„Wydaje mi się, że nadchodzi już czas wyjaśniania niektórych spraw i działania w kierunku porozumienia. Trzeba było czasu, aby wielu zrozumiało, co można i na ile można jeszcze po obu stronach. Proponuję spotkanie i poważne przedyskutowanie interesujących tematów, a rozwiązanie przy dobrej woli na pewno znajdziemy”. Ten krótki, zdawkowy list z 8 listopada 1982 r. stał się głośnym wydarzeniem i przeszedł do historii, jako list kaprala do generała.
Jego autorem był internowany w Arłamowie przewodniczący NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa, a adresatem I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jednocześnie premier i przewodniczący Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego Wojciech Jaruzelski. Warto przypomnieć kulisy jego powstania.
Paradoksalnie najtrudniej dzisiaj powiedzieć, co skłoniło Wałęsę do napisania tego listu. I to w takiej, a nie innej formie. Nie ułatwia tego sam autor, który w kolejnych wypowiedziach przedstawia nieco inne powody. Od pewnego czasu twierdzi, że chciał zapobiec przewidywanej przez siebie porażce planowanego przez podziemną Tymczasową Komisją Koordynacyjna na 10 listopada 1982 r. protestu przeciwko delegalizacji NSZZ „Solidarność”. W najnowszym wywiadzie – rzece mówi: „Wiem, że to się nie uda […] Nie mają szansy w tych warunkach. Coś trzeba zrobić”. W swej pierwszej autobiografii z 1990 r. ( „Drogi nadziei”) tłumaczył ten list inaczej – obawą przed przebiegiem wydarzeń i rozlewem krwi – „Krwi, która nie przyniesie rozwiązań, a obciąży także moje konto…”. Tę właśnie wersję potwierdzają relacje pilnujących go funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu.
Niektórzy próbują dopatrywać się wpływu na powstanie listu wizyty ministra – członka Rady Ministrów ds. współpracy ze związkami zawodowymi Stanisława Cioska z 4 listopada 1982 r. Wówczas to poinformował on szefa „Solidarności” o planach uchwalenia nowej ustawy o związkach zawodowych, która oznaczała kres działalności m.in. NSZZ „Solidarność”. Lech Wałęsa temu zaprzecza. Tezy tej nie potwierdza też zachowany zapis rozmowy z 4 listopada jej uczestnika – Władysława Iwańca, dowódcy przewodniczącego „Solidarności” z okresu jego zasadniczej służby wojskowej. Niewykluczone, że na postawę Wałęsy miały wpływ jego obawy o stan zdrowia. Dzień po napisaniu listu kaprala do generała pytany o to jak się czuje przez jednego z „opiekunów” z BOR stwierdzał: „Dobrze, lecz prawdopodobnie mam raka pod lewą małżowiną ucha”…
List, przynajmniej początkowo, nie wzbudził entuzjazmu przywódców PRL. Jak odnotował na łamach swych dzienników wicepremier Mieczysław Rakowski, uznali oni, że „jest to dość ogólny tekst”. Zdecydowali również, że Lechowi Wałęsie należy „zaproponować tekst poważniejszy”. Powstał on podczas spotkania Rakowskiego z Jaruzelskim. Był dłuższy i oczywiście zdecydowanie bardziej korzystny z punktu widzenia władz. Znalazły się w nim m.in. następujące stwierdzenia: „Demonstracje, strajki i konspiracje organizowane przez gorące głowy do niczego nie prowadzą. Trzeba zaczynać od nowa. Nie robić starych głupstw. Ja też wiele zrozumiałem. Najlepiej budować nowe związki na dole, socjalizm tworzyć wśród ludzi”. Co znamienne, Wojciech Jaruzelski w tej wersji listu miał być tytułowany, jako premier i generał armii, a Lech Wałęsa występować, jako osoba prywatna. Zadanie przekonania przewodniczącego „Solidarności” powierzono borowcom. Wydawało się nawet, że ci osiągnęli sukces – Wałęsa miał zadeklarować nie tylko podpisanie „poprawionej” wersji listu, ale nawet jego odczytanie przed kamerami Telewizji Polskiej.
Prawdopodobnie pod wpływem meldunków z Arłamowa przy Rakowieckiej przygotowano plan, który przewidywał, że list Lecha Wałęsy zostanie ogłoszony razem z informacją, iż odwiedził go minister spraw wewnętrznych, a następnie przewodniczący „Solidarności” zostanie zwolniony. W efekcie 9 listopada wieczorem Czesław Kiszczak odbył dwu i półgodzinną „pogawędkę” w cztery oczy z Wałęsą. Jak to określił później przewodniczący „Solidarności” rozmawiali „jak mężczyzna z mężczyzną”, z kolei wedle byłego szefa MSW rozmowa była „piekielnie skomplikowana”. Jak wynika z zapisków Rakowskiego w przekonaniu „gdańskiego elektryka” do sygnowania wersji listu przygotowanej w stolicy nie pomógł nawet szantaż ze strony szefa resortu spraw wewnętrznych. Jego rozmówca był, bowiem przekonany – całkiem zresztą słusznie, – że ludzie uwierzą jemu, a nie władzom PRL. Nic dziwnego, że Kiszczak wracał do Warszawy sfrustrowany. Dał temu wyraz kilka dni później, podczas posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR stwierdzając m.in.: „Wałęsa nie zmienił się, jest to mały człowiek, żulik, lis, chytry człowiek, chce oszukać partnera”.
W międzyczasie władze PRL kontynuowały starania o uzyskanie korzystniejszej dla nich wersji listu. Te zadanie powierzono funkcjonariuszom Biura Ochrony Rządu. I 10 listopada uzyskali oni więcej niż „wszechwładny” zdawałoby się szef tajnej policji politycznej. Przewodniczący „Solidarności” został przekonany do „sporządzenie oświadczenia w skróconej formie”. Niestety nie zachowało się ono. Władze uznały, że jest ono dla nich niesatysfakcjonujące. Jak pisał Mieczysław Rakowski: „Formalnie rzecz biorąc oświadczenie było dobre, ale […] nie było w nim akceptacji ustawy związkowej itp.”. Zatem tę nową wersję zwrócono (11 listopada) Lechowi Wałęsie, który podarł ją z ulgą, stwierdzając, że „gdyby [je] napisał wczoraj w obecności ministra, miałoby to sens, obecnie jest za późno”.
Tego samego dnia, w popołudniowym wydaniu „Dziennika Telewizyjnego” o godzinie 17.00, odczytano list kaprala do generała oraz poinformowano o spotkaniu ministra spraw wewnętrznych z przewodniczącym „Solidarności”, a także o wystąpieniu Kiszczaka o uchylenie internowania Wałęsy – ostatecznie wolność odzyskał on dopiero trzy dni później. Dodatkowego smaczku całej sprawie dodawał fakt, że tego samego dnia (11 listopada) w głównym wydaniu „Dziennika Telewizyjnego” o godzinie 19.30 poinformowano o śmierci Leonida Breżniewa szefa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego…
W kolejnych tygodniach, miesiącach, a nawet latach próbowano zdyskontować propagandowo list kaprala do generała. Był on również wykorzystywany przez Służbę Bezpieczeństwa w działaniach dezintegracyjnych wymierzonych w przewodniczącego „Solidarności”. Przykładowo pod koniec lipca 1984 r. w związku z amnestią dla więźniów politycznych funkcjonariuszom SB zalecano „wytwarzanie o nim [Lechu Wałęsie – GM] wśród amnestionowanych niekorzystnej opinii”. W tym kontekście miał być wykorzystywany również jego list sprzed niemal dwóch lat, który uznano za „+harcerskie+ ośmieszające go działanie”. Rzeczywiście trzeba w tym miejscu przyznać, że list kaprala do generała wzbudził mieszane uczucia wśród działaczy i członków „Solidarności”. Wywołał również falę spekulacji i domysłów. Jak np. zapisał 15 listopada 1982 r. w swym dzienniku działacz szczecińskiej „Solidarności” Tadeusz Dziechciowski: „Cała wczorajsza niedziela upłynęła tutaj na rozważaniach sytuacji, która się wytworzyła”. I dodawał: „Coraz więcej przemawia za tym, że list był jego własnym pomysłem, że niestety +sztandar+ związku może okazać się być, co nieco zbrukany”. Zbierające informacje bezpieka odnotowała m.in. opinię, że „Wałęsa poszedł na kolaborację z rządem”, a nawet kolportowanie w Gdańsku ulotek przedstawiających przewodniczącego „Solidarności”, jako „świnię stojącą przy korycie z ziemniakami”.
Jednak zysk propagandowy władz PRL w związku z listem okazał się krótkotrwały. Tym bardziej, że władze podziemnej „Solidarności” – Tymczasowa Komisja Koordynacyjna – już w kilka dni po zwolnieniu Lecha Wałęsy z internowania zadeklarowały gotowość podporządkowania mu się. W oświadczeniu z 22 listopada 1982 r. TKK stwierdzała: „Mimo delegalizacji +Solidarności+ jest on dla nas nadal wybranym w demokratycznych wyborach przewodniczącym związku. Jego uwolnienie otworzyło nowe możliwości rozejmu z władzą. Z szansy tej jesteśmy gotowi skorzystać”.
Niewątpliwie list kaprala do generała był przejawem przyjętej przez Wałęsę po 13 grudnia 1981 r. postawy, która polegała na poszukiwaniu porozumienia z władzami PRL, próbie ratowania tego, co wydawało się możliwe do uratowania – dalszego istnienia kierowanego przez niego związku. Był próbą wyciągnięcia do nich ręki, a jednocześnie – dość rozpaczliwą – próbą uniknięcia rozlewu krwi, którego obawiał się w dniu 10 listopada. I chociaż sam po latach sam ocenia samokrytycznie, że list ten był błędem, to można zaryzykować stwierdzenie, iż był to przejaw odpowiedzialności za „Solidarność” i jej członków, którymi kierował od września 1980 r.
Grzegorz Majchrzak
Źródło: Muzeum Historii Polski