Wydarzenia z grudnia 1922 r. w dużej mierze przyczyniły się do załamania systemu demokracji parlamentarnej w II Rzeczpospolitej - mówi prof. Krzysztof Kawalec z Uniwersytetu Wrocławskiego, dyrektor Oddziału IPN we Wrocławiu. 95 lat temu, 16 grudnia 1922 r, w warszawskiej Zachęcie zamordowany został pierwszy prezydent RP Gabriel Narutowicz.
PAP: Czy w wyborach prezydenta w grudniu 1922 r., którego miało dokonać Zgromadzenie Narodowe, każda z dużych partii chciała wystawić własnego kandydata na to prestiżowe stanowisko?
Prof. Krzysztof Kawalec: Rzeczywiście było to stanowisko prestiżowe, ale tylko prestiżowe. Prezydent w ramach zapisów konstytucji marcowej nie miał realnej władzy. Być może dlatego decyzja o tym, kto będzie kandydatem endecji na stanowisko prezydenta zapadła w kierownictwie Związku Ludowo-Narodowego jeszcze podczas kampanii parlamentarnej.
Można powiedzieć, że endecja miała związane ręce. Jeśli uznać za wiarygodną relację Juliusza Zdanowskiego, a nic nie wskazuje, aby miała ona być niewiarygodna, to o wszystkim przesądziło spotkanie tego polityka z Maurycym Zamoyskim i ze Stanisławem Grabskim, pełniącym obowiązki prezesa Zarządu Głównego Związku Ludowo-Narodowego. Wcześniej Maurycy Zamoyski spotykał się między innymi z Józefem Piłsudskim, który miał go zapewniać, że jest dobrym kandydatem na stanowisko prezydenta. Z punktu widzenia późniejszych wydarzeń może zaskakiwać, że mógł tak sądzić. W tamtym czasie w szeregach i kierownictwie PPS było jednak wielu ludzi „szlachetnie” urodzonych i również na tym mógł opierać swoje nadzieje. W przypadku pozostałych partii tak daleko idące decyzje nie zapadły w trakcie kampanii.
Jeśli wziąć pod uwagę wyniki wyborów, to blok centroprawicowy, czyli chadecja, endecja i chrześcijańsko-narodowi konserwatyści, nie osiągnął większości. A zatem wygrał wybory, ale niedostatecznie, aby zapewnić sobie możliwość utworzenia rządu. Naturalne z uwagi na niewielkie różnice programowe byłoby zapewne porozumienie z prawicą ruchu ludowego, czyli grupą „Piasta”, kierowaną przez Wincentego Witosa, ale w trakcie kampanii wyborczej propaganda prawicy atakowała tego polityka… Nie przekreślało to możliwości powstania koalicji, ale bez wątpienia popsuło atmosferę w stosunkach między potencjalnymi partnerami.
PAP: Jednak trudno wyobrazić sobie zgodne poparcie ludowców dla Zamoyskiego, co prawda człowieka zasłużonego i znakomicie przygotowanego…
Prof. Krzysztof Kawalec: …ale największego w Polsce „obszarnika”. Oczywiście z punktu widzenia uzyskania poparcia partii chłopskiej była to bardzo zła kandydatura. Zdecydowano się ją przyjąć w trakcie kampanii wyborczej, ponieważ grano wtedy o pozyskanie wyborców konserwatywnych. Gdy jednak pojawiła się perspektywa koalicji z ludowcami to problem stanowiły złożone wcześniej ustne zobowiązania.
Zgadzam się, że działania endecji były nieracjonalne, co się odnosi także do trzymania się wcześniejszych obietnic, w zmienionej sytuacji po wyborach parlamentarnych. Mając na uwadze wysokie walory moralne ordynata Zamoyskiego, można przyjąć, że zrozumiałby wycofanie własnej kandydatury. Pod wrażeniem wygranych wyborów nie dostrzeżono jednak potrzeby elastycznego działania i mimo braku większości w parlamencie zdecydowano się na forsowanie kandydatury kontrowersyjnej z punktu widzenia reprezentantów chłopów. W obrębie kierownictwa bloku centroprawicowego zachowywano się tak, jakby zgarnięto „całą pulę” i można było swobodnie rządzić.
PAP: Czy takie podejście można tłumaczyć niedojrzałością polskiego parlamentaryzmu?
Prof. Krzysztof Kawalec: W pewnym sensie tak było. Co prawda w kierownictwie Związku Ludowo-Narodowego było nieco zdolnych parlamentarzystów, ale stojący na czele ugrupowania Stanisław Grabski, chociaż był politykiem parlamentarnym, to jednak był raczej typem spiskowca, postacią uformowaną realiami zaboru rosyjskiego. Akceptował parlamentaryzm i opowiadał się za takim kształtem ustroju odrodzonej Polski nie przemyślał jednak wielu kwestii związanych z praktyką takiego ustroju. Nie rozumiał, że nie da się praktykować demokracji bez kompromisu. Nie był prawnikiem i chyba nie przeczytał dokładnie zapisów konstytucji, której kształt forsował jego własny klub półtora roku wcześniej. Gdyby się z nią zaznajomił i przemyślał sprawę to zapewne zrozumiałby, że stanowisko prezydenta jest ważne ze względów prestiżowych, ale dla utworzenia gabinetu i tym samym objęcia realnych rządów ważniejsze jest pozyskanie koalicjanta, który zapewni większość w parlamencie.
Praktycznie jedynym możliwym układem koalicyjnym było wspomniane wyżej porozumienie z prawicą ruchu ludowego. Wyłączywszy kwestię reformy rolnej różnice programowe nie były duże i co bardzo ważne Witos sprzyjał prawicy, mimo że był atakowany w kampanii wyborczej. Prawdą było, że „chłopu trudno było głosować na hrabiego”, ale… w głosowaniach Witos jednak oddał głosy na Zamoyskiego.
PAP: Wydaje się, że obaj główni kandydaci – Narutowicz i Zamoyski byli świetnie przygotowani, wykształceni, bywali w świecie, a tym samym predestynowani do pełnienia tej funkcji. Dlaczego więc endecja nie mogła pogodzić się, że stanowisko pozbawione władzy politycznej obejmie ktoś spoza jej obozu?
Prof. Krzysztof Kawalec: Gdyby kierowali się względami racjonalnymi to powinni zaakceptować wybór Gabriela Narutowicza, ponieważ otrzymali bardzo jasny sygnał, że należy liczyć się ze zdaniem innych partnerów i nie forsować za wszelką cenę swoich kandydatów. Co prawda, utrata prestiżowego stanowiska prezydenta była ciosem bolesnym, ale czasem za naukę trzeba zapłacić.
Prof. Krzysztof Kawalec: Bez wątpienia dzień zaprzysiężenia był momentem wyjątkowego napięcia, ponieważ prawica podjęła próbę zablokowania uroczystości i wywarcia fizycznej presji na prezydenta-elekta. Po zaprzysiężeniu, a nawet wcześniej prawica znalazła się w sytuacji bardzo niewygodnej. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że Narutowicz został wybrany legalnie. Jeśli próbowano go obalić poprzez manifestacje uliczne to oznaczało, że prawica występuje przeciwko własnej argumentacji z okresu wyborczego – gdy twierdzono, że Polsce grozi zamach stanu ze strony Naczelnika Państwa i podkreślano konieczność przestrzegania prawa.
Kwalifikacje Gabriela Narutowicza do objęcia tego formalnie najwyższego urzędu w państwie z perspektywy czasu należy uznać za bardzo dobre, chociaż dla współczesnych nie było to oczywiste. Narutowicz był wykształconym inżynierem i postacią powszechnie szanowaną i znaną. Po powrocie do Polski kierował resortem robót publicznych, gdzie pozostawił po sobie dobre wspomnienia. Relatywnie niedługo przed wyborami był też ministrem spraw zagranicznych. W przypadku tej drugiej funkcji jego bilans był nieco bardziej złożony, gdyż Narutowicza - prawda, nie tylko jego - obciąża niedojście do skutku porozumienia sojuszniczego z Czechosłowacją. W trakcie kampanii przed wyborami ten motyw jednak nie zaistniał. Narutowicz był kandydatem wysuniętym przez PSL „Wyzwolenie”, lewicowy odłam ruchu ludowego, orientujący się na Piłsudskiego. Narutowicza obciążały również silne związki z Piłsudskim - w tym sensie, że wśród wielu sił politycznych były wątpliwości czy Narutowicz będzie prezydentem samodzielnym. Ślady tych wątpliwości są obecne w prasie i pamiętnikach uczestników wydarzeń, między innymi Wincentego Witosa, który wyrażał przekonanie, że Narutowicz nie jest najlepszym kandydatem na stanowisko prezydenta.
Natomiast nie były uzasadnione zarzuty, że kandydaturę Narutowicza wysunęły mniejszości narodowe. Równie nieprawdziwe jest stwierdzenie, jakoby to głosy mniejszości zadecydowały o jego wyborze na prezydenta. Decydujące było poparcie posłów chłopskich.
PAP: Czy rzeczywiście w grudniu 1922 r. emocje były tak rozbudzone, że Polsce groziła wojna domowa?
Prof. Krzysztof Kawalec: Wydaje się, że są to przesadzone opinie. Należałoby jednak zadać pytanie, który okres ówczesnych wydarzeń politycznych mamy na myśli – ten bezpośrednio po wyborach parlamentarnych, elekcji Narutowicza, moment jego zaprzysiężenia, czy czas po zastrzeleniu go przez fanatyka, malarza i historyka sztuki Eligiusza Niewiadomskiego.
Wydaje się, że to w tym ostatnim momencie emocje były bardzo rozhuśtane. Trudno się temu dziwić. W Warszawie został ogłoszony stan wyjątkowy, który ograniczył możliwości manifestowania. W tym momencie elita polityczna, również ci jej przedstawiciele, którzy mogli uznać morderstwo za skierowane przeciwko nim m.in. z PPS, okazali dużo rozsądku. I tak, stojący na czele partii Ignacy Daszyński przeciwstawił się planom tej części aktywu, gdzie noszono się z myślą pomszczenia śmierci prezydenta Narutowicza poprzez fizyczną likwidację grupy prawicowych publicystów i polityków, w sumie kilkudziesięciu osób. Byłby to krok destabilizujący, którego skutki trudno sobie wyobrazić.
Rzeczywiście było wówczas gorąco. Dodajmy do tego, że kraj był „młody”. To co różni tamtą Polskę od tej współczesnej to średnia wieku społeczeństwa. Młodzieży było dużo i wypełniała ona szeregi demonstrantów po obu stronach sporu politycznego. Młodzi często kierują się emocjami, a nie kalkulacjami. Był to także jeden z czynników destabilizujących.
PAP: Bardzo często patrzy się na wydarzenia grudnia 1922 r. poprzez pryzmat filmu Jerzego Kawalerowicza „Śmierć prezydenta”. Jak rzeczywiście wyglądały nastroje społeczne w tych dniach?
Prof. Krzysztof Kawalec: To bardzo trudne pytanie. Nie prowadzono wówczas badań opinii społecznej. Obraz z pamiętników jest uzależniony od punktu obserwacji autora. Na sąsiedniej ulicy mogła panować odmienna sytuacja.
Bez wątpienia dzień zaprzysiężenia był momentem wyjątkowego napięcia, ponieważ prawica podjęła próbę zablokowania uroczystości i wywarcia fizycznej presji na prezydenta-elekta. Po zaprzysiężeniu, a nawet wcześniej prawica znalazła się w sytuacji bardzo niewygodnej. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że Narutowicz został wybrany legalnie. Jeśli próbowano go obalić poprzez manifestacje uliczne to oznaczało, że prawica występuje przeciwko własnej argumentacji z okresu wyborczego – gdy twierdzono, że Polsce grozi zamach stanu ze strony Naczelnika Państwa i podkreślano konieczność przestrzegania prawa.
Po elekcji Narutowicza to samo środowisko zmieniło swoją narrację i zaczęło przemawiać w sposób rewolucyjny. Dla znacznej części elektoratu prawicy była to zmiana niezrozumiała i mało wiarygodna. Rozumiano, że Narutowicz nie będąc „ich kandydatem” został jednak wybrany legalnie i czekano jak ta sytuacja się skończy.
Istnieje zjawisko nazywane stuporem, które polega na utracie racjonalnego myślenia i poruszaniu się w jednym kierunku bez żadnej reakcji na bodźce. Tego rodzaju irracjonalną decyzją była próba zablokowania zaprzysiężenia prezydenta. Nie wiadomo, na co liczono. Ustąpienie prezydenta pod naciskiem ulicy groziłoby anarchizacją sytuacji. Potem zaś, po zaprzysiężeniu, akcje uliczne straciły jakikolwiek sens.
Należy podkreślić, że akcje uliczne mogą być środkiem mobilizacji opinii publicznej przed czymś co ma nastąpić w czasie, gdy działają jeszcze emocje. Mogą więc poprzedzać kampanie wyborcze. Endecja, chadecja i konserwatyści inicjowali jednak manifestacje po kampanii wyborczej, gdy perspektywa kolejnej była odległa w czasie. Nie było to racjonalne.
PAP: Po zabójstwie Gabriela Narutowicza wybór na prezydenta Stanisława Wojciechowskiego przebiegł w zupełnie innej atmosferze. Na ile jednak wydarzenia grudnia 1922 r. wpłynęły na dalszy przebieg tej kadencji sejmu oraz całą późniejszą praktykę parlamentaryzmu w II RP?
Prof. Krzysztof Kawalec: Można powiedzieć, że były to wydarzenia, które w dużej mierze przyczyniły się do załamania systemu demokracji parlamentarnej. Każda demokracja oparta jest na sporze, który kanalizuje i cywilizuje konflikty toczące się w społeczeństwie. Ze słabości czyni siłę, chroniąc państwo przed jednostronnością polityki i umożliwia publiczną debatę opartą na argumentach a nie na emocjach.
To wszystko jest możliwe pod warunkiem trzymania emocji w pewnych ramach i nietraktowania przeciwnika, jako skończonego łajdaka, którego można usunąć przy użyciu wszelkich możliwych metod. Należy powiedzieć, że to co stało się w grudniu 1922 r. ogromnie podniosło temperaturę sporu politycznego, tak że nawet tam gdzie nie było istotnych różnic programowych współpraca stawała się bardzo trudna. Gdy czyta się stenogramy posiedzeń sejmowych z połowy 1923 r. to widoczna jest atmosfera wrogości przebijająca przez suchy zapis stenograficzny. Ich kulminacja nastąpiła jesienią 1923 r. podczas krwawych zajść na ulicach małopolskich miast.
Prof. Krzysztof Kawalec: Ciężko ocenić odpowiedzialność poszczególnych środowisk za to co się stało. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym problemem i nie znalazłem łatwej odpowiedzi. Faktem jest, że zamordowany prezydent Narutowicz był obiektem, jak to dziś mówimy, „dzikiego hejtu” medialnego. (...) Jak przedstawiał się związek przyczynowy między owym „hejtem” a zbrodnią? Zamachowcem był człowiek działający samotnie, niezrównoważony artysta, który nie należał do żadnej partii politycznej, choć sympatyzował z prawicą. Pytanie: czy ktoś kto należy do elity, zna kilka języków obcych, rzeczywiście przejmuje się wypowiedziami dziennikarskimi i wiecowymi? Nie jest łatwo na nie odpowiedzieć.
Wielu historyków stwierdza, że pod wrażeniem tego co stało się w grudniu 1922 r. Piłsudski zdecydował się na zamach stanu. Można być sceptycznym wobec tego poglądu, bo trudno znaleźć nań dowody. Równie uprawnione są wątpliwości, czy Piłsudski w ogóle mógłby funkcjonować w obrębie państwa demokratycznego typu zachodniego. Propaganda środowisk piłsudczykowskich przed i po przewrocie majowym powoływała się jednak na wydarzenia z grudnia 1922 r. jako uzasadnienie dla zamachu stanu w 1926 r. lub na poparcie tezy o ułomności społeczeństwa polskiego, jako rzekomo niezdolnego do samodzielnego rządzenia się. Receptą miały być „rządy najlepszych”, czyli dyktatura rozumiana jako brak potrzeby pytania ogółu o dobór owych „najlepszych”. Wydaje się, że plonem wydarzeń z 1922 r. i mitu tego zamachu było stworzenie mitu o wymowie radykalnie antydemokratycznej.
Ciężko ocenić odpowiedzialność poszczególnych środowisk za to co się stało. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym problemem i nie znalazłem łatwej odpowiedzi. Faktem jest, że zamordowany prezydent Narutowicz był obiektem, jak to dziś mówimy, „dzikiego hejtu” medialnego. Działo się to w ciągu pięciu dni, które poprzedziły zamach.
Jak przedstawiał się związek przyczynowy między owym „hejtem” a zbrodnią? Zamachowcem był człowiek działający samotnie, niezrównoważony artysta, który nie należał do żadnej partii politycznej, choć sympatyzował z prawicą. Pytanie: czy ktoś kto należy do elity, zna kilka języków obcych, rzeczywiście przejmuje się wypowiedziami dziennikarskimi i wiecowymi? Nie jest łatwo na nie odpowiedzieć. Trudno też wskazać, które z podżegających wystąpień mogło przyczynić się do tragedii i w jakim stopniu.
Jeśli spytamy kto zyskał, a kto stracił na tym mordzie, to można stwierdzić, że w skali społecznej mamy do czynienia wyłącznie ze stratami. Brutalizacja języka politycznego była stratą ogólnospołeczną, natomiast w bliskiej, doraźnej perspektywie straciła prawica – czyli paradoksalnie właśnie te środowiska, z którymi sympatyzował zabójca, Eligiusz Niewiadomski.
Mord na prezydencie oznaczał dla nich czasową izolację polityczną, oraz klęskę wizerunkową, długotrwałe piętno, które ciągnęło się za nimi nie tylko latami, ale jak pokazała przyszłość całymi pokoleniami.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ mjs/ ls/