Powstający w Berlinie ośrodek dokumentacyjno-informacyjny poświęcony historii przymusowych wysiedleń w XX w. napotyka poważne kłopoty. Projekt będzie droższy niż zakładano, termin oddania go do użytku opóźnia się, a w radzie naukowej brak historyka z Polski.
Jak podał w piątek wydawany w Berlinie dziennik "Der Tagesspiegel", rada naukowa kontrowersyjnej placówki ma zostać powołana w najbliższy poniedziałek. Rada Fundacji Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie nadal jednak poszukuje reprezentanta Polski w tym gremium - pisze autorka materiału Sabine Beikler.
Minister stanu do spraw mediów i kultury Monika Gruetters chce, by w radzie naukowej zasiadał historyk z Polski. Jednak szefowej ośrodka dokumentacyjnego Gunduli Bavendamm nie udało się znaleźć dotąd odpowiedniego kandydata. "Ze względu na obecną sytuację wewnętrzną w Polsce jest to niezwykle trudne" - powiedziała Bavendamm "Tagesspieglowi".
Za obecnością przedstawiciela Polski w radzie naukowej opowiadają się też politycy zasiadający w radzie fundacji. "To sprawa dla szefowej (Gruetters - PAP). Poprosiliśmy ją, żeby się tym zajęła" - powiedziała posłanka SPD Hiltrud Lotze.
Deputowany Zielonych Volker Beck powiedział, że wcale nie dziwi go ostrożne podejście ze strony polskich polityków. Jak wyjaśnił, jednym z powodów jest wpływ na ten projekt poprzedniej szefowej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach oraz "bezwzględnego lobbingu" uprawianego przez ziomkostwa. Jego zdaniem w radzie naukowej musi być reprezentowane stanowisko wschodnioeuropejskie, gdyż w przeciwnym razie "idea pojednania upadnie i powstaną nowe podziały".
Z poprzednią radą naukową współpracowało dwóch polskich naukowców - Krzysztof Ruchniewicz i Piotr Madajczyk. Obaj ustąpili latem zeszłego roku na znak protestu przeciwko powołaniu na szefa placówki Winfrida Haldera. Ich zdaniem historyk z Duesseldorfu, który wkrótce potem zrezygnował z funkcji, nie gwarantował europejskiego spojrzenia na problematykę migracji.
Brak Polaka w radzie naukowej nie jest jedynym problemem trapiącym kontrowersyjną placówkę. Planowane na ten rok otwarcie przesunięto o dwa lata, na rok 2018. Realizacja projektu będzie kosztować o 16 mln euro więcej, niż zakładano - czytamy w "Tagesspieglu".
Opóźnienie realizacji projektu w dużym stopniu wynika z nietrafionych decyzji personalnych, które doprowadziły w zeszłym roku do paraliżu tego gremium.
W grudniu 2014 roku w atmosferze skandalu ustąpił pierwszy szef fundacji Manfred Kittel, któremu zarzucano jednostronne eksponowanie problematyki niemieckich wypędzonych, a pomijanie kontekstu międzynarodowego.
Jego następca Winfrid Halder otrzymał nominację wbrew opinii większości historyków z rady naukowej fundacji, którzy kwestionowali zarówno procedurę wyboru, jak i kwalifikacje naukowe kandydata. W listopadzie ub. roku Halder zrezygnował z objęcia stanowiska "z powodów osobistych".
Krytycy fundacji zwracają uwagę na nadreprezentację Związku Wypędzonych (BdV) w radzie fundacji. W gremium zasiada sześciu przedstawicieli BdV, a tylko czterech posłów koalicji rządowej.
Spór o upamiętnienie niemieckich ofiar przymusowych wysiedleń przez wiele lat zatruwał stosunki polsko-niemieckie. Inicjatywa zbudowania Centrum przeciwko Wypędzeniom wyszła pod koniec lat 90. od ówczesnej szefowej BdV Eriki Steinbach. Jej propozycja spotkała się z bardzo krytycznym przyjęciem w Polsce i Czechach.
W celu rozwiązania konfliktu w 2005 roku odpowiedzialność za projekt, realizowany dotąd przez ziomkostwa skupione wokół Steinbach, przejął niemiecki rząd. Bundestag powołał do życia Fundację Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie i podporządkował ją merytorycznie renomowanej placówce naukowej, Niemieckiemu Muzeum Historii (DHM). Berlin nie zgodził się - uwzględniając polskie protesty - na wejście Steinbach do rady fundacji.
Z Berlina Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ akl/ mc/