4 czerwca 1989 r. był dla PZPR jak Grunwald. Po klęsce w tej bitwie zakon krzyżacki istniał, tak jak PZPR po 4 czerwca, ale czas jej życia był już liczony w miesiącach – powiedział PAP prof. Jerzy Eisler z Instytutu Pamięci Narodowej.
28 lat temu, 4 czerwca 1989 r., przeprowadzono pierwszą turę wyborów do Sejmu i Senatu, na zasadach ustalonych podczas obrad Okrągłego Stołu; zakończyła się ona zwycięstwem Solidarności, którego konsekwencją był upadek komunizmu i przemiany polityczne nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Środkowo-Wschodniej.
PAP: Gdyby pisał Pan artykuł opowiadający o genezie wyborów z 4 czerwca 1989 r., który byłby przeznaczony dla czytelnika nie mającego żadnej wiedzy na temat tego wydarzenia, to w którym momencie historii PRL rozpocząłby Pan opis drogi do tego ważnego momentu?
Prof. Jerzy Eisler: Starałbym się na początku wyjaśnić czym była PRL. Jeśli zakładamy, że ten czytelnik wiedziałby, czym są wolne wybory w systemie demokratycznym, to opis systemu komunistycznego byłby niezbędny do zrozumienia, że nie były to zwyczajne demokratyczne wybory i nie mogą być tak traktowane. Gdybym jednak miał cofać się do ważnych wydarzeń drugiej połowy lat osiemdziesiątych, to z pewnością wymieniłbym nie tylko dojście Michaiła Gorbaczowa do władzy, ale także katastrofę w Czarnobylu w kwietniu 1986 r. To, że wówczas ponownie próbowano kłamać i minimalizować skalę tego wydarzenia stawiało pierestrojkę pod wielkim znakiem zapytania. Gorbaczow musiał się zdecydować, czy będzie brnął w sowiecki wariant dalszych kłamstw i matactw, czy jednak spróbuje wyjaśnić to, co się wydarzyło. Jak wiemy, wybrał drugą drogę, choć przy wielu zastrzeżeniach i nie od razu, lecz dopiero po kilku dniach.
Jeśli spoglądałbym na historię PRL jak gdyby od środka, to z pewnością wymieniłbym tu amnestię, która weszła w życie we wrześniu 1986 r. Ten moment był równoznaczny z podjęciem przez Solidarność jawnej, choć nielegalnej – w świetle obowiązujących wówczas przepisów – działalności. Jej kolejne struktury zakładowe występowały do sądów o rejestrację i spotykały się z ich niemal „urzędowym” odrzuceniem. Wspominano o tym w oficjalnych mediach i wymieniano nazwę „Solidarność”. Był to więc moment pewnego przełomu. Kolejną ważną chwilą były dwie fale strajkowe w 1988 r., które miały miejsce w kwietniu i maju oraz sierpniu.
Prof. Jerzy Eisler: Wydaje się, że w 1989 r. władza ciągle jeszcze, gdyby nie doszło do porozumienia z Solidarnością, mogłaby rozwiązać ten problem metodami znanymi z grudnia 1981 r. Oczywiście inne byłyby koszty takich działań, ponieważ na wschodzie nie było już rządzącego ZSRS Breżniewa, a w stosunkach międzynarodowych trwało odprężenie sowiecko-amerykańskie. Nie bagatelizowałbym jednak takiej możliwości.
Należę jednak do tych historyków, którzy nie przeceniają roli przegranego przez władze referendum w sprawie reform gospodarczych i społecznych zorganizowanego w 1987 r. To niedocenianie wynika ze spostrzeżenia, że nawet gdyby wynik referendum był inny, to i tak nie miałoby ono większego znaczenia. Jestem sceptyczny wobec wszelkiego typu sondaży i ankiet. Oczywiście referendum i wybory to nie sondaż, ale przecież dość często mamy do czynienia z sytuacją, w której partia wygrywa wybory, a już miesiąc później większość wyborców złorzeczy oceniając jej działania. Miodowy miesiąc, który trwałby zbyt długo nie zdarza się zbyt często.
PAP: Kiedy władze PRL podjęły decyzję o zorganizowaniu wyborów, które będą przynajmniej częściowo wolne?
Prof. Jerzy Eisler: Gdybym miał odpowiadać w sposób „kanoniczny” to stwierdziłbym, że w chwili podpisania porozumień Okrągłego Stołu 5 kwietnia 1989 r. Jednak z kilkoma wyjątkami, takimi jak wolne wybory do Senatu, wszystko zostało ustalone już dużo wcześniej, zanim rozpoczęło się plenarne posiedzenie Okrągłego Stołu 6 lutego 1989 r. Muszę jednak podkreślić, że mówiąc o wcześniejszych ustaleniach nie sugeruję, że wszystkie ustalenia były ukartowane i obie strony przez dwa miesiące odgrywały z różnym powodzeniem swoisty spektakl przed społeczeństwem. Inaczej jednak mówi się o takich ustaleniach, gdy są niezobowiązujące, a inaczej wówczas, kiedy są elementem wiążącej umowy, z której trzeba się będzie wywiązać.
Nowym ustaleniem w rozmowach Okrągłego Stołu były prześmieszne z dzisiejszej perspektywy spory dotyczące sejmowej większości niezbędnej do odrzucenia prezydenckiego weta. Politykom obu stron zabrakło wyobraźni, aby pomyśleć, że niemożliwa jest sytuacja, w której co druga ustawa będzie wetowana przez prezydenta, a następnie toczyć się będzie dramatyczna walka o odrzucenie weta. To jeden z dowodów na to, że nie wszystko można ustalić i przewidzieć.
PAP: PZPR przed wyborami wzywała do „kampanii niekonfrontacyjnej”. Co zdaniem działaczy komunistycznych miało oznaczać to stwierdzenie?
Prof. Jerzy Eisler: Myślę, że to jedno z tych pojęć, które zaliczyć można do tej samej, nieodparcie kojarzącej się z PRL kategorii, co takie określenia jak „wyrób czekoladopodobny”. Ukrywały się pod nimi rzeczy i zjawiska, które miały uchodzić za coś innego niż to, czym naprawdę były. Pojęcie wyborów niekonfrontacyjnych to coś, co jest bez sensu, ale wszyscy używają tego pojęcia, mimo że wiedzą, że nie ma to sensu.
Sednem demokratycznych wyborów jest przecież właśnie konfrontacja i rywalizacja projektów politycznych zgłaszanych przez różne partie. Komuniści chcieli tę cechę obejść dążąc do tego, żeby wybory były wolne, ale niedemokratyczne, a takie byłyby bez starcia koncepcji politycznych. Solidarność nie chciała zgodzić się na takie pomysły władz, ale była to jednak pewna pułapka. Komuniści mogli stwierdzić, że opozycja dąży do bezwzględnej walki lub wręcz realizacji popularnego wtedy hasła „a na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”.
Sugestie jakoby Solidarność dążyła do wojny domowej dziś mogą być uznane za surrealistyczne, ale wówczas, wiosną 1989 r. takie nie były. Pamiętajmy, że narastała fala strajkowa i społeczne niezadowolenie. Jeśli nie dokonałby się przełom na miarę tego z lata 1989 r., to w Polsce mogłoby dojść do krwawych rozruchów porównywalnych z tymi z grudnia 1970 r., ale w dużo większej skali, bo obejmującej cały kraj, a nie jego część.
PAP: Czy 4 czerwca był z punktu widzenia władzy ostatnim momentem, w którym mogła obronić resztki swoich wpływów?
Prof. Jerzy Eisler: Wydaje się, że w 1989 r. władza ciągle jeszcze, gdyby nie doszło do porozumienia z Solidarnością, mogłaby rozwiązać ten problem metodami znanymi z grudnia 1981 r. Oczywiście inne byłyby koszty takich działań, ponieważ na wschodzie nie było już rządzącego ZSRS Breżniewa, a w stosunkach międzynarodowych trwało odprężenie sowiecko-amerykańskie. Nie bagatelizowałbym jednak takiej możliwości. Polityka jest jednak sztuką osiągania jak największych korzyści za jak najniższą cenę. Można wygrać wojnę poprzez rozpoczęcie jej uderzeniem atomowym, ale nikt tego nie zrobił i raczej nie zrobi, ponieważ takie atuty trzyma się do użycia w ostatecznym momencie. Komuniści, będąc „pod ścianą”, mogli jednak zdecydować się na wariant stanu wojennego "bis" lub inną rozprawę przy użyciu siły. Korzystniej dla nich było jednak wejść w układ z częścią obozu Solidarności.
Poprzez określenie „układ” rozumiem nie diabelski kontrakt, ale formę porozumienia. Gra pomiędzy władzą a opozycją polegała na pytaniu, czy dzielimy się władzą czy odpowiedzialnością. Myślę, że komuniści chcieli podzielić się odpowiedzialnością, znacznie mniej władzą. Opozycja chciała zaś jeżeli nawet nie władzy, to przynajmniej wpływu na nią i w zamian była gotowa podżyrować również pewien zakres odpowiedzialności.
PAP: W styczniu 1919 r. frekwencja w wyborach do Sejmu Ustawodawczego wynosiła w niektórych okręgach niemal 90 procent. Tamto głosowanie odbywało się w spustoszonym wojną kraju pozbawionym stabilnych granic i w środku surowej zimy. Tymczasem wiosną 1989 r. do urn poszło niewiele ponad 60 procent uprawnionych. Jak wyjaśnić tak niską frekwencję?
Prof. Jerzy Eisler: Gdy zastanawiamy się dlaczego w 1919 r. w wyborach do Sejmu Ustawodawczego frekwencja była nieporównywalnie wyższa niż w historycznych wyborach z 4 czerwca 1989 r., to należy podkreślić, że nie ma jednego wytłumaczenia tej różnicy. Myślę, że ludzie z końca XIX i początku XX wieku inaczej traktowali wybory. Dziś na głosowanie patrzymy poprzez pryzmat mediów i wygody. Wielu chciałoby głosowania przez internet lub wręcz oddawania głosów za całą rodzinę. Tamci Polacy, szczególnie w zaborze niemieckim i austriackim byli zaś wychowani w tradycji parlamentarnej. Jakkolwiek nie ocenialibyśmy państwa stworzonego przez Bismarcka, to nie możemy powiedzieć, że nie było to państwo prawa. Ktoś, kto uczestniczył w wyborach do niemieckiego parlamentu, traktował jako coś naturalnego udział w wyborach szczególnie do polskiego Sejmu. Myślę również, że ich patriotyzm był bardziej autentyczny, pozbawiony tej elektronicznej otoczki, którą dziś dysponujemy.
Należy również podkreślić, że PRL odzwyczajała ludzi od mechanizmów demokracji. Często patrzymy na tamte czasy poprzez pryzmat ludzi Solidarności czy działaczy opozycji. Nie lubię słowa elita, ponieważ zawiera w sobie ładunek wartościujący. Bez wątpienia osoby te były swego rodzaju elitą. Bardzo wielu Polaków było jednak „zbolszewizowanych”. Niezrozumiała dziś niechęć do państwa polskiego, która dziś dominuje w wielu środowiskach, wówczas była znacznie powszechniejsza. Sam uważałem wtedy, że „im gorzej, tym lepiej”, bo dzięki temu system szybciej się zawali. Wielu tak myślących ludzi nie poszło na wybory, wychodząc z założenia, że wybory nic nie zmienią. Naukowcy szukając przyczyn takich zjawisk tworzą często skomplikowane wyjaśnienia, ale być może przyczyną tak niskiej frekwencji było również zwykłe lenistwo części obywateli.
PAP: Czy dzień po wyborach wśród działaczy Solidarności i opinii publicznej istniało poczucie, że władza może nie wytrzymać ciężaru klęski i zastosować wariant siłowy?
Prof. Jerzy Eisler: Wśród części ludzi było obecne takie przekonanie. Próbuję odtwarzać swoje własne odczucia, jako szeregowego członka Solidarności. Poważnie zastanawiałem się czy władza uzna te wybory za przegrane. Partia mogła jeszcze twierdzić, że nie przegrała, ale były to tylko słowa. 4 czerwca był dla PZPR jak Grunwald. Po klęsce w tej bitwie zakon krzyżacki istniał, tak jak PZPR po 4 czerwca, ale czas jej życia był już liczony w miesiącach. Do samorozwiązania dzieliło PZPR pół roku. 4 czerwca był więc ciosem wymierzonym we władzę, a próby zaprzeczenia temu tylko potwierdzały ten fakt.
Bardziej niż szeregowi działacze Solidarności przerażeni skalą zwycięstwa byli chyba jej przywódcy i doradcy. Mieli większą wiedzę i zdawali sobie sprawę z tego, na ile ta formacja jest w stanie pogratulować i przyznać, że wybory zakończyły się zwycięstwem jej partnerów z Okrągłego Stołu, a na ile będzie kluczyć, aby mimo porażki zachować stan posiadania. Kolejne dwa miesiące to właśnie okres takiej gry, której celem było odsunięcie od siebie skutków klęski. O tym świadczył wybór generała Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta, kandydatura Czesława Kiszczaka na urząd Prezesa Rady Ministrów i stanięcie na czele PZPR przez Mieczysława Rakowskiego. Czołowa trójka stanu wojennego miała po przetasowaniu dalej „ciągnąć polski wózek”, tak jakby 4 czerwca nic się nie wydarzyło.
Prof. Jerzy Eisler: Myślę, że gdy Tadeusz Mazowiecki tworzył rząd i wygłaszał expose bał się nie w znaczeniu, że spotka go coś złego lub jego misja nie powiedzie się, ale że zadanie, które mu przypadło przekracza siły człowieka. Jego najwięksi wrogowie nigdy nie odmawiali mu uczciwości, rzetelności i klasycznie, potocznie rozumianej przyzwoitości. Miał świadomość „w co wchodzi”, a jednocześnie mógł się spodziewać, że będzie atakowany za rzeczy, za które nie ponosi odpowiedzialności.
Warto przypomnieć rolę braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich, którzy przekonali Lecha Wałęsę do koncepcji zbliżenia z dotychczasowymi sojusznikami PZPR, czyli Stronnictwem Demokratycznym i Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym. Jak wiemy, szybko udało się zakończyć rozmowy z tymi partiami i doszło do powołania Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera. Znamienne jest, że w tym dniu media podały informację, że generałowi Jaruzelskiemu przedstawione zostały trzy kandydatury: Bronisława Geremka, Jacka Kuronia i Tadeusza Mazowieckiego. Nie byłem szczególnie wnikliwym analitykiem ówczesnej polityki, ale od razu powiedziałem do żony, że Mazowiecki będzie premierem.
PAP: Dwaj pozostali byli nie do zaakceptowania przez prezydenta Jaruzelskiego...
Prof. Jerzy Eisler: Trudno powiedzieć. Pamiętajmy, że „ławka” Solidarności, mimo, że znacznie dłuższa od „ławki” PZPR-u też jednak nie była nieskończenie długa. Myślę, że rozumowano, iż być może przynależność w przeszłości Kuronia i Geremka do PZPR będzie dla generała sygnałem, że będą mniej radykalni i w swoich analizach uwzględniać uwarunkowania międzynarodowe. Być może jednak było dokładnie odwrotnie i uważano, że nie ma większego wroga niż dawny towarzysz z tej samej partii, który okazał się zdrajcą. Ta druga interpretacja wydaje mi się znacznie bliższa.
PAP: Zanim doszło do powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego próbowano na tym stanowisku obsadzić gen. Czesława Kiszczaka. Z dzisiejszej perspektywy ten pomysł wydaje się absurdalny. Kto był autorem tej kandydatury?
Prof. Jerzy Eisler: Ta kandydatura była efektem splotu wielu okoliczności. Często mówimy o partiach i siłach politycznych poprzez pryzmat ich najwybitniejszych członków, jak dziś mówimy: pierwszego i drugiego rzędu ław. Tam są politycy, którzy potrafią się wysławiać. W dalszych rzędach jest już znacznie gorzej. Podobnie było w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym. Obok wybitnych postaci polskiego życia kulturalnego i umysłowego, zasłużonych opozycjonistów, byli również ludzie bardzo szlachetni i uczciwi, ale niekoniecznie wyrobieni politycznie. Ci ludzie pozwalali sobie na wypowiedzi bardzo krytyczne wobec posłów ZSL. Ci na zasadzie „na złość mamie odmrożę sobie uszy”, wbrew sobie zagłosowali za kandydaturą Kiszczaka na stanowisko premiera. Chcieli „solidaruchom” dać pstryczka. To jest mechanizm, który obserwujemy w polityce po dziś. Taka jest natura części osób, które chcą uczestniczyć w życiu politycznym znacznie bardziej niż potrafią.
PAP: Wielkie zamieszanie polityczne wywołał już w czerwcu 1989 r. jeden z działaczy PZPR, który stwierdził, że kandydatura Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta została uzgodniona przy Okrągłym Stole. Czy tak rzeczywiście było?
Prof. Jerzy Eisler: To sytuacja, w której obie strony mówią rzeczy ze sobą sprzeczne, ale obie są zgodne z prawdą. W czasie rozmów przy Okrągłym Stole wszyscy uważali, że prezydentem o bardzo dużych prerogatywach i wybranym na 6 lat przez Zgromadzenie Narodowe może być tylko generał Wojciech Jaruzelski. Dlatego strona partyjna walczyła o kolejne kompetencje przysługujące temu urzędowi, natomiast Solidarność robiła wszystko, żeby prezydent miał nieco mniejszą władzę, tak, aby łatwiej było odrzucić jego weto. Obie strony myślały jednak o tym samym człowieku, chociaż oczywiście ludzie Solidarności nie mijali się z prawdą twierdząc, że nie było uzgodnień co do kandydatury Jaruzelskiego. Nie używano tego nazwiska w dyskusjach o tym urzędzie, tak jak skrojono go przy Okrągłym Stole.
PAP: Kiedy obie strony doszły do wniosku, że możliwa jest realizacja hasła „wasz prezydent, nasz premier”?
Prof. Jerzy Eisler: Myślę, że takie głosy pojawiły się stosunkowo wcześnie. Hasło to jest łączone z artykułem Adama Michnika z 3 lipca 1989 r. Pierwsze tego rodzaju sygnały pojawiały się już w czerwcu. Sam Michnik był też zdania, że rząd należy tworzyć z „panami, a nie lokajami”. Tymi drugimi byli członkowie ZSL i SD. Było to stwierdzenie dość obraźliwe i obliczone na to, że dotrze do osób określanych w ten sposób i nie polepszy to relacji tych partii z OKP. Michnik i ludzie skupieni wokół niego, tacy jak Jacek Kuroń, mieli pomysł na zbudowanie koalicji Solidarności z reformatorskim nurtem PZPR, którego przywódcami byli tacy działacze jak Aleksander Kwaśniewski. Inicjatywa braci Kaczyńskich i Lecha Wałęsy pokrzyżowała te plany i doszło do stworzenia koalicji OKP-SD-ZSL.
PAP: Słowa Tadeusza Mazowieckiego o „grubej kresce” były interpretowane na wiele różnych sposobów. Czy jesteśmy w stanie stwierdzić jakie faktycznie było znaczenie tych słów?
Prof. Jerzy Eisler: Myślę, że gdy Tadeusz Mazowiecki tworzył rząd i wygłaszał expose bał się nie w znaczeniu, że spotka go coś złego lub jego misja nie powiedzie się, ale że zadanie, które mu przypadło przekracza siły człowieka. Jego najwięksi wrogowie nigdy nie odmawiali mu uczciwości, rzetelności i klasycznie, potocznie rozumianej przyzwoitości. Miał świadomość „w co wchodzi”, a jednocześnie mógł się spodziewać, że będzie atakowany za rzeczy, za które nie ponosi odpowiedzialności. Dziś, gdy słyszymy, że premier Mazowiecki w jednym z sondaży z początku grudnia 1989 r. miał poparcie na poziomie 90 procent, to możemy stwierdzić, że żaden polski premier nie już nigdy nie uzyska takiego poparcia. Taki kredyt zaufania miał Mazowiecki, jak być może nikt inny w polskiej historii XX wieku.
Prof. Jerzy Eisler: Od 20 lat głoszę pogląd, że pewnego dnia w polskich miastach będą krzyżowały się ulice Adama Michnika i Jana Olszewskiego. Będą upamiętnieni w ten sposób nie za swoje działania w III RP, ale za to co robili wcześniej.
Nie chodzi tu wyłącznie o poparcie procentowe, ale również atmosferę pierwszych trzech-czterech miesięcy urzędowania. Wówczas mimo różnic współpraca z Lechem Wałęsą układała się dobrze. Nie istniała alternatywa bycia admiratorem Wałęsy czy Mazowieckiego. To pojawiło się dopiero za kilka miesięcy. Kiedyś powiedziałem, że gdyby Lech Wałęsa zmarł na początku stycznia 1990 r. to z pewnością byłby pochowany na Wawelu. Msza żałobna zapewne byłaby odprawiona przez Jana Pawła II, a gośćmi uroczystości byliby prezydenci Reagan, Bush, Gorbaczow, premier Thatcher i kanclerz Kohl oraz inni przywódcy świata. Na pogrzebie byłoby około 3-4 milionów Polaków. Oczywiście nie powiem, że szkoda że tak się nie stało, bo byłoby to grzechem, ale ta wizja pokazuje skalę zmian jakie zaszły w optyce społecznej i stanie świadomości Polaków. To brzmi nie jak science fiction, ale zupełna fantastyka, która wymyka się racjonalnej analizie, pokazuje jak bardzo dzisiejsza Polska politycznie różni się od tej z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
PAP: Czy w przyszłości wokół znaczenia 4 czerwca będzie panował taki konsensus jak dziś w wypadku 11 listopada 1918 r. uznawanego powszechnie za datę przełomu w polskich dziejach XX wieku?
Prof. Jerzy Eisler: Od dwudziestu lat głoszę pogląd, że pewnego dnia w polskich miastach będą krzyżowały się ulice Adama Michnika i Jana Olszewskiego. Będą upamiętnieni w ten sposób nie za swoje działania w III RP, ale za to co robili wcześniej. Józef Piłsudski ma swoje ulice i place nie za zamach majowy, proces brzeski, Berezę Kartuską i obrażanie posłów, ale za rok 1905, I Kompanię Kadrową w 1914 r., Legiony, rok 1918 i zwycięstwo w 1920 r. I tak jak dziś nikogo nie gorszyłoby skrzyżowanie ulic Dmowskiego i Piłsudskiego, tak wówczas, gdy nie będzie już nikogo kto widział Lecha Wałęsę, Jacka Kuronia, Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza będzie możliwe skrzyżowanie ulicy Macierewicza z ulicą Jacka Kuronia. Dziś nie mieści się nam to w głowie. Jednym ponieważ uważają, że niegodne byłoby to z uwagi na ich sympatię do jednej z tych postaci, drugim dokładnie odwrotnie. Podziały wśród naszych przodków nie były mniejsze, a być może większe. Jeszcze do siebie nie strzelaliśmy, a przecież w zamachu majowym zginęło więcej ludzi niż we wszystkich tak zwanych polskich miesiącach w okresie PRL. Nie jest to oczywiście żadne usprawiedliwienie wojska, milicji i „bezpieki”, ale naukowa rzetelność nakazuje to dostrzegać.
Jestem więc optymistą, choć sam tego nie zobaczę, ani nikt poza dzisiejszymi dziećmi. Jest jednak dla mnie oczywiste, że tak jak Polska potrafi rozdzielić zasługi Wojciecha Korfantego, Wincentego Witosa, Ignacego Daszyńskiego, Ignacego Jana Paderewskiego i innych wielkich ojców-założycieli państwa polskiego po 1918 r., tak z czasem mniej ważne będzie, co kto powiedział i zrobił w bieżącym postrzeganiu.
Rzadko w mediach spotykana jest konstatacja dotycząca rządu Tadeusza Mazowieckiego, który być może zrobił więcej niż wszystkie inne rządy razem wzięte po 1989 r. Tylko ten jeden rząd mógł bowiem zlikwidować Służbę Bezpieczeństwa, cenzurę, Urząd ds. Wyznań, ORMO i całą masę filarów PRL, oraz zmienić nazwę państwa i jego godło narodowe. To wszystko można było zrobić raz i żaden kolejny, prawicowy czy lewicowy rząd nie mógł już tego powtórzyć.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ mjs/ ls/