14.12.2010. Szczecin (PAP) - "Gdy padły strzały nie wierzyłem, że dzieje się to na prawdę. Dopiero widok chłopaka, któremu z klatki piersiowej buchała krew z pianą uświadomił mi, że żarty się skończyły" - wspomina w rozmowie z PAP uczestnik wydarzeń szczecińskiego Grudnia'70 - Romuald Wydrzycki. Romuald Wydrzycki miał wtedy 31 lat. Pracował jako inżynier w biurze projektów szczecińskiej Stoczni im. Adolfa Warskiego.
"Pyskowałem sporo, bo mam duszę otwartą. Mi też nie podobało się to wszystko co wokół mnie się dzieje - totalne braki w sklepach, jeden rodzaj kaszanki zwanej +kawiorem+, musztarda i ocet na półkach. Dostanie paszportu na wyjazd zagraniczny graniczyło z cudem. To był czas przedświąteczny a słynne statki z pomarańczami z Kuby były daleko w morzu, przypływały zwykle w okolicach lutego. I jeszcze te podwyżki" - wspominał Wydrzycki. Dodał, że jako inżynier solidaryzował się z robotnikami. "Byliśmy mocno związaną ze sobą załogą, razem przecież projektowaliśmy i budowaliśmy statki" - podkreśla.
Wydrzycki nie pamięta, kto dał impuls robotnikom aby wyjść na ulicę. Tłum wyszedł za bramy stoczni, a na ulicy Dubois doszło do pierwszego starcia robotników z milicją. "Milicjanci zamaskowani, uzbrojeni w tarcze, pałki. Był też samochód-gazik. Milicja rzucała granaty łzawiące i dymne a robotnicy cegły i kamienie. To starcie wygrali robotnicy, przewrócili samochód, który podpalono. Pamiętam jak torami tramwajowymi płynęły strugi płonącego paliwa" - wspominał.
Demonstranci ruszyli dalej ulicą Parkową skandując "Idziemy pod pałac Grubego!" - chodziło o budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, w którym urzędował pierwszy sekretarz partii Antoni Walaszek nazywany "Grubym". Na pytanie dlaczego młody inżynier szedł z protestującymi, Wydrzycki odpowiada: "Szedłem, bo to był mój honorowy obowiązek. Byłem z nimi(protestującymi) i byłem ze sobą. Nie zgadzałem się z tym wszystkim co widziałem wokół. Żyliśmy w klatce, trochę luźniejszej ale klatce. Docierały do nas liczne informacje o tym jak żyje się na Zachodzie. W przywiezionych przez marynarzy katalogach oglądaliśmy reklamy towarów dla nas całkowicie niedostępnych i przeliczaliśmy ile godzin robotnik w innym kraju musi pracować np. na telewizor czy buty. Też pracowaliśmy wydajnie i niewiele z tego mieliśmy - to niesprawiedliwe" - mówił Wydrzycki.
Wydrzycki wraz z demonstrantami dotarł pod budynek Komitetu Wojewódzkiego partii.
"Zobaczyłem niezliczone tłumy. Pamiętam podniosłą, wzruszającą, patriotyczną atmosferę - śpiewano hymn i Rotę. Ludzi od budynku komitetu oddzielał szpaler samochodów wojskowych. Tłum skandował: +Wojsko z nami, wojsko z nami+. Pamiętam, że otwierały się drzwiczki w kilku skotach, wyglądali z nich żołnierze" - mówił.
Wydrzycki wspomina jak podpalono budynek. "Buchały płomienie i dym, wybijano szyby, z okien wyrzucano meble, książki, portrety dygnitarzy" - opowiada.
Od strony Zamku Książąt Pomorskich zaczęły zbliżać się oddziały funkcjonariuszy. "Nie jestem pewien czy milicji, czy wojska ale ten widok był koszmarny. Wszyscy w równych szeregach, na twarzach mieli maski przeciwgazowe - wyglądali jak w jakimś horrorze" - wspomina.
Następnie tłum przeszedł pod pobliski budynek Komendy Wojewódzkiej milicji.
"Staliśmy z kolegami na metalowej łodzi, która zdobiła skwer. Potem tę łódź podnieśli ludzie i starli się nią jak taranem sforsować drzwi budynku. Nie udało się, tak jak nie powiodły się próby podpalenia komendy. Wtedy padły pierwsze strzały - najpierw pojedyncze a potem serie z dachu - opowiadał. Mówiliśmy między sobą, że to ślepaki na postrach, ale jak zobaczyłem leżącego na chodniku młodego chłopaka, któremu z klatki piersiowej buchała krew z pianą zrozumiałem, że +żarty się skończyły+".
Wydrzycki wspominał też, jak przez wiele lat po tych wydarzeniach oglądał dziurę w szybie w jednym z domów w centrum. "Zabłąkana kula przebiła szybę i zabiła siedzącą spokojnie w mieszkaniu młodą dziewczynę. Tej szyby przez lata nie wymieniano".
Historycy twierdzą, że tego dnia pod komendą zginęło 13 osób, dziesiątki zostały ranne. Przed Komitetem Wojewódzkim demonstrowało ok. 15 tys. ludzi, pod komendą milicji - ok. 2 tysięcy.
Na drugi dzień Wydrzycki dotarł do stoczni. Komunikacja miejska strajkowała. W stoczni zawiązał się najpierw stoczniowy a następnie Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, w skład którego weszli przedstawiciele strajkujących zakładów z całego miasta.
Wydrzycki był odpowiedzialny za stoczniowy radiowęzeł i obsługę techniczną spotkań Komitetu. Przekazywał komunikaty przez radiowęzeł, nagrywał na magnetofon przebieg negocjacji robotników ze stroną rządową. Uczestniczył w negocjacjach, które odbywały się w Technikum Budowy Okrętów i Wojewódzkiej Radzie Narodowej. Nie wie co się stało z tymi nagraniami, nie udało mu się do nich dotrzeć pomimo intensywnych poszukiwań.
"Za każdym razem, gdy jechaliśmy na te rozmowy nie wiedzieliśmy czy wrócimy z nich żywi, czy nas nie zaaresztują" - wspomina Wydrzycki. Z obrad w Wojewódzkiej Radzie Narodowej przekazywał przez telefon komunikat do mediów o częściowym zawieszeniu strajku i prośbę o uruchomienie komunikacji miejskiej po tym jak wynegocjowano zgodę na część postulatów.
"Utkwił mi w pamięci też taki obrazek. Widziałem jak w jednym z eleganckich gabinetów na stole stała piękna waza, z której jeden z dygnitarzy nalewał sobie dymiący rosół. Byłem wtedy bardzo głodny i ten rosół śnił mi się po nocach" - wspomina Wydrzycki.
Strajki w różnych zakładach trwały do stycznia 1971 r.
Wydrzycki za udział w proteście był przez władze szykanowany. M.in. przeprowadzano w jego domu rewizje, odmawiano wydania paszportu, próbowano wielokrotnie zwolnić z pracy. "Zobaczyłem swoją teczkę w IPN. Bardzo mi się przykro zrobiło gdy zobaczyłem tam donosy na mnie pisane przez moich wszystkich, najbliższych kolegów i tych, których miałem za przyjaciół"- powiedział Wydrzycki.
rozmawiała Katarzyna Szylińska (PAP)
szt/ ls/