napięcie. Z jednej strony, mieliśmy nadzieję, że ten strajk szybko się zakończy i podpiszemy porozumienie. Z drugiej strony zaś, była w nas obawa, żeby nie przekroczyć pewnej granicy, która może spowodować, że to wszystko się zawali i weźmiemy na siebie odpowiedzialność za masakrę.
PAP: Czy wierzyliście, że druga strona jest wobec was uczciwa w tych negocjacjach?
B.L.: Oczywiście, że nie. To był rodzaj wzajemnej gry. Wiedzieliśmy jednak, że oni są już zmuszeni, żeby to porozumienie podpisać. A potem to już nie będzie przecież takie proste odejść od tych zobowiązań i uznać, że to tylko świstek papieru. Zdawaliśmy sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy władze będą respektować porozumienie, to już sam fakt jego podpisania spowoduje zmiany w świadomości ludzi w całej Polsce. I dlatego też komuniści próbowali ograniczyć te strajki tylko do Wybrzeża. A my odwrotnie, wysyłaliśmy emisariuszy w głąb kraju, aby namawiać inne zakłady do poparcia nas.
PAP: Czy był podczas strajku taki moment, w którym mieliście świadomość, że wasz protest na pewno zakończy się sukcesem?
B.L.: Tak. To było wtedy, gdy na Wybrzeżu stanęło już 300 zakładów. W tym czasie robotnicy zaczęli już właściwie zarządzać województwem, na przykład wprowadzaliśmy statki i pociągi do portów, rozdzielaliśmy paliwo milicji i innym służbom. To było już w dużym stopniu przejęcie przez robotników kompetencji administracyjnych władzy. Wtedy byliśmy pewni, że albo ten strajk wygramy, albo pójdziemy półtora metra pod ziemię. Bo już wiedzieliśmy, że to „kuku”, które władzy zrobiliśmy, jest tak ogromne, że nam tego nie odpuszczą. Nie mieliśmy więc wyjścia i musieliśmy ten strajk wygrać.
PAP: Czy miał Pan wówczas świadomość, że ten strajk jest wyjątkowy i przejdzie do historii?
B.L.: Tak, od samego początku, chociaż w pierwszych dniach nie wiedziałem, że to tak daleko pójdzie. Sam fakt, że strajk był prowadzony w sposób zorganizowany, że różne zakłady pracy miały jeden komitet strajkowy i wspólne postulaty, to było coś, czego przedtem w Polsce nie było. Nawet jeszcze wtedy, kiedy nie podpisaliśmy porozumienia, to myśmy już wiedzieli, że Polska będzie inna, choć nie wiedzieliśmy, jak my skończymy.
PAP: Jakie były najbardziej kryzysowe chwile podczas strajku?
B.L.: One były właściwie cały czas. Karmiono nas różnymi prowokacjami. Straszono, że desant wojskowy szykuje się na stocznię, a od strony wody podpływają okręty wojenne. Cały czas chciano osłabić nasze morale. Na naszą prośbę wojewoda wydał zakaz sprzedaży alkoholu podczas strajku, a mimo to bezpieka wrzucała wódkę na teren stoczni. Chciano w ten sposób wywołać jakieś burdy wśród strajkujących. Od razu wylewaliśmy ten alkohol z butelek. W całym okresie strajku przypominam sobie od 3 do 5 przypadków, kiedy to za picie wyrzuciliśmy ludzi z zakładu. Był wśród nich m.in. szef komitetu strajkowego w „Elmorze”, który mnie wówczas zastępował.
Jeszcze ostatniego dnia, 31 sierpnia, gdzieś na dwie godziny przed planowanym podpisaniem porozumienia, stanęliśmy przed wielkim problemem. Praktycznie wszystko było już uzgodnione, parafowane były wszystkie strony porozumienia i trzeba było tylko oficjalnie przed kamerami podpisać cały dokument i ogłosić odwołanie strajku. Ale musieliśmy powiedzieć „nie”, bo szef komisji rządowej, wicepremier Mieczysław Jagielski nie dał gwarancji bezpieczeństwa dla osób wspomagających strajk, aresztowanych w Warszawie i innych miastach.
Uważaliśmy wówczas, że jeśli zgodzimy się na podpisanie porozumienia w sytuacji, gdy w naszej sprawie siedzą ludzie w więzieniach i prawdopodobnie szybko z nich nie wyjdą, będzie to pierwszy krok do podziału naszego ruchu. Jagielski był wściekły. Wrócił z powrotem do dyrekcji stoczni. My poinformowaliśmy stoczniowców o sytuacji. Baliśmy się, że dojdzie do załamania i rozprężenia strajku. Ludzie byli przygnębieni, ale zacisnęli jeszcze zęby. Po godzinie Jagielski wyszedł z dokumentem, z którego wynikało, że te gwarancje jednak będą.
Już jak zostały podpisane porozumienia i trwały przemówienia Wałęsy i Jagielskiego, to ja z Aliną Pienkowską zrobiłem ksero tych porozumień i wyjechaliśmy ze stoczni, żeby schować ten dokument.
PAP: Po co to zrobiliście?
B.L.: Obawialiśmy się po prostu, że po zakończeniu strajku może ktoś na nas napaść, zabrać ten oryginał porozumienia, a potem powiedzą, że niczego nie podpisaliśmy.
PAP: Na ile te tłumy ludzi, które stały pod bramą stoczni, podtrzymywały was na duchu podczas strajku?
B.L: To miało dla nas ogromne znaczenie. To były dwa różne światy, które chciały się połączyć przez bramę, a nie mogły tego zrobić. Stocznia to był wolny świat, gdzie toczyła się jakaś batalia o to, żeby ci ludzie za bramą też byli wolni. Ta brama stanowiła też miejsce więzi i kontaktu z naszymi rodzinami, które nie mogły wchodzić do środka. Ta masa ludzi za bramą była też naszą nadzieją, że może jednak nie do dojdzie do ataku na stocznię, bo najpierw trzeba by ten tłum gdzieś rozgonić.
PAP: Co Panu osobiście najbardziej utkwiło w pamięci z tamtych strajkowych dni?
B.L.: Przede wszystkim atmosfera. To było coś niesamowitego. Mieliśmy ogromną, solidarną świadomość, że wspólnie jako robotnicy, ale także inżynierowie i wyższa kadra, robimy jakąś wielką rzecz. Podczas strajku dochodziło naprawdę do zupełnie niewyobrażalnych sytuacji. Pamiętam np. kiedy jakiś sekretarz PZPR z Pruszcza Gdańskiego przyjechał do stoczni i przysięgał wierność strajkującym na krzyż wiszący za stołem prezydialnym w sali BHP. Jak się wchodziło do stoczni, to człowiek stawał się innym, wolnym człowiekiem. To mówili wszyscy, którzy do nas przychodzili.
PAP: Czy nie żal Panu, że drogi ludzi pierwszej „Solidarności” rozeszły się?
B.L.: Bez sensu są te podziały. Trochę bezmyślne jest odrzucanie tych wspólnych korzeni i przeszłości oraz szukanie tego, co dzieli, a nie tego, co wówczas nas łączyło. Ludzie mają jednak swoje ambicje i urazy, których nie potrafią przezwyciężyć. Próbowałem wiele razy godzić Wałęsę i Gwiazdę, ale nic z tego nie wyszło. Ja nie jestem z nikim skonfliktowany. Nawet jeśli Anna Walentynowicz powie coś czasem negatywnie na mój temat, to traktuję to jako jakiś żal, który z siebie wyrzuca i mówię sobie: trudno. Ja natomiast z tego powodu, że w jakiejś sprawie mamy inne opinie, nie mam zamiaru atakować ani jej, ani Gwiazdy, ani Wałęsy.
PAP: Jak po 25 latach ocenia Pan wagę tamtych wydarzeń?
B.L.: To w 1980 r. rozpoczął się proces, który doprowadził do tego, że z mapy świata zniknął ZSRR, z Polski wyjechały radzieckie czołgi, obalony został mur berliński, a Polska wraz z częścią krajów sąsiednich została członkiem Unii Europejskiej. Bez Sierpnia''80 nie byłoby na to szans. Bez tamtego zrywu tamten system prawdopodobnie i tak by się zawalił, ale trwałoby to na pewno kilkadziesiąt lat.
Rozmawiał Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)